Burza
– Panie! – wszczęto krzyki, bo Pan pojawił się nagle i niespodziewanie.
A nieczęsto można było nacieszyć oczy widokiem czcigodnego wodza Tarako-Tarako nawet w rodzimym wymiarze Dzieciopłodów, gdzie telewizja funkcjonowała na niezbyt wysokim poziomie i tylko jeden kanał pokazywał dźwięk wraz z obrazem, za to reszta działała raczej dla pozorów. Zdarzało się, że niektórzy pierwszy raz dostawali pod nos kompletną sylwetkę Pana w bardzo późnym wieku, a już na pewno nie namacalną, w całym swym majestacie. Dlatego towarzystwo zebrane w jednym z setek łagrów miało pełne prawo dziwić się wizycie tak istotnej osobistości, niemal prawdziwego i nieomylnego Boga. Zwłaszcza że przez spore gabaryty zacnego najczerwieńszego ciała trzy lata wcześniej Pan zaszył się w którymś z podbitych zamków, nie dbając o transport i postanowił kontaktować się z wiernymi poddanymi wyłącznie telefonicznie, a czasu na stworzenie jakiejś telewizji nie było wcale. Pan wiecznie wydawał się zamyślony czy zajęty sekretnymi sprawami. W gruncie rzeczy, tak właśnie było. Czyż Monika nie kazała szukać rodowi Tarako-Tarako Kamienia dającego upragnioną potęgę? Uznanie? Miejsce wśród znaczących?!
Kazała. Lecz teraz, po tym wszystkim... Pan nie ufał już Monice. I należało Jego najwspanialsze zdanie uszanować.
Niestety koniecznym warunkiem do tego jest najpierw usłyszenie owego zdania, co okazało się dla rozemocjonowanego karła, który powziął sobie za hobby uprzykrzanie życia X-Zengowi oraz reszcie ekipy, zbyt wymagające. Nadto zajęty był obskakiwaniem ciągle pięć razy większego od siebie Pana jak najbardziej upierdliwie, a wrzaski wydobywające się z wyjątkowo wyrośniętego gardła pozwalały dowiedzieć się o wizycie wodza chyba nawet duszom świętej pamięci driad z przerobionego na wiór lasu Rikottowego. Przy okazji irytujący mikrus bez grama uprzedzeń odwracał się do okien, jakby dla upewnienia, że zamkowy pojazd nie jest fikcją i pozwoli się ucałować później w podzięce za wożenie Pana. Musiał przy tym skakać! Inaczej nie widziałby zbyt dobrze...!
– Dość! – warknął grzmiącym basem wódz na powitanie, gdy nie dano mu dojść do głosu. – Wyprowadzić wypierdka!
Karzeł wnet zakrył usta płaską, rzadko używaną ręką, a dwa mniej istotne Dzieciopłody z przyjemnością pozbyły się katarynki, co zaimponowało towarzystwu skłonnemu zaklaskać Panu za ten ruch. Paru nawet to uczyniło, a na koniec skromnego aplauzu z zaplecza odezwało się krótkie echo, prawdopodobnie za sprawą nierozumnego niziołka.
– Który odkrył, że teleporty są sprawne, wystąpić – zagrzmiała wtedy ponownie burza bez błyskawic i w jednej chwili stało się jasne, że chodzi (lub raczej brnie) przede wszystkim o X-Zenga.
Nie był na to gotowy, nikt by nie był. Ale nie miał wyboru.
– Ja – rzekł z dobrze udawaną odwagą wywołany, ku podziwowi pozostałych, już zastanawiających się poważnie nad swoimi wymówkami.
– Klęknąć.
W tym momencie X-Zeng musiał zauważyć, że zebrani w półkolu pracownicy wraz ze schowanymi za nimi roztrzęsionymi niewolnikami jak jeden mąż chylą czoła przed władcą. Więc i on sam powinien, co, jak odkrył ze zdziwieniem, nie przyszło mu zbyt łatwo i nie była to kwestia tego, że Dzieciopłody nie posiadają kolan. Ani stóp. A klęknięciem nazywa się wygięcie ciała w tył na tyle bardzo, że kurczy się ono, po czym opada na ziemię powierzchnią brzucha.
– Na Pana... – skarcił się cicho, a przekleństwo to dotarło złośliwie do uszu wodza.
– Na Mnie – przedrzeźniono, wyprężono się i zarechotano chmurnie. – Zawsze „na Mnie".
X-Zeng nie zawtórował.
– Mów, Panie, z czym przybywasz – wypłynęło z gardła kierownika produkcji wbrew jego woli.
– Dlaczego nic mi nie wiadomo o teleportach – przeskoczył błyskawicznie do rzeczy i w mig ani pół śladu nie pozostało na jego dziecięcej twarzy po uśmiechu.
