2. Groźba

    Szeroka, prosta ulica ocieniona rzędem równo posadzonych drzew biegła pomiędzy eleganckimi posiadłościami i zakręcała przy nadzwyczaj wypielęgnowanym parku, a olbrzymie kamienne donice ledwo powstrzymywały potok kwiatów wylewający się na gładki asfalt.

    Sue zatrzymała motocykl przy jednej z nich i prawie upadła, szamocząc się z pokrytą białym kwieciem cienką łodygą oplatającą jej nogę. "Ulica zasłużyła na swoją nazwę. Co za kurestwo!", pomyślała, gdy wreszcie wyswobodziła się z zielonych macek.

    Willensburgh był przemysłowym miastem położonym na niewyróżniających się w jakikolwiek sposób równinach przecinanych mętnymi rzekami, dlatego dziewczyna była zdziwiona, że może tutaj istnieć miejsce takie jak owa dzielnica, czy też raczej ekskluzywne osiedle.

    Dla pewności jeszcze raz otworzyła mapę w smartfonie. Adres się zgadzał, wysoka brama prowadząca do ginącego wśród przystrzyżonych krzewów białego budynku. Zajmujące całą ścianę półokrągłe okna odbijały płomienny blask słońca zawisłego martwo tuż nad ziemią błagającą o wytchnienie. Sue widok ten wydał się złowieszczy.

    Postanowiła wreszcie opuścić swój punkt obserwacyjny, odpaliła więc silnik i wolno podjechała przed solidne wrota będące swego rodzaju manifestacją właściciela pragnącego wzbudzić w przybyłych respekt. Nie musiała czekać ani obwieszczać swej obecności, ledwie bowiem jej stopa dotknęła jasnego bruku, gdy brama otworzyła się z cichym szelestem. Wyczekiwano jej i nie mogła odeprzeć wrażenia, że wchodzi bezmyślnie prosto w paszczę bestii. Lecz było za późno na odwrót.

    Na werandzie oparty nonszalancko o kolumnę będącą imitacją stylu jońskiego stał jasnowłosy mężczyzna w białej koszuli rozpiętej u szyi. Ujrzawszy nadjeżdżającą Suzanne, poprawił podwinięty rękaw i wyprostował się, wciąż całkowicie rozluźniony. "Witamy w naszym pensjonacie. Życzymy miłego wypoczynku" — powinien powiedzieć.

    Majacząca w oddali sylwetka od razu wyglądała znajomo, ale dopiero gdy dziewczyna stanęła przed szerokimi schodami i popatrzyła nieufnie na młodego chłopaka, rozpoznała w nim swojego brata. Zdjęła kask zakrywający twarz, po czym wbiła w Willa wzrok tak lodowaty, że pewny siebie uśmiech spełzł z jego ust. Odchrząknął znacząco, lecz zanim rzekł cokolwiek, siostra go uprzedziła:

    — Nie wiem jaka jest w tym twoja rola, nie chcę wiedzieć. Gdzie jest osoba, która mnie tu wezwała? — Głos Sue brzmiał jak pękający lód, a od jej osoby wionęło wręcz namacalnym chłodem.

    — Żadnego "tęskniłam za tobą, braciszku"? — próbował rozluźnić atmosferę; bez skutku. Suzanne zauważyła w nim jednak zmianę. Czy zawsze był taki arogancki?

    Od ich ostatniego, dość burzliwego spotkania minęły cztery lata, przez ten czas Will wydoroślał, zmężniał. Był przystojny, wdał się w matkę. Dziewczyna nie chciała o niej myśleć, ale miała nadzieję, że brat wyprowadził się od rodziców. Miał przecież teraz dwadzieścia lat, nic go tam nie trzymało. A co, jeśli to oni są w środku? Potrząsnęła głową, nonsens. Milczała.

    — Rozmowna jak zwykle. Czekają na ciebie za domem. — Westchnąwszy, poprowadził Sue ścieżką wijącą się wokół domu. Pachniało różami.

    — Komu tym razem liżesz dupę, Willy? — zapytała znienacka, rozglądając się wokół. Nie zależało jej na odpowiedzi.

    — Nikomu niczego nie...

    — Oto i nasz gość! — ciepły baryton przerwał ich wymianę zdań. Należał do mężczyzny ubranego w zwykłą, białą koszulkę i przetarte dżinsy wstającego właśnie ze stojącego na tarasie fotela. Obok przy stoliku zastawionym owocami i deserami zasiadał dużo bardziej elegancki starzec obracający w dłoni szklankę wypełnioną bursztynowym płynem. Odłożył ją, po czym również wstał i wygładził doskonale skrojoną marynarkę.

    — Co to ma być? — Suzanne przystanęła kilka kroków od nich z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Jej klienci początkowo zamierzali się przedstawić, ale jej słowa zamiast tego skłoniły młodszego z nich do zabrania głosu:

    — Doskonale rozumiem pańskie obawy, panno Andersen, ale mogę obiecać, że sprawa jest istotna także dla ciebie.

    Dziewczyna spojrzała z ukosa na brata. Był jak szczęśliwy pies, który znalazł nowego pana, nie zdziwiła się. Pewne tendencje zostają zachowane. Nie wiedziała tylko jaką rolę wyznaczono w tym wszystkim jej samej i najwyraźniej miała się wkrótce przekonać. Zapewnienie nieznajomego tylko wzmogło w niej czujność.

    — Do rzeczy, nie zamierzam marnować czasu na towarzyskie kurtuazje.

    — Chodzi o kamień. — Sue poczuła jeżący się włos na karku, nie mogła jednak powiedzieć, że się tego nie spodziewała. Przeanalizowała wystarczająco dużo możliwości. Mężczyzna kontynuował usatysfakcjonowany tym co wyczytał z jej twarzy: — Mały, pozornie obsydianowy, aczkolwiek nie znamy tej dokładnie odmiany, prawdopodobnie fragment naszyjnika. Musimy go zdobyć.

    — Po co? — rzuciła nim ugryzła się w język. Nigdy nie żądała takich informacji. Choć nie wiedziała jaką wartość miał dla nich ów kamyk, nie chciała, aby dostał się w ręce tych ludzi. 

    Do rozmowy włączył się tymczasem starzec, zignorowawszy jej pytanie:

    — Istnieją tylko dwa takie klejnoty. Narosła wokół nich nawet legenda jakoby zostały stworzone przez samego szatana, cóżby innego, i posiadają piekelne moce. Bajki bajkami, dla nas mają znaczenie przede wszystkim jako obiekt badawczy. Tutaj leży nasz problem i zaczyna twoje zadanie.

    — Jeszcze się na nic nie zgodziłam. — Nie chciała dać wiary ani jednemu jego słowu, może z wyjątkiem wzmianki, że przedmiot ich pożądania opanowały jakieś nieziemskie siły, co do tego nie miała wątpliwości.

    — Mimo wszystko przyjechałaś i wiesz już czego dotyczy sprawa. Czekamy na twoją decyzję.

    — Potrzebuję szczegółów. — Zacisnęła zęby zdenerwowana tym błądzeniem wokół sedna. Najchętniej by stamtąd uciekła, dezercja wszakże stanowiłaby dla niej porażkę. "Podpisałaś ten cyrograf już kiedy się tutaj zjawiłaś. Nie możesz się tak po prostu odwrócić, sama zdecydowałaś się kontaktować ze swoimi zleceniodawcami osobiście. To nie jest pierwszy raz", przemawiała do siebie, usiłując stawić czoła dawnemu lękowi, który wywołało wspomnienie o jej pechowym znalezisku.

