5. Marcin Bodybuilding


Nie od dziś wiadomo, że promuję zdrowy styl życia. W końcu moja sylwetka nie bierze się znikąd.

Czerwone mięso? Frytki? Kebab?

Gardzę! Jedno takie świństwo i lata budowania mięśni pójdą na marne!

Poranne owsianki i wcinanie karmy dla królików – to jest to! I w życiu nie przyznam się, że to za cholerę mi nie smakuje. Gryzie się jak tekturę, ale w końcu trzeba się czasem poświęcić dla swej piękności, prawda?

Generalnie przez pół swojego życia namiętnie biegałem i grałem w piłkę nożną – w końcu jak ćwiczyć, to tylko męskie sporty! Przy bieganiu dziewczyny mogą podziwiać nogi podkreślane legginsami do joggingu, a przy „nodze" – męski brud i spocone klatki piersiowe, gdy mecz robi się naprawdę „poważny".

A, nieskromnie mówiąc, w moim przypadku jest na co popatrzeć. Może i mam dopiero szesnaście lat, ale tego ciała pozazdrościłby każdy student. Podczas gdy tamci codziennie wcinają hot-dogi czy inne fast-foody, ja starannie dbam o swoją dietę i wyliczam, ile jem białka, węglowodanów i tłuszczy.

Ale nie dbam tylko o to! Nie mam w zwyczaju tego nikomu mówić, ale stosuję liczne kremy do swojej cery – nie chciałbym widzieć na niej jakichkolwiek pryszczy. Musi być nieskazitelna, idealna. Tym sposobem każdego ranka wklepuję w swoje lico kremy nawilżające, a wieczorem – krem przeciwzmarszczkowy (bo lepiej zapobiegać niż leczyć). Poza tym przynajmniej raz w tygodniu stosuję maskę odżywczą (polecam maskę z ogórka) i raz na miesiąc idę do kosmetyczki na porządny peeling.

Dziś jednak nie nastał dzień wizyty w salonie urody. Dlaczego?

Bo dziś był piątek, czyli dzień klaty i bicków. Zadowolony tym, że będzie czym pochwalić się na Instagramie, poszedłem spakować swoje ubrania od siłki do sportowej torby z wielkim logiem Adidasa. A co, niech każdy widzi, że nie chodzę w byle czym!

Zanim jednak udałem się do swojego miejsca kultu, musiałem zrobić to, co robi każdy szanujący się kulturysta przed ćwiczeniem – zjeść posiłek przedtreningowy.

Na moim talerzu wylądował porządny kawałek gotowanej na parze piersi z kurczaka i brązowy ryż. Przyznaję, jem to codziennie i czasami mam ochotę rzucić to w... no, gdzieś, ale nie mogę – to za duże ryzyko. Za bardzo bałem się, że stracę swoją masę mięśniową.

No to zaczynamy jeść...

Już wziąłem widelec do ręki, gdy nagle w mojej głowie zaświeciła się ostrzegawcza żaróweczka.

– Czekej, czekej* – mruknąłem do siebie, patrząc na talerz z jedzeniem. – Nie tak szybko, Marcinku.

Wyciągnąłem telefon i włączyłem aparat. Stanąłem nad talerzem i cyknąłem zdjęcie.

– I prosto na Instagrama – powiedziałem, gdy dodałem odpowiednie filtry i umieściłem obrazek na swoim profilu. – Ha, zazdrośćcie. Tak się dba o zdrowie, grubaski.

Zacząłem jeść kurczaka i niemal w tej samej chwili mój telefon zabrzęczał. Myślałem, że to powiadomienia z Instagrama, ale się myliłem – odezwał się Messenger. Konkretnie: Diana.

Znowu gównoburza? – pomyślałem z niezadowoleniem.

Słodycze są pyszne, pisała Diana. Czipsy też. I wino. Kocham to wszystko. Zjadłabym lody z bitą śmietaną.
Uniosłem brwi.

Będziesz gruba, odpisałem krótko.

Może, ale słodycze są za pyszne, przyszła odpowiedź. Wszyscy będziemy grubi.**

Prychnąłem, rozbawiony.

Chyba tylko ty, odpisałem i odłożyłem telefon.

:(((.

– Marcin nie będzie gruby, Marcin może być co najwyżej napakowany – powiedziałem do siebie, gdy skończyłem jeść i stałem już przed lustrem, upewniając się, czy w krótkich spodniach i koszulce mogę iść na miasto. Spojrzałem na lekko wystający brzuch. – A jeśli ma tu czy ówdzie czegoś za dużo, to nadal nie jest gruby. Jest co najwyżej puszysty. Jak króliczek.

Na potwierdzenie swoich słów wróciłem się do kuchni po marchewkę i wyszedłem z domu, przegryzając ją po drodze.

