04. Co cię aż tak przeraziło?
Shawn:
— Jedź szybciej, kurwa, koleś — warknąłem, zaciskając obie dłonie w pięści.
— Możesz się ogarnąć? Twoje wkurwianie się nie sprawi, że Madison poczuje się lepiej. — Usłyszałem ze strony blondyna, który prowadził samochód i w tym momencie marzyłem o tym, żeby mu przypierdolić.
— Po prostu chcę tam być, okej? To najważniejsza osoba w moim popierdolonym życiu.
Na moje słowa już się nie odezwał.
To nie tak, że nie byłem mu wdzięczny za to, że postanowił mi pomóc. To nie tak, że gdybym nie zapomniał tego pieprzonego dowodu, to byłbym już martwy.
I przecież to wcale nie tak, że Madison... och, to boli...
— Czy naprawdę nie mogę polecieć tym głupim samolotem bez dowodu? — warknąłem, robiąc się naprawdę zły.
— Niestety — rzuciła zirytowana kobieta, która za nic w świecie nie chciała mnie przepuścić przez odprawę. — Bez dowodu nigdzie się pan nie ruszy.
— Ale ja muszę tam być, muszę polecieć tym samolotem. — Spojrzałem na nią błagalnie. — Czy nie da się zrobić żadnego wyjątku?
— Cóż... Gdyby był pan prezydentem Stanów Zjednoczonych albo wnukiem Królowej Elżbiety...
— Wtedy miałbym własny samolot i nie musiałbym się użerać z takimi bucami — fuknąłem, zdecydowanym ruchem odchodząc od stanowiska.
Kopnąłem swoją torbę, rzucając się z frustracją na jedno z tych cholernie niewygodnych krzeseł.
Dochodziła pierwsza trzydzieści i za pół godziny samolot miał startować. A ja nie miałem żadnych szans na to, żeby w jakikolwiek sposób sprowadzić tu mój dowód – z drugiego końca miasta.
Pozbawiony jakiejkolwiek nadziei postanowiłem wybrać numer do dobrego znajomego, Maddie i mojego – Luke'a.
— Co jest? — Odebrał po trzech sygnałach i od razu wiedziałem, że nie spał.
— Potrzebuję przysługi — mruknąłem bezsilnie.
— O nieee, Mendes, zapomnij o czymkol...
— A mam powiedzieć Katy o tej imprezie, na której, hm... miało cię nie...
— Dobra, wygrałeś, czego chcesz?
Zaśmiałem się w duchu, przybijając sobie piątkę, jednak na zewnątrz nadal byłem wyprany z emocji.
— Musisz przywieźć mi dowód na lotnisko. — Westchnąłem na swoją głupotę.
— Czemu sam po niego nie pojedziesz?
Właśnie, czemu Shawn?
— Nie chcę drugi raz żegnać się z Madison...
"Mógłbym przypadkiem nie dać rady wyjść" – dodałem w myślach.
Usłyszałem westchnienie, a ja pokiwałem głową, sam nie wiem czemu.
— Kiedy masz następny samolot?
Odwróciłem się do tablicy informacyjnej dokładnie ją studiując.
— Dokładnie za cztery godziny.
— O piątej trzydzieści? — Przytaknąłem. — Co ty będziesz robił tyle czasu?
— Coś wymyślę.
***
Dochodziło wpół do piątej, a ja wiedziałem, że dzisiaj już nigdzie nie pojadę.
To co się stało, przerosło moje najśmielsze koszmary.
Samolot, w którym miałem być – tak, miałem siedzieć na miejscu 43A – rozbił się pół godziny po tym, jak wystartował z lotniska w Londynie. Od tamtego wydarzenia minęły dwie godziny, a ja siedziałem w miejscu jak sparaliżowany i nie mogłem zrobić zupełnie nic.
Nie wiem czy się cieszyłem czy byłem załamany, czy szczęśliwy, czy przerażony.
Sięgnąłem za telefon, ale rozładował się prawie od razu po tym, jak skończyłem rozmowę z Lukiem.
I dopiero kiedy zobaczyłem jego blond czuprynę, która przedziera się przez te wszystkie zapłakane osoby, uświadomiłem sobie, że on mógł myśleć...
— Kurwa mać! — krzyknął gdy tylko mnie zobaczył.
— Jestem, żyje — mruknąłem cicho. On jakoś się zbytnio nie ucieszył na tę myśl.
