Siódmy
Louis cały obiad siedział w ciszy, grzebiąc widelcem w potrawie. Jego głowa cały czas była w sali numer dwadzieścia osiem. Desperacko próbował przypomnieć sobie chociaż ułamek sekundy gry profesora, jednak nie potrafił.
Muzyka Stylesa zadziałała na niego jak narkotyk. Kiedy tego spróbował, znalazł się w zupełnie innym świecie. Był zachwycony, oszołomiony, łaknący. Potem, czyli teraz, kiedy tego zabrakło, zaczął być głodny. Sprawy nie ułatwiał fakt, iż Styles siedział dosłownie za jego plecami, dzierżąc w tych cudotwórczych dłoniach sztućce. Louis chciał wstać i wycałować te palce, ale cóż... mogło być to dziwne. Był pewien, że te ręce potrafią o wiele więcej, nie tylko w grze na fortepianie.
Louisowi chodziło oczywiście o jedzenie pałeczkami. Tak. Nikt tego nie umie. A Styles na pewno to potrafi. O to mu chodziło.
Westchnął i rzucił widelec na talerz, cudem go nie roztrzaskując. Wywołał tym niemały huk, zwracając na siebie uwagę kilku osób. Brzdęk nieprzyjemnie uderzył w jego wrażliwe, muzyczne uszy. Głupiec. Czemu to zrobiłem?
- Wszystko okej? - zapytała jakaś skośnooka dziewczyna, która, jakby nie patrzeć, była jego rywalką. Louis tylko prychnął w odpowiedzi. Nie zamierzał wdawać się w konwersację, która tylko marnuje jego cenny czas. Naprawdę powinien udać się po poradę do socjologa. Psychologa. Psychiatry? Kogokolwiek.
Odsunął głośno krzesło, wstając od stołu. Dlaczego ciągle generuję głośne dźwięki? To rani moje uszy. Odchodząc jednak, nie zapomniał o zasunięciu siedzenia, bowiem to, że był niemiły dla ludzi, nie znaczy, że mają o nim myśleć jak o osobie bez manier. Ironia.
Wiedział, jak kiedyś będą wyglądały rozmowy o nim.
Ostatnio spotkałam Louisa Tomlinsona!
Tego gentelmana-dupka?
Tak, właśnie jego!
Cóż, nie było dla niego ważne to, jak o nim rozmawiają, ale sam fakt, że rozmawiają.
Powolnym krokiem skierował się do wyjścia ze stołówki. Przeszedł korytarz, aby pojechać windą. Wcisnął guzik i czekał, aż ta jeżdżąca, metalowa puszka raczy otworzyć swe wrota.
Usłyszał za sobą kroki. Miał nadzieję, że nie jest to owa dziewczyna, wobec której nie okazał dozy szacunku. Jeszcze mu tego brakowało, ażeby musiał się tłumaczyć, czy jeszcze gorzej, przepraszać. Cóż, nie zamierzał tego robić. Owa osoba stanęła obok niego, z widocznym dystansem. Zdziwiła go cisza i brak jakichkolwiek pretensji, czegokolwiek.
Do nozdrzy Louisa dotarł mocny zapach perfum. Cholera, on wie, czyje to są perfumy. To nie tak, że spędził w nich dzisiaj jakieś trzy godziny.
Szatyn chciał zmienić trasę i udać się jednocześnie schodami, jednak uznał, że okazałby wtedy strach. Tylko dzieciary trzęsą portkami. Nie on. Poza tym, winda wydała charakterystyczne „dzyń", oznajmiając tym samym swój przyjazd. Niebieskooki bez słowa wszedł do środka. Profesor Styles zajął miejsce obok niego, wciskając guzik na drugie piętro. Szatyn patrzył, jak drzwi się zasuwają, tym samym odcinając ich od reszty świata. Powstrzymał chęć ucieczki czy wbicia się w kąt windy, aby zachować jak największy dystans wobec pegadoga. Jego oddech stał się minimalnie płytszy, ale z całych sił pragnął to zatuszować. Mimochodem przełknął ślinę i uparcie wpatrywał się w metal przed nim.
