Dwudziesty piąty

Następnego dnia Louis był w naprawdę dobrym humorze i nikogo nie powinno to dziwić.

Nawet przy śniadaniu wydawał się jakiś milszy dla reszty uczestników, łaskawie milcząc przy stole. Czuł dziwne spojrzenia konkurentów, jakby sprawdzające, czy żyje. Szatyn miłosiernie ignorował te ciekawskie oczy, zajmując się swoim typowo francuskim śniadaniem.

Jeśli było cokolwiek, co zostało w nim z dziecięcych lat spędzonych we Francji, to właśnie miłość do croissantów oraz akcent, którego używał w mniej lub bardziej świadomym stopniu. Oczywiście, że mógłby się go wyzbyć, nawet byłoby to wskazane. Nie chciał.

Nie umknęły mu również znaczące, ukradkowe spojrzenia profesora Stylesa. To, jak potrafili wyrazić siebie za pomocą jednego „rzutu okiem", było czymś na poziomie telepatii. Ewentualnie Iluminatów. W każdym razie, Wróżbita Maciej przy nich może się schować w kąt. (a/n zdanie nie ma na celu obrażenia, ani promowania WM).

Kiedy szatyn skończył konsumować swój posiłek, wstał od stołu, nawet mówiąc grzeczne „dziękuję". Pozostali zaczęli się zastanawiać, czy ten nie ma gorączki.

Lekkim krokiem skierował się do windy, w której już chwilę później stał, czekając, aż drzwi się zamkną. W ten sposób zauważył szczerzącego się profesora Stylesa, który kierował się w jego stronę. Po drodze rozejrzał się na boki sprawdzając, czy nikt ich nie widzi. Na jego szczęście korytarz był pusty, bowiem wszyscy jedli właśnie śniadanie. Widząc, że drzwi windy się zamykają, zaczął zagęszczać swoje ruchy w postaci truchtu i w ostatnim momencie wpadł do kabiny. Nawet się nie zatrzymując, wpadł na szatyna, powodując, że został przyparty do ściany, ujął jego twarz w dłonie i złączył ich usta w jedno, nie przestając się uśmiechać.

Było to tak niespodziewane, że Louis wydał z siebie niezidentyfikowany, zaskoczony dźwięk, ale oczywiście oddał się pieszczocie. Jak na zawołanie, wszystkie dziwne reakcje jego ciała w postaci zaburzonych funkcji życiowych zaczęły się ujawniać.

Niebieskooki smakował kremem czekoladowym i kawą, co było naprawdę słodkim połączeniem. Brunet mógłby się przyzwyczaić do tego. Możliwe, że już to się stało.

Styles za to smakował...

- Fuj, smakujesz jak zielenina. - skrzywił się Louis pół żartem-pół serio, kiedy się od siebie oderwali. Profesor zachichotał i oparł swoje czoło o bark młodszego. Tomlinson korzystając z okazji, wplótł swoje pianistyczne palce w brunatne loki, delikatnie je przeczesując i ciągnąc je pieszczotliwie.

- Wybacz, następnym razem, jak będę miał w planach całowanie cię, to nie zjem żadnej sałaty. - odezwał się zielonooki, patrząc rozbawiony na szatyna. - Czyli już nigdy nie zjem nic zielonego. - skwitował z szerokim uśmiechem. Tomlinson rozpływał się, bo profesor był taki uroczy.

Ten moment przerwał im dzwonek, informujący o tym, że dotarli na właściwe piętro. Louis westchnął.

- Jak ja nienawidzę tych wszystkich dźwięków w windach. Są takie... - zastanowił się moment, szukając odpowiednich słów, kiedy jednocześnie wychodzili z metalowej puszki. - ...odrażająco miło-niepotrzebno-mało wyrafinowane. - zakończył, na co starszy zareagował salwą śmiechu.

- Nie sposób się nie zgodzić. - przytaknął.

