Placebo
Dlaczego cię w to wciągnęłam? Nie wiem, widocznie tak miało być. Nie opierałaś się, nie cierpiałaś, nic mi nie możesz zarzucić. W końcu nie było tu uczucia, tylko pożądanie. Prymitywne, ulotne, atakujące obezwładniającą falą przysłaniającą całe zło życia. Chciałaś tego, tak samo jak ja. To była nasz jedyna ucieczka. Nasze placebo...
Dwa lata od naszego ostatniego spotkania, ty wciąż jesteś przy mnie. Pojawiasz się w swojej nieobecnej postaci w każdym przejawie mojej codzienności. A ja wciąż nie pojmuję, dlaczego... Co takiego było w tobie, co nie pozwala mi cię puścić? Przecież byłaś jak wszystkie – tak samo nie ważna. Nie ma w tym nic złego, byłam dla ciebie tym samym, prawda? To śmieszne, że nawet tego nie mogę być pewna. Ile jest par, które po miesiącu znajomości, zdają się wiedzieć o sobie wszystko, a my spędziłyśmy z sobą rok nie znając się ani trochę.
Wszystko, co nas łączyło, zamykało się w klaustrofobicznej przestrzeni mojego mieszkania. Nie było tego wiele, sama wiesz. Seks, kubek kawy, paczka papierosów i zdawkowe zdania, które nic nie wnosiły. Czy w ogóle powinnam dawać ci wtedy papierosy? Nigdy nie mogłam rozgryźć ile masz lat, ale nie spytałam cię o to, bo zawsze wolałam komplikować sobie życie. Pocieszam się myślą, że nie jedyna mam ten problem. Miałaś delikatną twarz, dałabym jej siedemnaście lat, chociaż równie dobrze mogłaby należeć do wyrośniętej piętnastolatki, ale za to twoje oczy były tak wielkie i niewinne, że gdyby ktoś zobaczył tylko je, stwierdziłby, że należą do dziecka. Chociaż nie zawsze tak było. Nie zliczę ile razy siedząc na moim parapecie patrzyłaś w dal zamyślona, a twoje oczy poważniały. To nie było już spojrzenie ani dziecka ani nastolatki. Tak mogą patrzeć tylko osoby, które widziały zbyt wie zła. Co takiego widziałaś?
Chyba to właśnie twoje oczy wspominam najczęściej, twoje piwne tęczówki, które zawsze mnie hipnotyzowały. Nie ważne, czy zasnute pożądaniem, czy patrzące w dal nieobecnie. Nawet roniące łzy, były perfekcyjne.
Może to właśnie przez nie zwróciłam na ciebie uwagę? Nie oszukujmy się, nie byłaś jedną z tych dziewczyn na widok, których wszystkim miękną kolana, a mózg przestaje działać. Nie mówię, że byłaś brzydka, przeciwnie, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że byłaś śliczna, ale nijaka. Tak właśnie, kompletnie bez wyrazu. Tak subtelna i nieśmiała, że ginęłaś w tłumie. Dlaczego nie potrafiłaś swojego piękna pokazać innym, ale czekałaś, aż sami to odkryją? Jak mogłaś być jedną z tych osób, obok których przechodzi się nie poświęcając im chwili uwagi, mając w sobie więcej barw i pasji niż inni? Pewnie już nigdy nie będzie mi dane dowiedzieć się. Obyś się zmieniła w ciągu tych dwóch lat. Ten świat nie lubi cichych ludzi, jeśli chcesz przetrwać musisz ciągle przedzierać się, rozpychać, wdrapywać coraz wyżej i wyżej...
Gdybym dosłownie nie pędziła przed siebie, pewnie też minęłabym cię jak tysiące innych ludzi każdego dnia. Tych biednych, przeźroczystych osób, nad których historią nigdy się nie zastanawiałam. W przeciwieństwie do ciebie, ty zawsze patrzyłaś tak jakbyś potrafiła wchodzić do głów ludzi, panoszyć się w zakamarkach ich jaźni. Mam być wdzięczna losowi za to, że wtedy wymijając kolejnych pijanych ludzi, ocierających się o siebie w czasie nędznej imitacji tańca, wpadłam na ciebie? Wciąż nie wiem, co ty tam robiłaś. Nie pasowałaś do tego otoczenia. Wydawałaś mi się taka niewinna, mam przez to do siebie żal. Zniszczyłam cię.