    Posiwiały mężczyzna odgarnął z czoła pasmo przerzedzonych włosów, po czym usiadł z powrotem i odchrząknął.

    — Jeden z kamieni znajduje się obecnie w zbiorach kolekcjonera, który nie miał najmniejszego zamiaru udostępnić nam swojego najlepszego okazu, jak to określił. Zaślepiony swą fortuną głupiec. — Przerwał, by wziąć łyk whisky, tymczasem kontynuował jego towarzysz.

    — Profesor bardzo się przejął tym problemem. Jest tak jak powiedział: musimy pożyczyć klejnot na pewien czas.

    Gdyby chodziło o jakąkolwiek inną skałę lub minerał, Sue uznałaby to za całkiem absurdalną misję. Okoliczności prezentowały się jednak dużo bardziej ponuro.

    — Co oferujecie w zamian? — Powinna była wyjść gdy tylko usłyszała wzmiankę o kamieniu, nie rozumiała swojego zachowania. W odległym zakątku jej umysłu najwyraźniej nigdy nie umarła ciekawość dotycząca pochodzenia i losu kawałka obsydianu. W mgnieniu oka zdecydowała co zamierza zrobić jeszcze zanim William udzielił jej odpowiedzi.

    — Wstępnie pięć tysięcy dolarów.

    — Dziesięć. — Brat westchnął. Zajął miejsce przy stole i wskazał, by Suzanne zrobiła to samo, ale dziewczyna stała dalej tam gdzie przystanęła.

    — Nie wiecie z czym macie do czynienia. — Mężczyźni wbili w nią pełen zdumienia wzrok.

    — Możemy zaproponować maksymalnie siedem — odrzekł w końcu starzec.

    — A ja mogę rozważyć tylko propozycje opłacone ekwiwalentnie do podejmowanego ryzyka. — Tak naprawdę nie dbała ile ostatecznie jej zapłacą. Wyznaczyła sobie osobistą misję, ale nie zamierzała pogardzić zasileniem swojego skromnego budżetu. — Osiem tysięcy albo radzicie sobie sami.

    Wszyscy trzej wymienili spojrzenia, a gdy profesor wyraził zgodę skinieniem głowy, William oznajmił:

    — Dobrze, umowa stoi. Profesor Kestes albo pan Rosh skontaktują się z tobą w stosownym czasie, żeby przekazać ci dokładne informacje.

    — Albo poinformują mnie teraz, jak należy, żebym mogła ułożyć plan — zaoponowała Suzanne i demonstracyjnie usadowiła się w jednym z foteli obitych jasnym materiałem. — Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę, że nie jestem kurierem i nie zawieramy żadnej oficjalnej umowy.

    Starzec zaśmiał się cicho, następnie nalał sobie kolejną szklankę alkoholu.

    — Szkockiej?

    — Nie piję.

    — Rozsądnie. — Skinął na Willa. — Zacznijmy od początku. Williamie, przedstaw nas.

    — Sue, to jest profesor Albert Kestes, geolog, pan John Rosh natomiast mu asystuje.

    Dziewczyna pokręciła głową na te towarzyskie rytuały. Nie powinni wyjawiać swoich nazwisk. Ku jej uldze rozmówcy nareszcie przeszli do konkretów.

    Kolekcjoner, do którego zbiorów miała przeniknąć, nazywał się Marcus Tidal, miliarder, mieszkał w Nowym Jorku, kolekcję przechowywał w jednej ze swoich podmiejskich posiadłości, w której przebywał trzy razy w tygodniu. Monitoring, psy, brak strażników, stary, przewodowy system alarmowy. W czwartki Tidal wyjeżdżał do oddziału swojej firmy mieszczącego się w Kalifornii. Tyle zdołała dowiedzieć się od Kestesa, reszta zależała od niej. Rosh zarezerwował Sue bilet lotniczy na środę, nie mieli więcej czasu. Dziewczyna pożegnała się z wszystkimi, a brat odprowadził ją do bramy.

    — W cokolwiek się wpakowałeś, dobrodusznie ostrzegam cię przed tymi typami. Nie łudzę się, że zamierzają tylko zbadać kamień. Sam widziałeś jak działa, nie obchodzi mnie czy się tego wypierasz — powiedziała zanim włożyła kask. — Nie jestem zresztą odpowiedzialna za twoje błędy.

    — Ten błąd nie zależał ode mnie. Po prostu zrób to czego chcą. Ten... to wszystko... Chcieli się do ciebie dostać, Sue. Nie mogę powiedzieć ci więcej. Jedź.

    — A więc jednak mam płacić za twoją nieostrożność — stwierdziła głucho.

    — Niczego nie rozumiesz! — Chłopak ledwie powstrzymał się przed podniesieniem głosu. Dopiero teraz jego fasada pękła i siostra ujrzała, że był roztrzęsiony. Ukłucie strachu zamieniło się w autentyczną obawę. Odpalając silnik, rzuciła:

    — Zgadza się, nie rozumiem. — Swoim zwyczajem wypadła na ulicę pełną mocą, a za jej plecami William przybrał na twarz najszczerszy uśmiech i odpowiedział coś Kestesowi, który stanął na werandzie. Nie mogła zobaczyć spojrzenia geologa.

    Chcieli się do niej dostać. Wiedzieli, że znalazła obsydian i zamierzali wykorzystać ten fakt. William doprowadził ich prosto pod jej drzwi. Jego jedyną reakcją była kapitulacja. Potrafił zrezygnować ze wszystkiego, nawet wydać własną siostrę. Z tego powodu trzymała się od niego z daleka, ponieważ była pewna, że ktoś wykorzystałby słabość jej brata, by ją dopaść. Dokładnie jak teraz. 

    "Rzędy odrapanych, metalowych szafek znikały w cieniu, który wypełnił cały pusty korytarz i czmychał tylko wtedy, gdy w czeluści szkoły wdzierał się zimny blask pioruna. Kolejny głośny grzmot przetoczył się po niebie, sprawiając, że Sue ścisnęła mocniej paski plecaka. Nie było prądu, a więzienne i milczące korytarze starego budynku pogłębiały grozę dziewczynki. Nie wiedziała gdzie iść. Jej grupa pojechała na wycieczkę, ona tymczasem zapomniała o wyjeździe po wczorajszym wieczorze, gdy rodzice znowu byli źli. Mimowolnie potarła obolały bark. Uderzyła nim o ścianę odepchnięta przez matkę. Dzisiaj rano kobieta zadzwoniła do wychowawcy i powiadomiła go, że jej córka się nie pojawi.

    — Jedno nieszczęście dziennie powstrzymuje więcej niezmiennie— wyszeptała, aby dodać sobie otuchy. Zwykle zasada ta się spełniała. Jedno nieszczęście, później los dawał jej odetchnąć, osobliwa równowaga.

    Samotność, ciemność i huki pobudzały jej dziecięcą wyobraźnię. Miała wrażenie, że ktoś skrada się za jej plecami i bez powodzenia próbowała odegnać strach. Tym razem kroki były szybsze i zbliżały się w jej kierunku. Zanim zebrała w sobie odwagę, by się odwrócić, ktoś mocno popchnął ją w plecy. Zaskoczona straciła równowagę, upadła twardo na zimną posadzkę.