Oczywiście, nie poszedłem na siłownię tak od razu. Najpierw musiałem przejść dookoła miasto, by każda dziewczyna mogła zobaczyć, cóż to za bóstwo kroczyło po ulicy. Specjalnie w myślach liczyłem, ileż to młodych kobiet się za mną obejrzy (babcie też się oglądały, ale nie lubię aż takich różnic wiekowych). Doszedłem gdzieś do pięćdziesięciu, a potem straciłem rachubę – było ich za dużo, by liczyć.

Wszedłem do marketu, by zaopatrzyć się w najważniejszy dla sportowców płyn – dobrą wodę. Zręcznie przeszedłem między półkami, oczywiście wybierając alejki, na których stało jak najwięcej dziewczyn – gdy tylko się do nich zbliżałem, kręciłem lekko biodrami, by wiedziały, na które miejsce się patrzeć. W końcu nie na darmo robi się przysiady z obciążeniem!

Gdy pewna dziewczyna zmierzyła mnie od stóp do głów i wyszczerzyła się z wyraźną ekstazą w oczach, posłałem jej onieśmielający uśmiech. Fakt, trochę bałem się, że oślepnie, widząc moje zęby, ale miałem nadzieję, że nie zaskarży mnie do sądu.

– Czy mnie oczy zwodzą, czy też naprawdę widzę Apollina? – Usłyszałem jej głos.

Odwróciłem się do niej i puściłem jej oczko.

– Jam jest polski Dorian Gray – wymruczałem, celowo obniżając głos. To zawsze działało na kobiety. – Przyjrzyj się lepiej, bo być może już nigdy mnie nie zobaczysz.

A potem usłyszałem tylko namiętny jęk.

Mrugnąłem oczami i wtedy zdałem sobie sprawę, że szczerzę się do własnego odbicia w sklepowym lustrze.

Uśmiech szybko zszedł mi z twarzy. Natychmiast rozejrzałem się dookoła. Gdzie podziała się tamta niewiasta?

Moje oczy ujrzały tylko faceta po czterdziestce, który kupował jakieś fast-foody. Jego brzuch sugerował, że właściciel jest fanem dobrego piwa.

Koleś spojrzał na mnie i uśmiechnął się obleśnie. Wzdrygnąłem się i natychmiast uciekłem do alejki z wodą. Jeszcze mnie nie pogrzało, żeby umawiać się z facetami...

Niemniej, czyżbym był już tak piękny, że nawet mężczyźni na mnie lecą? Dziwne.

Stanąłem przed stoiskiem z wodą, pocierając swoją gładką po depilacji brodę. Czekał mnie ciężki wybór. Żywiec Zdrój, Nałęczowianka, Ustronianka...

Okej, od początku.

Pierwsza kwestia: na butelce musi znajdować się słowo „sport". Nie ma szans, żebym pił jakiś szajs – to musi być dobra woda, która spełnia wymogi UEFA i będzie polecana przez sportowców.

Drugi wymóg: musi być niegazowana.

Trzeci: bez glutenu. Bo Anna Lewandowska zabrania go jeść. Diana pewnie też by mi zabraniała, ale na szczęście jeszcze się z nią nie ochajtałem

Szybko wyselekcjonowałem odpowiednie butelki. Zdecydowałem się na najdroższą, bo mnie po prostu na nią stać. Nie mogę świecić na Instagramie biedą.

Podszedłem do ekspedientki, podałem jej wodę i wyciągnąłem drobne.

– Zapakować? – spytała, patrząc się na ekran urządzenia do kasowania kupowanych przedmiotów.

– Oczywiście – mruknąłem, zniżając głos.

Gdy ekspedientka spojrzała na mnie, posłałem jej tajemniczy uśmiech i mrugnąłem okiem. Rumieniec natychmiast wystąpił na jej twarz.

– Dziękuję, do widzenia – powiedziała, podając mi zakupy.

– Do zobaczenia – odpowiedziałem uprzejmie, a gdy tylko znalazłem się odrobinę za nią, dodałem: – dziś wieczorem.

Nie wiem, czy usłyszała. Jeśli nie, to jedynie będzie miała niespodziankę. Ale się zapowiadałem – żeby nie było.

Dotarłem w końcu do swojego miejsca kultu, czyli siłowni. Szybko przebrałem się w szatni w swój idealny strój do ćwiczeń – mocno wyciętą, szarą bokserkę i krótkie, przewiewne spodnie. Wziąłem porządny łyk wody dla sportowców, szykując się duchowo do dźwigania ciężarów.

Gotowy? Gotowy. Tylko najpierw będzie trzeba zrobić dobre zdjęcie na Instagrama, bo potem będę brzydko wyglądał.

Wszedłem na siłownię i poszedłem do miejsca, gdzie znajdowało się lustro. W tym samym pomieszczeniu umieszczono hantle i sztangi, co zapewniało idealne tło do zdjęć.