Kiedyś przyśniła mi się tamta noc. Nie trwało to długo, czy w rzeczywistości ten czas też tak mknął? Wciąż wszystko pamiętam, choć nie powinnam. Drink rozlany na twoją bluzkę, która przykleiła się do ciała skutecznie odwracała mój wzrok. Przeprosiny, niewinny flirt, zabawa twoimi włosami, masa niepotrzebnych słów opuszczających moje usta, które słyszało kilkanaście dziewczyn przed tobą. Złapały się wszystkie, nie byłaś wyjątkiem.
Wpadłyśmy do mojego mieszkania, obijając się o meble, ściany, drzwi. Ubrania odleciały w różne strony pokoju, a my wylądowałyśmy na wychłodzonej, niebieskiej pościeli. Twoje usta smakowały jak wiśnie i poruszały się niezdarnie, starając się nadążyć za moimi. Krótkie, ciemne włosy rozsypały się na poduszce, odsłaniając twoje uszy, które były czerwone, jakby miała je zaraz rozsadzić krew. Nasze dłonie błądziły niespokojnie, jakbyśmy starały się zapamiętać każdą krzywiznę, by móc później sporządzić dokładną mapę. Myślałaś wtedy, do czego doprowadzi ten jeden raz? Znaczył dla ciebie cokolwiek, czy tak jak ja zakładałaś, że rano każda z nas pójdzie w swoją stronę? Wtedy obie musiałyśmy nie myśleć. Nikt nie powinien się temu dziwić. Liczyły się tylko coraz głębsze pocałunki, zmierzwione włosy i drobne czerwone punkciki zostawiane na szyi, dekolcie. Nie było nic poza dwoma rozgrzanymi ciałami i głośnymi jękami. Kroplami potu zbierającymi się na czole i śladami długich paznokci na plecach.
To wtedy powinno się to zakończyć. Na tym jednym razie, podszytym alkoholem. Dlaczego nie pozwoliłam ci wtedy odejść i zapomnieć? Wystarczyło postąpić jak z każdą poprzednią. Zaczekać, aż się obudzisz, kazać zebrać rzeczy i wynosić się. Nie zwracać uwagi na twoje łzy, albo poczucie winy, gdy uświadomisz sobie, że poszłaś do łóżka z pierwszą lepszą dziewczyną spotkaną na imprezie. To właśnie robiłam wcześniej. Żadnych uczuć. Żadnych relacji i uprzejmości. Po co był mi ten jeden wyjątek?
Obie byłyśmy tak głupie, czy może ja cię zatrułam? Myśl, że zmieniłam cię nie daje mi spokoju. Choć może się mylę i tak naprawdę zawsze byłaś zniszczona, ale udawałaś przed światem, że wszystko w porządku? Mogłam wtedy spytać. Miałyśmy tyle okazji, by po prostu porozmawiać, jak zwyczajni ludzie, przyjaciółki. Widocznie przerosło nas to. Nie szukałyśmy u siebie pomocy, chciałyśmy tylko chwilowego złudzenia, że jest lepiej. Dlatego byłaś moim placebo, bo za każdym razem, kiedy nie mogłam się podnieść zjawiałaś się, by zagłuszyć wszystko przyjemnością. Gdybym tylko mogła zapisać to uczucie, by rzeczywiście zyskać ukojenie, a nie tylko to żałosne złudzenie. Ile razy wraz z trzaśnięciem drzwi, zalewałam się łzami, gdy nie było obok mnie już nikogo do odwrócenia uwagi? Ile razy wpadałaś do mojego mieszkania zapłakana, a ja zamiast spytać, co doprowadziło cię do takiego stanu, po prostu rzucałam się na ciebie? A ty nigdy nie opierałaś się...
Nasze wszystkie rozmowy były puste. Chyba chciałyśmy po prostu udawać, że to, co nas łączy jest normalne. Nawet nasze smsy nie były zwykłą wymianą zdań. Zawsze tak samo, jedno, góra dwa słowa, zapowiadające, czemu poświęcimy kolejne godziny. Powinnaś mi zabronić, dać w twarz, odepchnąć, nazwać szmatą i dziwką. Cokolwiek, bylebym nie wykorzystywała cię, by poczuć się trochę lepiej.
Pogubiłam się w tym wszystkim. Dwa lata minęły właśnie dzisiaj, a ja jak ostatnia zakochana kretynka leżę na tej błękitnej pościeli, patrzę na popękany sufit, który pożółknął przez dym papierosowy i myślę o tobie. Czuj się wyróżniona, o żadnej z dziewczyn, czy to tych przed, czy po tobie nie myślałam. Dziś jest inaczej tylko dlatego, że zamiast okazjonalnej myśli „ciekawe, co teraz robi", „pewnie już dawno kogoś ma", „oby nie nosiła już tej zielonej bluzki, w której wygląda jak deska", pojawia się cała seria wspomnień.