    — Co tu robisz, szkarado? — Natychmiast rozpoznała wysoki, skrzeczący głos Todda, osiłka z piątej klasy powtarzającego rok i dręczącego Sue od kiedy zaczęła tu uczęszczać trzy lata temu. Obok stali Josh i Dylan, podwładni, dwie omegi służące alfie. Wypchnęli przed siebie przestraszonego Willa wlokącego się ze spuszczoną głową. Dziewczynka zrozumiała, że znowu wpakował ich w kłopoty. Chuligani szczerzyli szyderczo szczerbate zęby, patrząc tępo na skuloną przed nimi Suzanne oraz jej tchórzliwego brata. Czekali na ruch Todda, aby pójść w jego ślady.

    — Ktoś się zgubił, coo? — zawył jeden z nich, drugi dodał jeszcze głośniej: — Mała beksa nie umie trafić do klasy!

    — Morda! — warknął Todd, po czym podszedł do niej i kopnął plecak, który zatrzymał się kilka metrów dalej. Sue milczała, świadoma, że jeśli spróbuje uciec, Todd i jego banda bez trudu ją dopadną. 

    — Właśnie sobie porozmawialiśmy z Willem, zgadnij czego się dowiedzieliśmy. To dzięki tobie Josh musiał zostawać po lekcjach przez cały tydzień. — Uniósł krzaczaste, poszarpane brwi. Zgadła. Josh dopadł ucznia czwartej klasy w szatni. Pobił go i zniszczył jego zeszyty, co zobaczyła, gdy była tam ze swoim bratem. Chciała aby choć jeden z jej oprawców poniósł jakieś konsekwencje, lecz błędnie założyła, że William potrafił trzymać język za zębami. Musieli tylko zapytać, wyśpiewał wszystko. — Fajnie jest być kablem, co? Zobaczymy czy teraz będziesz mielić jęzorem. Wiesz, że dzieciom takim jak ty nie wolno przebywać w trakcie lekcji poza klasą?— Chłopiec przykucnął, splunąwszy tuż obok niej.

    — Trzeba będzie dać ci nauczkę.

    Dziewczynka zadrżała. Nie rozumiała dlaczego ją to spotkało. Nie powinno! Działo się wbrew regule jednego nieszczęścia. Zdobyła się na odwagę, by zerknąć na pooraną bliznami po trądziku, czerwoną twarz swojego gnębiciela wykrzywioną w drwiącym grymasie.

    — Głos straciłaś? Wiesz czy nie!?

    — Nie — wymamrotała, wbijając paznokcie we wnętrze dłoni. Jej wola walki mimo strachu wzrastała z każdą sekundą. Tym razem nie odpuszczą. Ona też. Dylan sięgnął do torby, wyjął z niej jakiś przedmiot i zagrzechotał nim.

    — Todd, łap. — Ich lider chwycił metalową puszkę z farbą, potrząsnął kilka razy. Sue nie myślała nad tym co robi. Zerwała się do biegu, korzystając z chwilowego odwrócenia uwagi. Will oczywiście nie odważył się poruszyć.

    — Wracaj, szkarado! — krzyknął łobuz, z twarzą jeszcze bardziej nabiegłą krwią, i pognał za nią. Mała Suzanne pędziła tak szybko jak tylko mogła, dławiąc się powietrzem niedocierającym do skurczonych płuc, lecz Todd okazał się szybszy. Szarpnął kołnierz jej bluzki i brutalnie pociągnął. Dziewczynka znów znalazła się na ziemi, boleśnie uderzywszy głową o twarde, betonowe kafle. Zdezorientowana złapała obolałe miejsce, mrużąc oczy w próbie dostrzeżenia rozmytego otoczenia i nie zareagowała na dźwięk rozpylanej nad nią substancji.

    — Przejrzyj się w lustrze, marchewo! — wrzasnął Todd na odchodnym i wrócił do kolegów, by opuścić czym prędzej szkołę. Jej brat szlochał, przycupnąwszy przy ścianie. 

    Zamieszanie zwróciło uwagę nauczycieli, którzy zaczęli wyglądać z klas, jeden z nich zatrzymał chłopców. Sue wciąż leżała skulona pośrodku korytarza z dłońmi ściskającymi głowę pulsującą bólem wzrastającym z każdą chwilą. Poczuła, że jej włosy sklejone są czymś lepkim, a do jej nozdrzy dotarł duszący, chemiczny zapach. Farba, niebieska. Dziewczynka oglądała swoje umazane palce oszołomiona, niezdolna do połączenia faktów.

    — Sue, słyszysz mnie? Sue! —Pani Richards w swojej długiej spódnicy w kwiaty wirujące w chaotycznym tańcu, coraz bardziej odległe, rozmyte. Kwiaty.

    Wszystko było nie tak. Białe, ostre światło odbijało się od równie wyblakłych ścian i raziło ją w oczy, głosy jej rodziców i pani doktor łączyły się w jeden nieznośny bełkot, a ból głowy wcale nie ustał. W ciągu ostatniej godziny wymiotowała dwa razy i potrafiła skupić się tylko na tym jak bardzo była wyczerpana.

    — ...Niektóre objawy wstrząsu mogą pojawić się do kilkunastu godzin, dlatego musimy zatrzymać ją na obserwację, żeby wykluczyć powikłania. — Wysoka kobieta z włosami spiętymi dużą broszką uśmiechnęła się do niej ciepło. — Nie masz się czym martwić, ptaszyno. Za dwa dni będziesz w domu.

    Dziewczynka ścisnęła mocniej trzymaną w dłoni szklankę. Kiedyś zaczęłaby płakać, lecz od kilku lat nie potrafiła pozwolić sobie na żadną łzę. Za wszelką cenę chciała ukryć własną słabość. Według siebie była bardzo słaba, a to co ją ostatnio spotkało, wyłącznie potwierdziło jej przypuszczenie.

    Nie chciała wracać do domu. Do leża potworów, szklanego więzienia. Rodzice nie zdradzali przed doktor i resztą personelu szpitala swego stosunku do córki, ale Sue wiedziała. Od samego początku obserwowała wzrastające poirytowanie oraz wyzierającą z oczu niechęć. Tak bardzo ich nienawidziła, a udawanie troskliwych opiekunów, jeśli ktoś patrzył, wywoływało w niej obrzydzenie.

    — Musimy coś zrobić z twoimi włosami. Wyglądają paskudnie — mruknęła matka po wyjściu lekarki. — Ci chłopcy musieli mieć dobry powód.

    Suzanne nie mogła uwierzyć, że to powiedziała. Zapragnęła opuścić własną skórę i schować się na zawsze w odległym zakątku, jak najdalej od nich. Ojciec łypnął na sztywne, sklejone kosmyki dziecka.

    — Obetnij je — stwierdził obojętnie, następnie wstał. — Chodź, Kelly, nie mamy czasu.

    Po wyjściu państwa Anderson Sue mogła odetchnąć na kilka godzin. Obserwowała kudłate chmury płynące po spokojnym niebie i odcięła się od pozostałych dwóch dziewczynek dzielących z nią salę. Bezczynność sprawiła, że zaczęła rozmyślać.

    Los jeszcze raz postanowił udowodnić jej, że była zaledwie nędznym pionkiem w jego okrutnej grze i nie mogła zmienić jej zasad. Zupełnie jakby spotkała ją kara za ich nagięcie, za pewność. Albo została przeklęta przy samych narodzinach... Czy można kogoś winić za to, że istnieje? Mała, drobna Suzanne walcząca z niezdefiniowaną, odwieczną siłą wprawiającą wszechświat w ruch, decydującą o podziale zła i dobra, odpowiedzialną za cierpienie takich jak ona, urodzonych pod złą gwiazdą.