Szybko rozejrzałem się dookoła, upewniając się, że nikt na mnie nie patrzy. Czysto!

Wziąłem wodę, otworzyłem ją i wylałem sporą część na siebie. Ciecz spłynęła mi najpierw po włosach, potem po twarzy i skończyła żywot na koszulce. Wziąłem jeszcze trochę płynu w dłonie i ochlapałem swoje ręce, by wyglądało to tak, jakbym się spocił.

Zerknąłem w lustro. Brakowało mi tylko rumieńców na twarzy, ale i to dało się zrobić. Wystarczyło kilkanaście bardzo szybkich podskoków i już oddychałem szybciej, a na policzkach pojawiła się urocza czerwień.

Wyciągnąłem telefon i włączyłem aparat. W drugiej ręce trzymałem zaś dość ciężki hantel – ważył pewnie z dziesięć kilo, ale wyglądał na dwa razy tyle.

No, szybko focia... I na Instagrama! A jak wrócę do domu, to jeszcze wrzucę to na swoją stronę o kulturystyce i fitnessie. 

W tym momencie mógłbym powiedzieć, że trening zakończony. Zdjęcie wrzuciłem, zatem moja praca została udowodniona – trzeba coś jeszcze?

– Patrz, jaka ciapa. – Usłyszałem za sobą czyjeś śmieszki. – Szkoda, że dziubka nie zrobił.

Zarumieniłem się. Tym razem ze wstydu.

– Ty, patyczak, co ty tutaj robisz? – spytał ktoś, a ja odwróciłem się. W kącie stało kilku typowych bywalców siłowni – zrobiona tylko klata, a o dniu nóg najwyraźniej zapominali. Choć nie wiem, bo mieli długie spodnie.

– Ćwiczę – odparłem uprzejmie, mimo że w głębi ducha czułem złość i niepokój.

– Właśnie widzimy – odezwał się inny koleś. – Ile weźmiesz na klatę, co? Pięćdziesiąt kilo chociaż?

– Oczywiście – odpowiedziałem z najwyższą powaga.

– No to udowodnij. – Wskazał sztangę i poszedł po obciążenia.

W co ja się wpakowałem? – pomyślałem.

No cóż, chciałem, to mam. Teraz muszę udowodnić, że wezmę pięćdziesiąt kilo na klatę. To chyba nie tak dużo, prawda?

– Asekurujcie mnie – oznajmiłem, kładąc się na ławeczce. Serce biło mi tak mocno, jakby chciało wyrwać się z klatki piersiowej.

– Nie ma szans, by było inaczej – odparł z powagą jeden z „koksów".

Potrząsnął sztangą, upewniając się, czy obciążenia z niego nie zlecą.

– Gotowy?

Skinąłem głową, chwytając sztangę w odpowiednich miejscach.

– No to dawaj.

Skupiłem siłę w rękach i skierowałem ją „do góry", podnosząc sztangę. A właściwie to tylko próbując ją podnieść.

„Koksiki" zaczęły się śmiać. Ja zaś czułem, jak moją twarz oblewa pot – ale ten prawdziwy, a nie zwykła woda.

Nie... poddam... się...

– Koleś, tylko się nie posraj ze szczęścia – wydusił z siebie facet, który mnie asekurował. Wyraźnie próbował stłumić śmiech.

– Wycisnę – wycedziłem przez zęby i opuściłem sztangę na wysokość klatki piersiowej.

Teraz tylko jedno mocne pchnięcie i podniesiesz to, Marcinie... Dawaj, nie poddaj się, dawaj...

Trzy...

Dwa...

Jeden!

I w tym samym momencie wydarzyło się kilka rzeczy.

Sztanga poszła z trzydzieści centymetrów w górę. Rozległ się dźwięk podobny do puszczenia bąka. Coś spłynęło mi po nodze (pewnie pot). „Koksy" wybuchnęli gromkim śmiechem. Ten, który mnie asekurował, odłożył sztangę na miejsce.

A ja leżałem na ławeczce, przez chwilę nie wiedząc, co się właśnie stało. Potem do mnie wszystko dotarło.

Łzy podeszły mi do oczu, ale starałem się wyjść z tego z twarzą. Miałem w głowie tylko jedno, bardzo ważne pytanie:

Dlaczego akurat w stanie ciekłym?!


_____

*celowe

**przerobiona rozmowa z konfy adminów (podobna miała miejsce)

(mam nadzieję, że nie wyszło tak źle – wena mnie poniekąd opuściła, przyznaję)

Dzisiaj okładka od Flowercy. Piękna, idealnie oddaje Marcina, nieprawdaż? ;)  

Edit 20:18: widzę literówkę na okładce, poprawi się XD a te w tekście już poprawione, więc jeśli nadal je widzicie, to wczytała Wam się zła wersja 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top