Pamiętam jak zafascynowana badałam twoje ciało, które za każdym razem podobało mi się bardziej, chociaż daleko ci było do mojego ideału. Nie byłaś wysoka, opalona, wysportowana. Mimo wszystko, zdawałaś mi się jedynym perfekcyjnym elementem w moim życiu. Nigdy ci tego nie powiedziałam (zresztą jak wielu rzeczy), ale miałam ci za złe, że tak szybko chudniesz. Może dlatego, że bałam się, że się głodzisz, chorujesz, a może z samolubnej chęci zatrzymania cię takiej jak w dzień, gdy cię poznałam.
Chyba jednak najlepiej pamiętam to, co robiłyśmy, kiedy było po wszystkim. Cud, że jestem w stanie wejść do kuchni bez wzdychania. Nie zliczę ile razy pchnęłam cię na brązową, obitą ścianę, byle tylko jeszcze raz pocałować. Zawsze robiłam ci kawę w tym samym białym kubku w kotki, którego nikt nie użył od naszego ostatniego spotkania. Stoi wciąż w szafce i tylko czasem wyciągam go, by zetrzeć kurz. Siadałyśmy z napojami na szerokim parapecie, ty z lewej, a ja z prawej. Przytulałaś się czołem do szyby i patrzyłaś zamyślona w dal, a ja opierałam się o kawałek ściany, spoglądając to na ciebie, to na okno, albo moje mieszkanie. Pamiętam jak szukałam w twojej twarzy zmian, które podpowiedziałyby mi, o czym myślisz, jakbym nie mogła po prostu spytać. Ty też nie pytałaś, czasem już otwierałaś usta, ale nim jakikolwiek dźwięk uwolnił się, zamykałaś je.
Jak mogłyśmy tak spędzić rok? Rok bycia tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Może gdybyśmy potrafiły rozmawiać, to wszystko potoczyłoby się inaczej. Bo wiesz, co? Nigdy cię nie kochałam, ale teraz myślę, że mogłabym. Teraz nadal cię nie kocham, ale chciałabym. Tęsknię za tym, że po prostu byłaś obok. Zawsze, gdy mi nie szło, ktoś mnie skrzywdził, kiedy brakowało mi pieniędzy i musiałam zastanawiać się, czy zapłacić za prąd, kupić więcej jedzenia, a może wysłać coś matce, albo, gdy zalewała mnie fala wspomnień raniących jak ostre szpilki wbijane w ciało, mogłam napisać do ciebie, a ty zjawiałaś się i nie pytałaś, po prostu pozwalałaś mi uciec. Też tym dla ciebie byłam, ucieczką? W końcu też płakałaś, czasem przez przyjaciół, czasem przez brata, albo ze strachu. Mogłyśmy się ocalić nawzajem, ale my wolałyśmy pójść do łóżka, oddać się przyjemności i wmawiać sobie, że to coś zmieni.
Chcę znów z tobą porozmawiać bez rozmowy. Po prostu siedzieć na parapecie z kawą i papierosem w dłoni. Patrzeć jak leniwy obłoczek dymu opuszcza twoje usta, w sposób, który był tak pociągający. Jak cała ty, chociaż zachowywałaś się jakbyś o tym nie wiedziała. A może ja jestem tak zepsuta, że widziałam prowokację tam gdzie jej nie było? Nie wiem ile bym dała, byle znów zadać jakieś nieistotne pytanie, na które można odpowiedzieć jednym zdaniem i znów mogłabym składać sobie w głowie z tych małych puzzli obraz twojej osoby. Mimo, że nie jest tego wiele, wciąż pamiętam odpowiedź na każde takie nieważne pytanie... czy ty też pamiętasz moje? Na pewno nie, chociaż miło byłoby wierzyć, że jest inaczej.
Kiedy byłaś bok tak bardzo bałam się tego, że mogłabym coś do ciebie poczuć. To było tak nierealne, tak złe, a mogło nas ocalić. Albo zniszczyć doszczętnie...
Byłyśmy jak dwa pożary palące wszystko na swojej drodze. Niszczyłyśmy siebie złudzeniami. Wmawiałam ci, że wszystko w porządku, a ty udawałaś zaufanie. Bo przecież nie mogłaś mi ufać naprawdę, byłam i jestem obcą osobą.