    Jej matka zawsze powtarzała, że gdy Sue zaczęła domagać się przyjścia na świat, trwała gwałtowna burza. Ojciec dotarł z nią do szpitala w ostatnim momencie, a po długim i trudnym porodzie w budynku zabrakło prądu, choć burza już odeszła. Noc była nieruchoma, milcząca i przeraźliwie ciemna. Pierwszy chichot losu, omen zwiastujący co miało spotkać nowonarodzoną istotę, która bała się nawet krzyczeć.

    Ciach, ciach. Metaliczny dźwięk nożyczek odbierających jej ostatnią zasłonę oddzielającą ją od złego świata, gdy tego potrzebowała. Z lustra spoglądała na nią przygarbiona, zmęczona dziewczynka o obcej twarzy zionącej olbrzymią pustką. Sue dotknęła maleńkich igiełek sterczących z jej głowy, milczała przez cały ten czas. Mechanicznymi ruchami wróciła do łóżka, gdzie zwinęła się w nieruchomy kłębek rezygnacji i zgasłej nadziei. Coś w niej umarło. Kolejny fragment duszy zamienił się w pył i uleciał przez przestarzałą wentylację szpitala.

    — Cześć. — Dziewczynka zamrugała kilkakrotnie, wyrwana ze swojego zawieszenia. Na początku myślała, że rozmawia z cieniem. Stojący nad nią chłopiec stał tyłem do światła rzucanego przez lampy na stolikach pogrążonych we śnie dzieci, a długie, czarne włosy opadały mu na twarz. Cała jego sylwetka odziana w osobliwy strój o geometrycznej ramie skupiała wokół siebie mrok i stawała się jego częścią. Sue zauważyła, że w jego pobliżu było ciemniej niż w pozostałej części sali.

    — Proszę, nie bój się mnie. Nie zrobię ci krzywdy — zapewnił ją przybysz cicho. Usiadł na podłodze, pozwalając, by światło padło na jego oblicze powleczone bladą skórą. Dziewczynka wzdrygnęła się, gdy popatrzyła w głębokie, nieruchome oczy. 

    — Jesteś duchem?

    — Nie. Jestem chłopcem.

    — To... To dobrze.

    Rówieśnik wyszczerzył zęby w szczerym uśmiechu. Przestała się go obawiać.

    — Masz na imię Suzanne, prawda? To bardzo ładne imię. Nigdy nie znałem nikogo kto się tak nazywał.

    — A ty?

    Wahanie. Wreszcie odpowiedź:

    — Ja nie mam jeszcze imienia.

    — Dlaczego? — Sue wsparła się na łokciu zaintrygowana. Lekko zakręciło jej się w głowie, lecz zignorowała to.

    — Jestem za młody. — Chłopiec zerknął na drzwi zaniepokojony. — Tak właściwie nie powinno mnie tu być.

    — Jak się tu znalazłeś?

    — Przebywałem niedaleko. — Odgarnął niesforne włosy, żeby lepiej ją widzieć. Jego oczy naprawdę przyciągały wzrok, olbrzymie bezdenne otchłanie kryjące odpowiedzi. Zauważywszy reakcję dziewczynki, odwrócił głowę. — Muszę iść.

    — Co się dzieje z twoimi oczami?

    Unikał patrzenia na nią, oglądając kolorowe plansze na ścianach.

    — Nie wiem o czym mówisz. — Spojrzał na nią przelotnie, płochliwie. — Chyba już pójdę, będę miał kłopoty.

    — W porządku. — Sue, odrobinę zawiedziona, położyła się z powrotem. Tajemniczy kolega wstał, lecz zanim odszedł, powiedział:

    — Wiesz, Sue, nie przejmuj się swoimi włosami, tak też ci fajnie. Musisz być silna. Oni wszyscy za to zapłacą. Twoi rodzice, ci chłopcy... Już to zrobiłaś, Suzanne. — Po tych dziwnych słowach wyszedł i nie spotkała go nigdy więcej, a jej niezadane pytania pozostały bez odpowiedzi. Jakim sposobem o tym wiedział? O czym mówił? Dlaczego? Skąd przybył? Kim on był?"

Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowie. Kolejna niewyjaśniona sprawa z przeszłości. "Wystarczy. Nie mogę ciągle myśleć o moim popapranym dzieciństwie", zrugała się wewnętrznie Sue, zatrzymując motocykl przed starą kamienicą w ciasnej, studenckiej uliczce niedaleko uniwersytetu. Lampy już rozbłysnęły, zalewając chodnik żółtawym światłem na przekór różowemu niebu jaśniejącemu łuną zachodzącego słońca zza ciemnych sylwetek budynków.

    Alice, dziewczyna, u której oficjalnie mieszkała, zaprosiła ją do siebie na małe przyjęcie, tym razem jednak dziewczyna nie miała żadnej dobrej wymówki, żeby nie przyjść. Nie przepadała za imprezami.

    Sobotni wieczór oznaczał, że nikomu w tej okolicy nie spieszyło się do snu, czego dowód stanowiły cieszące się dużym zainteresowaniem lokalne knajpki i bary. Sue z kaskiem pod pachą wcisnęła dzwonek, przywitała się ze znajomą, po czym wkroczyła do salonu wypełnionego obcymi ludźmi. Cóż, nie należała do zbyt towarzyskich osób. Allie  niezaprzeczalnie miała inną definicję małego przyjęcia.

    — Wiem, że zawaliłam, ale nie mogłam przyjechać wcześniej. Dzięki, że nadal na mnie czekasz.

    — Jakbym się tego nie spodziewała. Wiecznie zajęty rudzielec. Teraz tutaj jesteś, na tym się skupmy. Nie przejmuj się — odparła Alice, wręczywszy jej butelkę piwa. Błyszczące oczy koleżanki i bardziej niż zwykle zarumienione policzki pozwoliły Sue stwierdzić, że spotkanie się rozkręciło. Dostrzegła więcej szczegółów: niezwykle schludna na co dzień blondynka nie poprawiła poluzowanego kucyka ani pomiętej koszuli i rozmawiała głośno, prezentując rozmówcom perłowobiałe zęby jaśniejące w pomalowanych szkarłatną szminką ustach.

    Suzanne nie dołączyła do reszty towarzystwa. Sącząc piwo małymi łykami, przyglądała się grupie. Nawet jej nie smakowało. Piła je tylko, gdy potrzebowała czegoś niedobrego, bo w taki sposób odświeżała umysł. "Przywracam sobie jasność rozumowania alkoholem", prychnęła pogardliwie w myślach. Pominęła nawet fakt, że przyjechała tu motocyklem. Skupiła się na tym co działo się wokół niej.

    Młodzi, dobrze ubrani ludzie z normalnych rodzin ze swoimi normalnymi znajomymi, przechwalający się swoim normalnym życiem. Zgadywała, że kilka razy w tygodniu chodzili na siłownię, pili kawę w Starbucksie i koniecznie posiadali elektronikę z firmy Apple oraz konto na Instagramie, a każdy weekend spędzali imprezując, aby potem móc pochwalić się kolegom. Są wymioty, jest zabawa.

    Ona nie wpisywała się w ten obrazek, nie miała się czym chwalić. Przysłuchiwała się ich opowieściom i z żadną nie mogła się utożsamić, mając wrażenie, że przebywa w równoległym wymiarze, a choć była w tym momencie częścią ich grupy, nigdzie tak naprawdę nie należała. Kosmiczny wyrzutek, bękart światów. Przyjechała tutaj głównie poprosić Alice o przekazanie jej notatek, kiedy pojedzie na kilka dni do swojego brata w Nowym Jorku, jak to ujęła. Chciała zrobić pożytek ze znoszenia towarzyskich konwenansów. Zapytała o to, gdy tylko zdobyła szansę.

