Pierwszy
Louis wygładził swoją czarną marynarkę i wyprostował się jak struna, patrząc w dal hardym spojrzeniem.
- Louis William Tomlinson. Ten dwudziestoczterolatek podbił już wiele serc swoją grą. Jego lista wygranych konkusów nie ma końca. W jego wykonaniu usłyszymy... - szatyn wsłuchiwał się w głos kobiety, która zapowiadała uczestników. Wyłączył się, bowiem tak, dobrze wiedział, co miał grać.
Patrząc na niebieskookiego można by odnieść wrażenie klasy, chłodu i profesjonalizmu. Jednak jeśli ktoś go zna, wie dobrze, że to dokładne przeciwieństwo. Nieustannie w jego głowie panuje duch nastoletniej zabawy i buntowniczości.
Brak pokory.
Wielka duma.
Kiedy usłyszał brawa publiczności, przybrał na twarz swój firmowy uśmieszek. Umiarkowanym, płynnym i równym tempem wkroczył na scenę. Wiedział dokładnie, że co najmniej przez najbliższe dwadzieścia minut to on zarządza czasem.
Kiedy pokonywał odległość zza kulis do fortepianu, popatrzył na publikę. Sala nie była pełna, ale że była pusta, też nie można powiedzieć. Światła padały idealnie na środek sceny, gdzie był postawiony długi, koncertowy fortepian.
Szatyn wychwycił swoimi niebieskimi tęczówkami elegancko zastawiony podłużny stolik, gdzieś mniej więcej w środku publiczności. Znudzone, starsze twarze ważnych ludzi, którzy z braku zajęcia, zaczęli przewracać w palcach długopisy, a na kartkach punktowych rysować jakieś bazgroły. Na widok Tomlinsona na scenie, ich twarze nieznacznie, ale nadal zauważalnie, ożywiły się. Ich ślepia wiernie podążały za sylwetką pianisty, który zmierzał w stronę instrumentu.
Louis przejrzał ich wszystkich. Każdego z osobna mógł wymienić z imienia, nazwiska, a nawet roku urodzenia i osiągnięć. Miał ochotę prychnąć na ich zainteresowane miny. Wszyscy, co do jednego wodzili za nim wzrokiem, oczekując wirtuozowskiej gry.
No... prawie "co do jednego".
Jedna osoba z jury patrzyła na niego obojętnym wzrokiem. Zresztą, nie tylko to go wyróżniało. Nie miał siwych, przerzedzonych włosów, okrągłej postury i pomarszczonej twarzy. Wręcz przeciwnie - gęste loki koloru gorzkiej, gorącej czekolady były w nieładzie, a wysoka, szczupła sylwetka idealnie wpasowywała się w jakiś kolorowy garnitur. Pewnie Gucci, ewentualnie Ives Saint Laurent. Przez owy materiał można było zauważyć delikatny zarys mięśni ramion, gdyż marynarka była niczym jego druga skóra. Spod mankietów złączonych eleganckimi spinkami wystawały dłonie o mlecznej skórze i długich, pianistycznych palcach. Ozdabiały je liczne sygnety oraz pierścienie, a na jednej z nich wytatułowany był prosty krzyż. Miał jedną nogę założoną na drugą, a twarz o ostrych rysach twarzy okalanych delikatnym zarostem miał ściągniętą w konsternacji połączonej z wyższością. Siedział odchylony na krześle tak, że jedna dłoń spoczywała na stoliku dzierżąc długopis, a druga luźno leżała na zgiętym kolanie. Nonszalancja. A nie, to jednak Harry Edward Styles.
Czy go znał?
Oczywiście, że tak. Jeden z najmłodszych, ale jednocześnie najlepszych profesorów Wielkiej Brytanii, a nawet całej Europy. Charakteryzujący się nietuzinkowym ubiorem oraz profesjonalnym, a tym samym, nieco oschłym i chłodnym usposobieniem.