Tylko, czy dla ciebie ktokolwiek mógł być obcy? Dla ciebie ludzie byli jak książki, mogłaś wyczytać z nich, co chciałaś. Każdy chciał ci się zwierzać, bo mimo, że nie mówiłaś wiele, to w twoim zasłuchaniu było widać zrozumienie. Potrafiłaś siedzieć godzinami w tłocznym miejscu i nie integrować się z innymi, a po prostu analizować ich gesty, głosy. Dlaczego dopiero teraz widzę jak wiele miałaś do zaoferowania? Jak wiele mogłam od ciebie usłyszeć, gdybym tylko chciała.
Pamiętam tak bardzo dokładnie ten jeden, zimowy wieczór. W moim mieszkaniu było chłodno, bo jak zwykle ogrzewanie podkręciłam do minimum, byle oszczędzić. Za oknem ziemię pokrywały ciężkie płatki zlepionego śniegu, który łączył się z tą asfaltową, szarą ciapą, która nie miała w sobie nic z uroku zimowych widoczków na pocztówkach. A my siedziałyśmy na parapecie z kawą i papierosem. Przytulałaś głowę do lodowatej szyby. Musiało być ci strasznie zimno, ja nie byłam w stanie nawet trzymać na niej dłoni przez dłuższy czas. Patrzyłaś w dal i błądziłaś myślami, a dym wirował w powietrzu.
– Wiesz, że cię nie kocham – Nawet nie spytałam, po prostu rzuciłam to stwierdzenie w lodowatą przestrzeń moich czterech ścian, a słowa rozmyły się jak dym papierosów, który wypuszczałaś z ust.
– Wiem, to dobrze – Tylko tykle i aż tyle. Dlaczego wtedy to powiedziałam? Co chciałam osiągnąć? Cokolwiek to było nie zyskałam nic. Twoje oczy wciąż były wpatrzone w przestrzeń za oknem, znów widziałam w nich zło świata, a moje słowa nic nie zmieniły. Ani jednego drgnięcia na twarzy, żadnych zbędnych słów, żadnego błysku w oku. Nie zasłużyłam na to...
Wszystko między nami było nieważne. Słowa, pocałunki, seks. Wszystko puste, bez emocji, zaangażowania. Każdy lek jest trucizną, ale w odpowiedniej dawce, tak samo było z nami. Póki nie chciałyśmy zbyt wiele, wszystko było dobrze. Pusta egzystencja, nieistniejąca relacja dwóch wydmuszek udających prawdziwe osoby. Musiałyśmy to zniszczyć. Coraz więcej problemów, coraz częstsze wizyty, coraz więcej rozmytych słów i coraz słabsze działanie placebo.
Nawet nasze rozstanie było puste. Jego właściwie nie było, jakby te wszystkie spotkania były wytworem wyobraźni umęczonego umysłu, chorym snem, o którym zapominasz zaraz po przebudzeniu, ale pozostaje z tobą dziwne uczucie niepewności, a ty nie jesteś w stanie przypomnieć sobie co je wywołało. Napisałam wiadomość. Czekałam na odpowiedź. Nie tego oczekiwałam. Czytałam to jedno słowo kilkanaście razy, a ono ciągle nie miało sensu. Trzy litery, które zamknęły ten rozdział. Zwykłe małe „nie", które okazało się silniejsze niż ja. Dlaczego odeszłaś? Dlaczego wtedy nie walczyłam? Dlaczego teraz tęsknię, chociaż wiem, że cię nie kocham?
Czy to już szaleństwo? Leżę w błękitnej pościeli, która zdążyła przyjąć ciepło mojego ciała, patrzę na żółty sufit, na którym pajęczyna pęknięć tworzy mozaiki bez żadnej treści, podobne moim myślom. Przez okno wpadają światła ulicy, rozświetlając moje własne więzienie. Małą salę tortur, gdzie ty jesteś katem. Powietrze jest jakieś inne, zbyt gęste, bym mogła przyjąć je w płuca. Moje myśli ranią. Każde słowo, które wypowiadam teraz w mojej głowie, a ty nie przyjdziesz by mi pomóc. Nie dasz mi tej chwili zapomnienia, której tak potrzebuję. Teraz nasza rozmowa naprawdę jest pusta. Mówię do ciebie od wielu godzin, snuję opowieść dla nieistniejącej sylwetki utkanej ze wspomnień i dymu. Wzywam moje lekarstwo, z nadzieją, że ten jeden, ostatni raz zadziała. Choć tak naprawdę nie działało nigdy...