    — Nie wiedziałam, że masz brata — wyraziła swoje zaskoczenie koleżanka, poprawiwszy zawczasu fryzurę. — Jest starszy, młodszy?

    — Młodszy, niewiele.

    — Rodzinne spotkanie, super. Może go tu kiedyś zaprosisz, poznamy się. — Dziewczyna mrugnęła figlarnie. — Żartuję, oczywiście.

    — Nie jesteśmy ze sobą zbyt blisko, więc to mało prawdopodobne. — Sue przywołała wspomnienie swojej relacji z Williamem i skrzywiła się z niesmakiem. Znajoma odczytała to jako żal, dlatego natychmiast odparła:

    — Nie wiedziałam, to przykre. — Spuściła wzrok na lakierowane panele. Wreszcie położyła dłonie na ramionach Suzanne i oznajmiła: — W każdym razie, pamiętaj, że wciąż możesz liczyć na mnie. Jasne, że dostaniesz wszystkie notatki, nie martw się.

    — Wiem, Allie. Bez przerwy mi to powtarzasz. — Sue posłała jej lekki uśmiech, rzadko to robiła. Nie mogła powiedzieć Alice, że choć nie chciała tego przyznać, irytował ją protekcjonalny ton dziewczyny.

    — Powinnaś uśmiechać się częściej, do twarzy ci — stwierdziła blondynka, obejmując znajomą na pożegnanie.

    — Staram się — skłamała, zanim z poczuciem ulgi wyszła z kamienicy. Naprawdę nie była dziś w towarzyskim nastroju. Właściwie to nigdy nie była. 

    Głośne rozmowy i śmiech niosące się uliczką zwróciły jej uwagę, gdy zakładała kask. Uświadomiła sobie, że nigdy nie czuła się na tyle swobodnie, aby spędzanie czasu w taki sposób było dla niej atrakcyjne. Grupka rozweselonych studentów minęła zepsutą latarnię, na której Sue zawiesiła wzrok. Gęstniejący w jej pobliżu mrok rozszerzał się na chodnik, a dziewczynie zaczęło się wydawać, że przyjmuje kształt ludzkiej sylwetki. Potrząsnęła głową, żeby pozbyć się złudzenia, lecz widmowa postać nie zniknęła, dlatego czym prędzej wsiadła na motor i odjechała z piskiem. Od pewnego czasu nie mogła mieć pewności czy wszystko czego doświadczała było iluzją, czy też istniało naprawdę i zagrażało jej życiu.

    Weekend oraz początek tygodnia minął Suzanne tak spokojnie, że znów miała szansę poczuć się jak zwyczajna studentka uczęszczająca na kursy i spędzająca popołudnia z przyjaciółmi lub na nauce. Pragnęła, aby tak zostało, choć niepokój wdzierał się w jej myśli, wykorzystując każdą okazję, gdy dziewczyna nie miała czym odwrócić uwagi od szalejących w niej obaw. We wtorkowy poranek prawie zalała kawą komputer na warsztatach, ponieważ poprzedniej nocy nie zmrużyła oka na więcej niż godzinę ze względu na nawrót dawnych koszmarów. Była przekonana, że rozwiązała ten problem, tymczasem znów wędrowała po mrocznych, zniekształconych urywkach przeszłości zalegających w zakamarkach jej umysłu.

    Na lotnisko dotarła w umówionym dniu wyczerpana i drżąca od nadmiaru kofeiny w organizmie, lecz wystarczająco zdeterminowana, by dokończyć misję, której się podjęła. Zamierzała dokonać największego przekrętu w swojej dotychczasowej "karierze". Prawdopodobnie też ostatniego, bo chciała oszukać swoich klientów, lecz to przestało mieć dla niej znaczenie. Kiedy pozbędzie się przeklętego kamienia, nic już nie będzie się liczyło.

    Z burzliwego snu wyrwał ją głos pilota oznajmiającego podejście do lądowania. Wzięła kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić, ale serce wciąż trzepotało w jej piersi niczym uwięziony ptak. Rzeczywistość wydawała się płynna i nierealna, miała wrażenie, że obudziła się do kolejnego snu. Poczucie oderwania nie opuściło dziewczyny również gdy stała już pośrodku zatłoczonej hali na lotnisku. Czy na pewno tutaj była? Przeszedł ją zimny dreszcz, a otoczenie nagle stało się nieprzyjemnie chłodne. Otuliła się szczelniej dzierganym kardiganem i spojrzała na duży zegar nad tablicą odlotów. Minęło już południe, wkrótce powinien zadzwonić do niej Will, zauważyła sięgając po uchwyt małej walizki i wolnym krokiem ruszyła w stronę wyjścia. 

    Słoneczna, czerwcowa pogoda nie dosięgnęła skóry Sue, która posuwała się naprzód wstrząsana kolejnymi falami dreszczy. Jedyną częścią ciała zdolną do odczuwania ciepła była prawa dłoń, a Suzanne bała się dowiedzieć co to oznaczało. Blade, ledwie widoczne symbole przybrały delikatny, różowy odcień, dlatego pospiesznie schowała dłoń w rękawie swetra.

    — To może być zwykłe podrażnienie — wymamrotała i wsiadła to taksówki jaka właśnie zatrzymała się na miejscu postojowym. Podała kierowcy adres na Brooklynie, choć Kestes wynajął dla niej pokój w hotelu poza miastem, bliżej celu. Nie ufała mu, nie ufała mu w najmniejszym stopniu, dlatego wolała sama zadbać o nocleg oraz własne bezpieczeństwo.

    Piętro podniszczonego budynku mieszczącego na parterze piekarnię było opustoszałe, na korzyść Sue, nie chciała bowiem napotkać podejrzliwych lokatorów obserwujących ją za każdym razem, gdy się tu pojawiała. Byli nieufni wobec każdego gościa ich sąsiadki, czemu dziewczyna się nie dziwiła, bo często wybuchały tu bójki.

    Wsunęła podarowany jej niegdyś przez nią klucz w zamek drzwi opatrzonych numerem noszącym ślady złotego lakieru i czym prędzej zniknęła w pustym mieszkaniu. Bez chwili zwłoki odstawiła walizkę, po czym wyjęła z plecaka swojego starego, poobijanego laptopa, by poczynić ostateczne przygotowania przed jutrzejszą nocą. Musiała pozbyć się nagrań z monitoringu, co nie powinno być trudne o ile wszystko przebiegnie sprawnie, a psy nieobecnego miliardera nie narobią dużego hałasu.

    Godzinę później Sue zapamiętywała szczegóły przemyconego przez Rosha planu posiadłości, zastanawiając się dlaczego Will wciąż nie zadzwonił, gdy bez zapowiedzi drzwi otworzyły się z hukiem, a w krótkim, ciemnym korytarzu stanęła smukła kobieta o czekoladowej cerze i kręconych włosach upiętych w ciasny kok. Wywijała maczetą, krzycząc:

    — Pokaż się, zasrańcu! Wiem, że tu jesteś!

    Przestraszona dziewczyna zerwała się z podłogi zarzuconej notatkami i szkicami, prawie potykając się o laptopa. Na jej widok właścicielka mieszkania zareagowała opuszczeniem broni, zacięty wyraz twarzy znacznie złagodniał.