Wokół nich panowała cisza, jedynie ta cholerna muzyczka w Des - dur zakłócała ten stan idealnej, grobowej ciszy.
Grobowej.
Czy kiedyś będzie miał ładny grób? Ktoś w niego zainwestuje? Może sam sobie go zakupię przed śmiercią?
- Nie uważasz, że to było niegrzeczne? - Tomlinson wzdrygnął się na nagły dźwięk głosu. Tak, tego przyjemnego głosu, który był jak płynny i złoty miód. Taki, że gdyby ustawił go sobie na budzik, to już nigdy szatyn nie klnął by na urządzenie. To wystarczający poziom anielskości.
Louisowi zajęło chwilę, zanim zorientował się, że chodzi o sytuację na stołówce. Dlaczego Styles to podsłuchiwał? Pewnie rodzaj zboczenia zawodowego... wszystko się słyszy, nawet jeśli się nie chce.
Szatyn spojrzał na profesora. Ten miał wzrok uporczywie wbity przed siebie. Powstrzymał się od powolnego przejechania wzrokiem po profilu nauczyciela. Nieważne, nieważne, jak pociągające to było. Po prostu szybko omiótł go spojrzeniem, chcąc cokolwiek wyczytać z jego twarzy. Fiask. Louis miał wrażenie, że patrzy na rzeźbę w muzeum, nad którą artysta siedział latami, aby wykuć w materiale tak wiele emocji, iż oglądający nie będzie w stanie wyłapać ani jednej z nich.
- Na pewno nie było niegrzeczniejsze od ignorowania wzroku rozmówcy. - niebieskooki sam był zadziwiony, że to zdanie opuściło jego wargi. Nawet nie chciał tego powiedzieć. Chciał cofnąć czas. Ewentualnie zniknąć. Jego ciało zalała fala paniki, a nogi zmiękły mu. To było chyba najdłuższe zdanie, jakie wypowiedział we wszystkich rozmowach ze Stylesem. I najgorsze. Nagle zdał sobie sprawdę, na jak małej powierzchni się znajdują. Nie ma ucieczki.
- Uważaj, do kogo mówisz. - zaostrzył ton, spoglądając w niebieskie tęczówki. Louisowi przebiegł dreszcz w dół kręgosłupa. Był to ten rodzaj dreszczu, do którego lgnął nieśmiadomie, chciał go zatrzymać na dłużej. Coś ciężkiego osiadło w jego podbrzuszu, oddech uwiązł mu w gardle. Niezauważalnie nawilżył swoje usta, w których nagle mu zaschnęło. Otrząsnął się z tych myśli. Idź się lecz, Louis.
Winda wydała ponowne „dzyń", a drzwi rozsunęły się. Brunet dorzucił jeszcze na odchodne.
- Poza tym, nikt mi nie patrzy w oczy. - były niby rzucone od niechcenia, jednocześnie krzyczące o uwagę rozmówcy. Słyszalna w nich była powściągliwość właściwa postaci młodego pedagoga. Po tych słowach, przekroczył próg windy, podążając długim korytarzem, na sam koniec. Jego krok był idealnym zwieńczeniem autoprezentacji profesora. Majestatyczny, spokojny, równy, pewny, ale była w tym doza delikatności, młodzieńczej werwy.
Niebieskooki był tak rozdarty i zdezorientowany, że nie wyłapał konkretnego momentu, kiedy drzwi zamknęły się, a on musiał wciskać ponowny guzik ich otwarcia.
Nikt mi nie patrzy w oczy.
Co do cholery?
Szatyn ma nieposkromioną ochotę rozwikłać człowieka, jakim jest Harry Styles.
69696969
Hej, kochani!
Jak wam mija poniedziałek? Bo mi, cóż... leniwie
Pam pa ram pam pam.
Yours, LARloveRY
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top