W końcu opuszczam tę klatkę i idę ulicą, rozchlapując butami szarą ciapę. Taką jak wtedy. Marznę, trzęsę się, a każde wypowiedziane do ciebie w myślach słowo rani mnie na nowo, ale ignoruję to i brnę dalej. Między światłami, cieniami sylwetek, których nie nazwę ludźmi, bo przecież tak jak ja dla nich, tak oni dla mnie nie znaczą nic. Moje nogi zdają się lepiej wiedzieć gdzie chcę trafić niż ja sama. A może to ty wdarłaś się w moją jaźń, kierując mnie niczym Ananke, ku temu, co nieuniknione?
Idę długo, aż wreszcie mogę cię zobaczyć. Nie wejdę do środka, będę tylko obserwować i to mi wystarczy. Miękkie światło oświetla salę, białe ściany obwieszają ramy. W tych ramach widzę ciebie. Tę prawdziwą, tę której nigdy nie było mi dane poznać. Widzę osobę, a nie pustą wydmuszkę obezwładnioną przyjemnością. Mogę bezkarnie pochłaniać oczami twoje radości i smutki, gniew i strach, wszystko i nic zarazem. Zwykłe plamy farby, pociągnięcia pędzla, a jednak więcej niż słowa. Te barwy są stałe, nie ulatują jak nasze słowa, spojrzenia, życie. Sprawiłaś, że jestem zachłanna, bo teraz chcę to, co wyczytałam z tych plam, wyczytać z twoich oczu, głosu, chociaż wiem, że nie będę mogła.
Już mam odejść, gdy nagle się pojawiasz. W spódnicy długiej do ziemi, krótkiej bluzce i sznurze korali. Uśmiechnięta wołasz w głąb sali, a ja wyklinam szybę za to, że nie pozwala mi usłyszeć twojego głosu. A później świat staje. Światła nie istnieją, dźwięki zamarły, ludzie zniknęli. Pojawia się on, a moje myśli wciąż ranią. Wysoki, czarnowłosy i z jednej strony nijaki, a z drugiej charakterystyczny. Nie wiem, co takiego ma w sobie, ale po prostu czuję, że mijając go gdziekolwiek jego wizerunek utkwiłby mi w pamięci, chociaż w gruncie rzeczy, nie był tego wart. Podchodzi do ciebie i podnosi jakbyś była piórkiem, a ty roześmiana wieszasz ostatni obraz. Jest jak twoje oczy w tej chwili. Szczęśliwy.
Odwracam się i odchodzę. Nie chcę nic czuć. Przemawia przeze mnie tylko egoizm. To ja chciałam być tą, która da ci szczęście. To ja miałam uleczyć cię, a ty miałaś to samo zrobić ze mną. To ja miałam mieć cię na wyłączność. To dla mnie powinien być ten uśmiech!
Ale to nie ważne. To tylko egoizm, wybujała ambicja, szaleńczy bieg za czymś, czego nie mogę mieć. Nic wartego uwagi jak cała moja nędzna osoba. Nie jestem o niego zazdrosna, bo przecież cię nie kocham. Nie kocham, nie kochałam i nie pokocham... chociaż bardzo bym chciała.
Nie było między nami nic, o co warto walczyć. Nie było szczerości, pasji, szczęścia. Nie było nawet przyjaźni. Wszystko, co nas łączyło było nieważne, puste i ulotne. Czy w ogóle było coś takiego? Czy między wami to jest?
A może cała ta miłość to zwykły wymysł? Wynik zbiorowej halucynacji wywołanej przez twórców, którzy z każdej strony atakują nas wizjami elektryzujących spojrzeń, szaleńczego bicia serca, rewii motyli w brzuchu i natrętnych myśli o tej jednej osobie. Muzyka, książki, filmy, wszędzie wizja miłości podobnej gromowi, która obezwładnia. A może tak naprawdę jej nie ma? Ludzie nie czują nic, ale przez to jak usilnie wmawia im się, że powinni, ci wierzą w to i gdy tylko pojawia się jakaś osoba, którą są w stanie zaakceptować w swoim życiu na dłużej, czy nawet na zawsze, udają przed światem, że oplotła ich ta złota nić uczucia, a tym samym napędzają tę maszynę szaleństwa? Perpetuum mobile złudzeń...
Dlaczego ja w ogóle o tym myślę? Czy to coś zmieni? Przecież to wszystko bez sensu. Między nami nie było niczego. To nie była przyjaźń. To nie było przywiązanie. To nie było zrozumienie. To nie była i nie jest miłość!
To zwykły efekt placebo...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top