- Jak ta pieprzona melodyjka w Des-dur. - burknął Louis, przypominając sobie tę okropną gafę, którą popełnił pierwszego dnia pobytu. Akurat w ten dzień jego słuch absolutny musiał zawieść. Teraz stali na końcu korytarza, pomiędzy drzwiami do ich pokoi.

Harry zmieszał się na słowa niebieskookiego i podrapał po karku.

- Właściwie to... miałeś wtedy rację. - szatyn spojrzał na niego zszokowany. - To jest D-dur. Chciałem ci tylko uświadomić, że nie zawsze musisz mieć rację. Wydawałeś się taki okropnie pewny siebie myśląc, że jesteś taki nieomylny. Możliwe, że specjalnie trochę ci podciąłem skrzydła. Przepraszam. - spojrzał na niego z poczuciem winy wymalowanym na twarzy, a Tomlinson zaśmiał się na to. W ogóle się tego nie spodziewał. Cóż, zakłopotany zielonooki to nowa odmiana.

- Nie wierzę, Harry. - mówił dalej z uśmiechem. - Czy ty kiedykolwiek przestaniesz mnie zaskakiwać? - zapytał retorycznie. - Tak, czy inaczej, udało ci się. Czułem się okropnie wzgardzony. Wtedy tego nie wiedziałem, ale to było początkiem mojej kampanii „nie bądź taką divą, bo nikt nie przyjdzie na twój pogrzeb". - rzekł lekko, nie poczytując winy Stylesa, który odetchnął.

- Na początku strasznie mnie wkurwiałeś. - zielonooki powiedział z bananem na twarzy. Wow, profesor przeklął. Czemu Tomlinsona już nie dziwiło to, że powiedział to ze znaną mu nonszalancją i majestatem? Płynnością i powściągliwością? To było coś.

- Ty mnie bardziej. - wyszczerzył się również Tomlinson.

- Kłamiesz. - cmoknął brunet. - Na początku się mnie bałeś. Widziałem to. - rzekł i pstryknął go w nos.

- Możliwe, że uważałem cię za syna Lucyfera, ale! To nie znaczy, że mnie nie irytowałeś. Mocno. - nawet nie zaprzeczył wiedząc, że i tak to nie ma sensu. - Irytowałeś mnie tym swoim perfekcyjno-błyskotliwo-oziębło-tajemniczym stylem bycia. - najwyraźniej Louis miał fazę dzisiaj na łączenie przymiotników, gdyż był to drugi taki w przeciągu zaledwie dziesięciu minut. Do jego uszu dotarł arcyperlisty śmiech profesora.

- Perfekcyjny, powiadasz? - uniósł brew, uśmiechając się diabolicznie. Szatyn wywrócił oczyma.

- To jest jedyne, co usłyszałeś? - rzekł z błąkającym się rozbawieniem po jego twarzy. - I kto tutaj wychodzi na zakochanego w sobie? Hm? - dopytał kpiąco.

- Zadajesz za dużo pytań, Lou. - ponownie zacmokał, kręcąc głową.

- Kto pyta, nie błądzi. - powiedział prowokująco.

- Cóż, ponoć jestem typem, który zadaje dużo pytań, a jednak błądzę, ilekroć spojrzę w twoje oczy. - powiedział ciszej i bardziej szarmancko, nieco przybliżając się do niższego. Louis czuł, jakby zabrakło mu tlenu w klatce piersiowej. Nie wierzył, że tak tandetny podryw w wykonaniu Stylesa mógł powodować palpitacje serca i zaciśnięte gardło.

- Jesteś obrzydliwie uroczy. - powiedział z udawanym odrzuceniem, jednocześnie nie potrafiąc zetrzeć czystego szczęścia ze swojej facjaty.

- Uwielbiasz to. - stwierdził niepokornie Styles, nadal mówiąc cicho, niemal konspiracyjnie.

- Uwielbiam to. - przytaknął, nawet nie próbując zaprzeczać.

696969
Cześć, kochani!

Naprawdę lubię ten rozdział. Nie jest za długi, ale taki lekki i przyjemny.

Love you all xx

Yours, LARloveRY

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top