— I nie przyszło ci to głowy to, żeby wrócić do domu, do swojej narzeczonej? Albo chociaż, żeby do niej zadzwonić... masz wyłączony telefon.
Zesztywniałem jeszcze bardziej, uświadamiając sobie sens jego słów.
Kurwa Mać, Madison.
Ale ona powinna teraz spać, prawda? Niczego się nie dowiedziała, nic nie słyszała. Wrócę do domu i gdy mnie zobaczy, to wszystko będzie dobrze..
— Madison jest w szpitalu. Znalazłem ją nieprzytomną i zakrwawioną przy drzwiach.
— Mendes. — Chłopak zwrócił na siebie moją uwagę. — Wysiadaj.
— O-Ona...
— Tak, ona myśli, że nie żyjesz... — Dokończył za mnie. Pokiwałem głową i wyskoczyłem z samochodu.
Nadal byłem zbyt otępiały na cokolwiek. Gdybym pomyślał o niej od razu, wcale by nas teraz tutaj nie było. Ona nie miałaby problemów. A ja nie miałbym złamanego serca przez to, że najważniejsza osoba w moim życiu, jest w niebezpieczeństwie...
— Witam, w czym ci pomóc? — zapytała starsza pani, wyglądająca na naprawdę zmęczoną.
— Madison Meester — wypaliłem na jednym tchu, czekając na odpowiedzieć.
— Pan jest? — Inna kobieta, wyglądająca na lekarza, zmarszczyła brwi na mój widok.
— Narzeczonym — burknąłem, stukając palcami w blat. Z jej ust wydobyło się ciche westchnienie.
— Och, a więc to pan... — Zaczęła, ale coś jej przerwało.
— Alarm w dwieście osiem, mamy zagrożenie życia dziecka — wypowiedział głos w dziwnym urządzeniu, które trzymała ta kobieta.
— Już idę — odpowiedziała, zaraz po tym kierując się w moją stronę. — Znajdź salę dwieście osiem i poczekaj tam na mnie.
— A-ale czem... — Zanim zdążyłem spytać już jej nie było.
Dwadzieścia minut szukałem odpowiedniej sali. W końcu dotarłem na oddział położniczo-ginekologiczny i nic nie rozumiałem.
Czemu ta lekarka kazała mi tu czekać? I czemu miałem tutaj przyjść? Czemu nie do Maddie?
Co tu się do cholery dzieje?
Byłem o włos od śmieci i teraz jeszcze ktoś robi sobie ze mnie żarty i nie chce mnie wpuścić do mojej narzeczonej?
Jeszcze chwila i obiję komuś mordę.
Jedna, krótka, nic nie znacząca chwila.
— Przepraszam? — Usłyszałem nad sobą głos, więc mimowolnie podniosłem głowę. — Ty jesteś narzeczonym Madison, tak?
— Tak, to ja. Mam na imię Shawn.
— Miło mi cię poznać Shawn... — Westchnęła, nie wyglądała na zadowoloną.
— Może mi pani powiedzieć co my tutaj robimy? I czemu nie jestem przy niej? — Zacząłem zadawać pytania z prędkością światła.
— Och, jesteś przy niej Shawn... — Wskazała na coś ręką, a ja się odwróciłem.
Pokazywała na okno, które przez cały czas było dosłownie za moją głową.
Okno do sali dwieście osiem.
Serce zaczęło mi bić jak szalone, kiedy podchodziłem bliżej.
Przy samym końcu byłem pewny tego, że się załamię i upadnę, jakkolwiek to brzmi.
Madison; moja mała, kochana, najsłodsza Maddie, leżała tam.
Do jej chudych rączek przyczepionych było kilka maszyn i kroplówek. Mimo że nie słyszałem tego dobrze, dochodził do mnie stłumiony dźwięk bicia jej serca, dzięki jednemu z urządzeń.
Była taka blada, taka krucha; niczym porcelana.
Miała zamknięte oczy i przez chwilę wyglądała jakby spała, ale wiedziałem, że jest nieprzytomna.
Dlaczego kochanie?
Co cię aż tak przeraziło?
— Tak mi przykro... — Znowu usłyszałem głos tej lekarki.
— Co się stało?
Miałem cholerne przeczucie, że coś jest nie tak.
— Tak mi przykro, ale waszego dziecka nie dało się uratować...
~~~~~~
Przepraszam wszystkich, którzy myśleli, że Shawn nie żyje! Mogę zapłacić za leczenie zawału,
Buziaki, L.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top