– Dlaczego? – zdziwił się X-Zeng, lecz postanowił zachować względny spokój. X-Urlich...! – Szczerze, tak szczerze, jak tylko serce Tarako-Tarako może na to pozwolić, nie mam pojęcia. Centrala była informowana, ale nie przekazywano nam, kto otrzymywał wiadomości i co potem z nimi robił. Pan zawsze powinien o wszystkim wiedzieć...
– Kłamie?! – wrzasnęła burza, okalając nerwowym światłem zgromadzonych, także pojmanych, którzy pokręcili automatycznie głowami w przejawie zaprzeczenia, by przypadkiem nie zostać wyznaczonymi do odezwania się. – Dobrze. Znaj dobroć Pana, który nie krzywdzi bez przyczyny – podsumował, a kierownik produkcji z trudem powstrzymał ironiczne parsknięcie.
Ta reakcja nie umknęła spostrzegawczości Pana.
– Więźniowie to nie ludzie – rzekł surowo na dokładkę, obserwując uważnie otoczenie. – Zarżnąć.
Nawet cień zawahania nie przebiegł przez twarze uzbrojonych towarzyszy wodza. Nawet nikłe drżenie. Chmara Dzieciopłodów na marną zachciankę pochwyciła krzyczących, a także postękujących jeńców, noże przyłożono do ich wymęczonych krtani niemal jednocześnie, a X-Zeng zdążył jedynie szepnąć coś przypadkowemu mężczyźnie z zakurzoną brodą na ucho. Ten nie odważył się choćby kiwnąć oczami w odpowiedzi na ten niespotykany ruch, decydując się w zobojętnieniu rozważać usłyszane słowa, mając na uwadze, że kierownik produkcji nigdy nie był nadmiernie okrutny.
Kogo trzeba było darzyć najpoważniejszymi wątpliwościami? Komu wypadało uwierzyć...?
Rodzina, czyli starsza siostra z potarganym na prawym ramieniu uniformem, skrycie chory ojciec oraz trzynastoletni siostrzeniec obserwowali swoje spojrzenia może ostatni raz, pytali swojego brata, syna i wujka o życie po śmierci, kilka sekund wymieniali się we łzach niemymi zdaniami, a na ich szczęście w pomieszczeniu odstało się trochę litości.
Ogromne szczęście.
– Stój, Panie – mruknął zrezygnowany X-Zeng. – Wysłuchaj mnie.
– Głośniej.
– To ludzie! – ryknął, przy czym jego oryginalne brwi w kształcie litery „V" uniosły się tak wysoko, jakby zamierzały odfrunąć. – Tylko ludzie!
– No widzisz – zgodził się Pan – tylko ludzie.
– Nie mają prawa ginąć w ten sposób – postawił się ktoś pierwszy raz nieskalanemu głosowi wodza.
Ktoś – X-Zeng w własnej osobie.
– Oczywiście. – Pan kiwnął z łatwością głową, a zbrojni puścili wolno szyje niewolników bez znaczenia ich czerwonymi tatuażami. – Bo szkoda siły roboczej. Podobasz mi się.
– Wyrazy wdzięczności.
W powietrzu zawisło zwielokrotnione westchnienie, lecz na tyle niewidoczne, że kompletnie nikt nie zwrócił na nie uwagi.
– Zdaję sobie sprawę z waszego spisku – powziął gwałtownie władca z trwożącym spokojem. Trafne określenie tutaj to cisza przed burzą. – Zero posiłków. Chcę, żebym był jedynym, który wyjdzie po drugiej stronie. Sam.
– Pan jest pewny tej decyzji? – zaryzykował rozmówca.
– Zawsze jestem pewny. Włącz to.
– One już czekają na dotyk Pana – zagwarantował X-Zeng, łypiąc na bok, jednak dźwignia nie wydała z siebie najmniejszego jęku przy zaciągnięciu.
Potem znowu.
I znowu.
– Ekhem – odchrząknął przerośnięty Dzieciopłód ze zniecierpliwieniem.
– Proszę wybaczyć – niby otrząsnęło się zaraz coś oślizgłego w X-Zengu. – Zajmę się systemem.
Odpowiednie słowa padły, to rzeczywistość. Już naturalne, komu wypadło uwierzyć i jakie przewody złączyć ze sobą, by knowania ziściły się w powiewie elektronicznego błysku, dającego nadzieję mocniejszą niż niejedne krzepiące mowy, uściski czy poklepywania po plecach.
Fasolkowata sylwetka w aktywnym promieniu mordowała się nadal nadaremnie przy metalowym panelu z rojem złotych przycisków, gdy okrąg otoczył migot słodkich iskier i ostatni uśmiech zwycięstwa posłany został bezwiednie na publikę.
Następnie nastała gorsząca ciemność.
Ciemność przeplatana pragnieniem podziękowania.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top