    — Suzie!? Byłam blisko posiekania cię na kawałki. Co tu tutaj robisz? Po tylu latach! — Oparła dłonie na biodrach, ostrze zamigotało w padającym z okna czerwcowym świetle, podobnie jak pociągnięte złotym rozświetlaczem policzki. Wyglądała niczym ruszająca na wojnę słoneczna bogini. 

    — Raczej na kogo jest ta maczeta. — Sue z rozbawieniem wskazała dzierżony przez nią przedmiot.

    — No tak. — Rzuciła go niedbale na stolik. — Powiedzmy, że to kwestia efektywności. Wszystko przez ćpuna obdarzonego umiejętnością otwierania zamków. Jest niegroźny, ale nadzwyczaj irytujący.
    Dziewczyna ściągnęła brwi zdjęta troską.
   
    — Cynthia, dlaczego wciąż tu mieszkasz?
   
    — Żebyś mogła mi składać takie wizyty. — Szturchnęła przyjaciółkę w bok, zaraz jednak spoważniała. — To co zwykle, Suzie. Pieniądze.  
   
    Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, lecz w ostatniej chwili ugryzła się w język. Prawie jej to zaproponowała — żeby zamieszkały razem, jak na początku. Ona przecież też wspierała ją, gdy Sue znalazła się na granicy bezdomności. Uświadomiła sobie jednak ile problemów by z tego wynikło. Sytuacja uległa bowiem znacznej zmianie, od kiedy została najemniczką. Mogła tylko wyobrazić sobie jej niezadane pytania.

    Cynthia była bardzo inteligentna, w mig przejrzałaby siatkę kłamstw, w której znikająca znienacka koleżanka żyła już od czterech lat. Znała ją od dzieciństwa, spotkała jej rodziców, wiedziała o jej problemach i że mimo to postanowiła pójść na studia. Uwierzyła wyjaśnieniu o kredycie studenckim, lecz prawda była bardziej skomplikowana. Czesne Suzanne opłaciła z góry, ponieważ od dłuższego czasu współpracowała z pewną grupą, która nawiązała z nią kontakt w czasie, gdy podejmowała się każdego zlecenia zdesperowana, by się utrzymać. Dlatego sprzedała duszę. Żałowała, że wyraziła zgodę. Może nie poszłaby na studia, lecz miałaby czyste sumienie. Nie było jednak odwrotu, nie na tym etapie.

    — Jeśli mogę ci jakoś pomóc... — zaczęła, niepewna w jaki sposób miała być użyteczna. Wspomnienie swoich zwierzchników zepchnęła na drugi plan. Przyjaciółka pokręciła głową, podeszła i odgarnęła rudy kosmyk z jej czoła.

    — Przede wszystkim pomóż sobie. — Widząc jej zdumioną minę, dodała: — Nie jestem ślepa, masz ciężko. Zapadnięte oczy, skóra jak u trupa, do tego te lodowate dłonie... Czy ty jeszcze żyjesz, dziewczyno?

    Sue westchnęła, przeczesawszy włosy dłonią. Zignorowała dużą ilość pozostałą między palcami. Najwyraźniej kilka ostatnich dni odbiło się na jej wyglądzie. Bała się zasnąć choćby na chwilę, bo wtedy wszystkie zdeformowane postaci i wspomnienia nawiedzały ją na nowo. Jedynie ciągłe zajęcie powstrzymywało dziewczynę przed popadnięciem w szaleństwo.

    — O mnie nie musisz się martwić, to tylko zły tydzień. — Jej wzrok padł na szkice budynku rozłożone na dywanie po drugiej stronie stolika, Cynthia wkrótce mogła je dostrzec. Uśmiechnęła się i zauważyła: — Chyba nie zamknęłaś drzwi.

    — Masz rację, aż tak towarzyska nie jestem. — Podczas gdy druga dziewczyna zniknęła w korytarzyku, Sue błyskawicznie uprzątnęła wszystkie rysunki i wepchnęła do torby. Później będzie się martwić, że są pomięte. 

    — Co cię tu przygnało? Nie widziałyśmy się całą wieczność. — Cynthia udała się w międzyczasie do kuchni i włączyła swój wiekowy ekspres do kawy. — Nadal pijesz latte?

    — Tak, chociaż ostatnio energetyki są wydajniejsze. — Usiadła na rozchwianym krześle pomalowanym na biało. Różowa kuchnia robiła przyjemne wrażenie. — Przyjechałam przez brata, drobne sprawy. 

    — Co tym razem narozrabiał?

    — Obiecał coś jakimś ludziom. Teraz nie potrafi się wywiązać. Dureń. — Kłamstwo za kłamstwem, każde gładko opuszczało jej usta. Nie ufała nawet osobie względnie najbliższej. Względnie, bo nikt nie był dla niej bliski. Zachowywała dystans, nawet jeśli nie zamierzała. Czy powinna jej powiedzieć?

    — Brzmi tajemniczo, ale nie będę wnikać, jeśli nie chcesz. Dlaczego wciągnął w to ciebie?

    — Bo wie, że uratuję mu dupę, jak zawsze. Jaka inna logika mogła nim kierować? 

    Cynthia postawiła przed nią parujący kubek. Aromatyczny zapach wypełnił pomieszczenie, mile drażniąc zmysły, a Sue zamknęła gorące naczynie w skostniałych palcach. Było wystarczająco rozgrzane, aby naprawdę ją poparzyć, więc cofnęła dłonie, gdy ból dosięgnął jej skóry.

    — Ufa ci. — Przyjaciółka wzięła łyk i zamyśliła się. — A może brakuje mu więzi. No wiesz, takiej rodzinnej.

    Rudowłosa roześmiała się gorzko. Zapatrzona w piankę na powierzchni swojej kawy odparła:

    — Nie sądzę. Nie znasz go. Jestem po prostu jedyną osobą, która spróbuje wyciągnąć z tarapatów takiego niewdzięcznika jak on. Zmywa się w drugiej sekundzie od momentu, gdy poczuje się bezpieczny.

    — Wierzę ci na słowo. — Uścisnęła jej dłoń. Lewą, bez znaków. Drugą Sue schowała kiedy tylko przy niej usiadła. Stary nawyk. 

    — A co u ciebie? Widujesz swoje siostry?

    — Szczerze powiedziawszy, rzadko. Zajęcia, próby, występy, a w międzyczasie święte rodzinne wakacje. Prawie nigdy nie mają czasu, matka tymczasem robi wszystko, żeby tak pozostało. Uważa, że je demoralizuję. — Cynthia pokręciła głową zrezygnowana. Gmerała łyżeczką w swojej filiżance, a Suzanne ulżyło, że zmieniły temat. — Czasem mam poczucie winy, cholera, nawet zaczynam żałować, że rzuciłam balet i nie jestem jej doskonałą córeczką. Ale to mnie zabijało, Suzie. Pytanie czy teraz nie zabijam się sama.

    — Nie sądzę. — Dziewczyna poczuła się niezręcznie. Bardzo chciała ją pocieszyć, ale nie wiedziała jak wyartykułować swoje wsparcie. Wreszcie wydusiła z siebie: — Robisz coś, co jest dla ciebie ważne, dostałaś się na uczelnię, na którą nie jest łatwo się dostać, za rok zdobędziesz dyplom...

    —... A mój ojciec wciąż przelewa mi pieniądze na czesne w tajemnicy przed matką, przez co wybuchają między nimi awantury. Mówiłam mu, żeby tego nie robił, ale nie słucha. Twierdzi, że jego żona nie może tak po prostu odrzucić własnego dziecka, a on jako mój ojciec zamierza o mnie dbać jak może. Koniec końców przyjmuję te pieniądze, ale czuję takie straszne poczucie winy. — Cynthia oparła czoło o stół sfrustrowana.