Jako jedyny nie czekał na występ Louisa jak na pokaz w cyrku. Cóż, szatyna nieco to zbiło z tropu, jednocześnie wyzwalając w nim nieprzepartą chęć pokazania temu profesorowi, co potrafi. Możliwe, że chciał również pokazać, iż lekceważenie i niedocenianie Louisa jest największym błędem w jego życiu. Tym i poprzednim. No i może w dwóch przyszłych.
Tomlinson oparł się lewą dłonią o fortepian i z gracją zgiął się w pasie, wykonując ukłon. Kiedy dźwięki na sali ucichły, zasiadł do fortepianu. Rozpiął marynarkę i wytarł dłonie o spodnie, wedle jego nawyków. Wyobraził sobie to, jak chce, żeby zabrzmiał dany utwór, po czym położył dłonie na klawiaturę.
Zanim jednak jakikolwiek dźwięk został wydobyty, spojrzał w górę swoim zwyczajem i w duchu powiedział to dla Ciebie.
Pierwsze dźwięki zaczęły dochodzić do uszu słuchaczy, wprawiając ich w swojego rodzaju trans melomanyczny. Fantazja, którą właśnie grał, była utworem impresjonistycznym. Zatem nie brakowało tam drobnych przyśpieszeń, zwolnień i operowaniem barwami. Niebieskooki bardzo lubił ten utwór. Zawsze, kiedy go grał, odpływał myślami do obrazów z tamtego okresu. Jego ręce same grały, doskonale znając układ na klawiaturze.
Kolejnym utworem, który grał była etiuda wirtuozowska. Tomlinson popisywał się techniką i szybkością, łączoną z dynamiką. Gamy, pasaże, przebiegi... to było stworzone dla Louisa.
Ostatnią pozycją w programie szatyna była kompozycja Brahmsa. Tomlinson bardzo lubi tego kompozytora ze względu na bogate harmonie czy spektakularne zakończenia. W bardzo rozbudowanym finale, niebieskooki nie bał się mocnych akordów i zamaszystych ruchów. Ostatni pasaż i akord toniczny, wytrzymany dostatecznie długo. Potem oderwał energicznie dłonie od krawiatury. Na sali zapanowała cisza, rozładowywująca napięcie, które Louis wytworzył swoją grą. Miał rumiane policzki, a grzywka była jeszcze bardziej roztrzepana niż wcześniej. Czuł jego galopujący puls i tę przyjemną oraz uzależniającą adrenalinę.
Wstając z krzesła, zapiął marynarkę. Ponownie oparł się o fortepian i wykonał ponowny ukłon, w akompaniamencie obfitych braw publiczności. Popatrzył kątem oka na jury. Wszyscy klaskali z zapałem, kręcąc w uznaniu głowami. No, tylko Styles lekko poklaskiwał, jakby od niechcenia, patrząc zimnym i nieco podejrzliwym wzrokiem na Tomlinsona. Louis nie miał czasu nad tym rozprawiać, gdyż musiał zejść ze sceny, robiąc miejsce innemu wykonawcy.
Czy był zadowolony ze swojego występu?
Tak. Nawet, jeśli w opinii innych był on daleko od perfekcji, on wiedział, że włożył w ten występ nie tylko całe swoje skostniałe serce, ale również cały czas rzetelnych przygotowań.
Jednak to nie od niego zależy wynik.
Oprócz tego, jego wielką zagadką były zielone tęczówki skanujące jego duszę na wskroś.
6969696969
Hej, kochani!
Kilka spraw na początek, których nie chciałam pisać w prologu:
1). Naprawdę nie spodziewałam się tego, że kiedykolwiek cokolwiek będę jeszcze publikowała, nie mniej jednak, bardzo się cieszę, że te wypociny ujrzą światło dzienne! (Kilkakrotnie wahałam się nad przyciskiem „usuń opowieść")
2). To jest chyba najkrótszy rozdział ze wszystkich, reszta jest dłuższa (około 1k-2k słów).
3). Starałam się tutaj nie umieszczać za dużo muzycznego bełkotu, ale jakbyście mieli jakieś wątpliwości, to piszcie!
4). Rozdziały c o d z i e n n i e !
Yours, LARloveRY
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top