    — Wiesz, że niepotrzebnie. Z naszej dwójki to ty będziesz psychologiem, ale uważam, że jako twój ojciec, ma prawo do takiej pomocy. Bez względu na matkę. 

    — Pewnie masz rację. I kto tu jest terapeutą. — Zaśmiała się lekko, po czym wyprostowała się na krześle. — Dobrze, kończymy te lamenty. Nie widziałyśmy się prawie dwa lata.

    Zrelacjonowała jej dotychczasowe przygody, zwłaszcza związek z muzykiem z Europy i trochę poprawił im się humor. Suzanne odpowiadała funkcja słuchaczki, dlatego dyskretnie kierowała rozmowę na tematy dotyczące przyjaciółki. Jej własny nastrój psuła świadomość zadania czekającego ją jutrzejszego wieczoru. W dalszym ciągu nie otrzymała również znaku życia od Williama. Zmartwienie wkradło się w jej umysł i szerzyło panikę. Zdołała ją tłumić do wieczora, o osiemnastej natomiast po wyjściu Cynthii do pracy udała się na spacer po mieście, bezskutecznie wykonując kolejne połączenia do swojego brata. Coś się stało, nie miała najmniejszej wątpliwości. Nie odbierał również Kestes ani Rosh. Istniała możliwość, że ją sprawdzali, lecz to wykluczyła. "To się nie trzyma kupy", myślała gorączkowo.

    Przystanęła na skraju parku, wieczorny wiatr zwiastował nadchodzącą burzę, a dźwięki miasta łączyły się z szumem liści. Usiadła na najbliższej ławce i nerwowo obserwowała otoczenie, rozwichrzone krzewy oraz schylone korony drzew, skaczące dzieci, ludzi z psami, jakby nieświadomych zagrożenia. Telefon schowany w kieszeni zawibrował. Podskoczyła w miejscu, serce podeszło jej do gardła. Wiadomość.

    Drżącymi rękami wyjęła go i przesunęła opuszkiem po ekranie. Nieznany numer oraz jedno słowo: "Czekamy". Odpisała prędko: 

    "Co zrobiliście z Williamem?"

    "Jeszcze go zobaczysz", nadeszła odpowiedź. Wcale jej to nie uspokoiło.

    "Chcę z nim porozmawiać albo z planu nici". 

    Zero reakcji, żadnego połączenia. Silny podmuch wiatru przemieszanego z kroplami deszczu zarzucił włosami dziewczyny. Odgarnęła je z twarzy pobladła, z taflą szkła na oczach. Wokół z nieba spadały w szalonym tańcu strugi wody, ale ona nie zwracała na nie uwagi, skupiona na analizowaniu swojej sytuacji. Zacisnąwszy wściekle zęby, wodziła palcem po wypukłych symbolach na rozgrzanej prawej dłoni. Były zaognione. Pragnęła wsiąść na motocykl i roztrzaskać się o gruby mur. Przedtem jednak wydrążyłaby otwory w czaszkach swoich wrogów i wyciągała mózg kawałek po kawałku. Zwątpiła, że takie życie mogło być jej wyborem. 

    Czwartek wstał ulewny, panorama  miasta tonęła we mgle. Sue podniosła się z kanapy, na której zasnęła poprzedniego wieczoru. Tej nocy nic jej się nie śniło, spała głęboko, a obudziła się jeszcze bardziej zmęczona. Z zadowoleniem stwierdziła, że Cynthia okryła ją kocem. Wróciła z parku przemoczona, jednak wyczerpana do tego stopnia, że nie przejmowała się chłodem. W przeciwieństwie do obecnego momentu. 

    Otulona pluszowym materiałem weszła do kuchni, gdzie Cynthia kończyła śniadanie, gotowa na zajęcia. Ubrała jasne dżinsy z wysokim stanem i szary sweter, nienaganna jak zwykle. Uniosła głowę znad podręcznika i uśmiechnęła się do niej z litością.

    — Wyglądasz fatalnie.

    — Dzięki. — Sue nalała wody do czajnika, po czym usiadła naprzeciw koleżanki, obracając w palcach pusty kubek.

    — Dobrze się czujesz? Wczoraj znalazłam cię w salonie całą mokrą.

    — Byłam zmęczona całą tą sprawą. Dzięki za koc. — Nie chciała zdradzić przed nią swojego samopoczucia. Jakby naprawdę rozbiła się o ten mur.

    — Twój brat to naprawdę niezłe ziółko. Mam nadzieję, że wszystko się dobrze skończy.

    — Ja też. — Dziewczyna zalała torebkę herbaty wrzątkiem, co kosztowało ją niesłychanie wiele wysiłku. Coś w niej zgasło, tak się przynajmniej czuła, mimo to kiedy obie siedziały w milczeniu, naszła ją pewna myśl.

    — Cynthia, skąd wiedziałaś, że ktoś jest w mieszkaniu? — Naprawdę ją to zastanawiało. Przyjaciółka roześmiała się.

    — Zostawiam między framugą a drzwiami strzępek papieru. Niewidoczny, jeśli go nie szukasz.

    — Proste, a niezawodne. — Sue zmusiła się do uniesienia kącików ust. Druga dziewczyna tymczasem zamknęła książkę, wyglądała na zmartwioną.

    — Suzie, wszystko w porządku?

    — Tak, nie przejmuj się. To tylko zmęczenie. — Stłumiła ziewnięcie i wyjrzała przez okno. Nie mogła uwierzyć własnej nieszczerości. Cynthia też jej nie uwierzyła.

    — Nie wiem dlaczego nie powiesz o co chodzi albo w jakim celu naprawdę przyjechałaś, ale chcę cię tylko zapewnić, że możesz wpadać kiedy chcesz, tak jak mówiłam już ostatnio — powiedziała cicho. Suzanne nie miała odwagi na nią spojrzeć, pokiwała głową odwrócona w stronę okna. Po chwili milczenia odrzekła:

    — Nie musisz się o mnie martwić. Przyrzekam. — Popatrzyła na koleżankę dla potwierdzenia tych słów. Ta uśmiechnęła się smutno.

    — Suzie, ty nie umiesz przyrzekać.

Po śniadaniu Cynthia pożegnała się z nią i przykazała dzwonić w razie kłopotów. Sue oczywiście zapewniła ją, że tak zrobi, choć bez realnego zamiaru. Przez większość dnia snuła się po mieście, nie chcąc oszaleć przez obsesyjne planowanie, a po południu poszła z przyjaciółką do jej ulubionej restauracji. 

    Prawie zapomniała o swojej beznadziejnej misji spowitej całunem niedopowiedzeń i wiszącej nad nią groźby zawartej w słownych szaradach, aż z kapturem zarzuconym na głowę i knykciach pobielałych od ściskania pasków plecaka chroniła się przed ulewą pod rozłożystym drzewem. Kilkaset metrów dalej z ciemności wyłaniała się olbrzymia posiadłość otoczona rozległym, wypielęgnowanym trawnikiem oraz wysokim płotem o końcach tak ostrych, że przeszedł ją dreszcz.

    Oprócz części frontowej i długiego podjazdu posesja była znikomo oświetlona co zdarzało się nieczęsto. Dziewczyna natychmiast wzmogła czujność, coraz pewniejsza słuszności swych obaw. Z ciążącą nad nią świadomością pakowania się w zasadzkę, wspięła się zwinnie na drzewo i przesadziła ogrodzenie. Trasę ewentualnej ucieczki zaplanowała już wcześniej — bramę wbudowano w dwa kamienne filary wystarczająco płaskie i niskie, aby za ich pomocą pokonać przeszkodę. Nie było to wyjście zbyt dyskretne, lecz uznała, że gdyby ją zauważono i musiała robić nagły odwrót, dyskrecja nie stanowiłaby priorytetu. Oprócz tego psy z pewnością okazałyby się szybsze, dlatego zabrała ze sobą roztwór amoniaku w sprayu. Mogła się tylko modlić, że zadziała, jeśli będzie go potrzebować, bo swoją wiedzę czerpała z internetu. 

    Nie miała wielu pomysłów jak poradzić sobie z trzema dobermanami, których w żadnym wypadku nie zamierzała zabijać. Nie sądziła również, że przytroczony do pasa woreczek z przekąskami je udobrucha, lecz przygotowała go jako jeszcze jedną alternatywę. Głównym elementem planu ominięcia zwierząt był pakiet fajerwerków ulokowany dokładnie po drugiej stronie działki i wyposażony w miniaturowy detonator bezprzewodowy. Sposób bez wątpienia ściągnie uwagę sąsiadów, dlatego Sue musiała prędko dostać się do budynku, zwinąć kamień i znikać. Hakowanie kamer wykluczyła jako zbyt czasochłonne. Zamiast tego zakryła twarz chustką.

    Plan był ryzykowny, mało subtelny, prawdopodobnie niedopracowany, a Suzanne przerażona i niespecjalnie wierząca w jego powodzenie. Nienawidziła zostawiać tylu śladów, lecz była wręcz przekonana, że została wplątana w coś dużego, większego od jej sprytu, i bardzo złego.

    Przez chwilę szukała wzrokiem psich sylwetek, słabo widocznych w mroku, później wzięła głęboki oddech, wpisała kombinację na klawiaturze telefonu, zatwierdziła. Zagajnik naprzeciwko rozjarzył się kolorowymi wybuchami, hałas niósł się echem po okolicy. Dziewczyna przeszła do działania. Sprintem pokonała dystans dzielący ją od przeszklonych drzwi na patio. Zrzuciła plecak z ramion, szybkim ruchem rozsunęła zamek, nawet zacisnęła dłoń na schowanym w torbie urządzeniu, kiedy dostrzegła szczegół, który umknął jej wcześniej. Jej płuca nagle straciły całą swoją objętość. Drzwi były uchylone. Niewielka, wręcz niewidoczna szpara, lecz Sue mogła jasno stwierdzić, że nie zostały zamknięte. To byłby zbyt nieprawdopodobny zbieg okoliczności, aby wziąć go pod uwagę, dlatego nie wiedziała co zrobić, kompletnie zbita z tropu. Weszła prosto w pułapkę zastawioną na nią z kompletnie nieznanego powodu. Komu tak bardzo zależało na dopadnięciu jej? Nie mogła im zdradzić więcej ponad to, że znalazła kamień, a potem zniknął. Z pełną świadomością własnej zguby pchnęła oszklone wrota, przeklinając swoją głupotę i po chwili wahania przekroczyła próg pogrążonego w ciemności domu.

    Nie usłyszała żadnego alarmu. Jedynym dźwiękiem były odgłosy własnych ciężkich butów na solidnej podłodze odbijającej blask gasnących fajerwerków. Poruszając się niepewnie naprzód, wyławiała z mroku sylwetki miękkich kanap, olbrzymich wazonów lub palm w donicach. Obrazy, teraz czarne prostokąty na ścianach, zawieszono zbyt gęsto. Przepych wnętrz oraz ilość stojących wokół przedmiotów utrudniały jej nawigację, a silny zapach piżma przesycający powietrze przyprawiał o zawroty głowy. Bała się włączyć latarkę w telefonie, nie odważyła się nawet oddychać swobodnie. Krew szumiała w jej uszach głośno jak nigdy, język zupełnie wysechł i zaczęły plątać jej się nogi. Przeklinała swój brak rozumu, nienawidziła swojego uporu jeszcze bardziej niż do tej pory, mimo to brnęła dalej w trzewia budynku, tam gdzie Tidal trzymał swoją kolekcję. Instynkt podpowiadał jej, by uciekała stąd czym prędzej. Tak bardzo chciała go posłuchać. Weszła w zasadzkę, ale nikt jeszcze się o nią nie upomniał.

    Pomieszczenie, do którego zmierzała, nie miało okien, nie mogła więc liczyć na jakże cenne śladowe ilości światła. Znalazłszy się przed ziejącą w ścianie czarną dziurą będącą wejściem do krótkiego korytarza, włączyła latarkę i mimowolnie stłumiła jej blask ubraniem. Drzwi otworzyły się bezgłośnie, choć powinny zostać zablokowane. Prowadzono z nią złowieszczą grę, której finał miał nastąpić w każdej sekundzie.

    W podłużnym pokoju półki lub gabloty zostały ustawione w rzędach. Ich zawartość świadczyła o zamiłowaniu właściciela do skał, minerałów oraz innych geologicznych znalezisk. Poszukiwany przez nią kamień nie został wyeksponowany i prawdopodobnie by go przeoczyła gdyby nie unikalna tęczowa aura nie dająca się pomylić z niczym innym. Tak znajomy, a zarazem obcy, napawał ją nieokreślonym lękiem, zwłaszcza, że jej dłoń, coraz cieplejsza, coraz bardziej czerwona...

    Białe, sterylne światło zaatakowało oczy Suzanne. Nie zdążyła nawet poczuć strachu, gdy ktoś rzekł:

    — Muszę przyznać, że mi nie zaimponowałaś. — Wysoki mężczyzna ubrany w elegancki, burgundowy garnitur stał tuż za nią z niewielkim pilotem w dłoni. Ciemne włosy do ramion opadały mu na twarz, pogrążając ją w cieniu, ponieważ stał plecami do lampy. Dziewczyna nie widziała jego oczu, mimo że w takim otoczeniu nie powinna mieć z tym problemu. Zdawało jej się, że cień gęstniał ilekroć zwróciła na mężczyznę wzrok. Gdyby miała wyobrazić sobie ludzkie wcielenie diabła, wyglądałby jak Marcus Tidal.

    — Skoro już tu jesteś, chciałbym zaprosić cię na rozmowę. — Głos tnący powietrze jak zimna, bezduszna stal, oczy spowite mrokiem. Sue zadrżała.

    — Nie mamy o czym rozmawiać — wycedziła, wpatrując się nienawistnie w maskę cienia. Jeśli wcześniej walczyły w niej emocje, to teraz schowały się w głębi jej duszy. Wciąż czuła zdenerwowanie, a jej nogi przypominały miękką glinę, lecz uczucia zostały stłumione, zepchnięte na drugi plan. Wiedziała, że tam są, lecz nie miały na nią prawdziwego wpływu, jakby ktoś odłączył kabel. Musiała znaleźć sposób, aby się stąd wydostać, żeby później w bezpiecznym otoczeniu móc rozpaść się na kawałki. Nie w tym momencie. 

    — A ja uważam, że łączą nas podobne interesy. Niektóre wręcz się na siebie nakładają. — Wskazał ruchem głowy czarny połyskujący kamień. — Jednocześnie bardzo nie lubię złodziei. Tchórzliwi oportuniści, nie sądzisz? W średniowieczu ucinano im dłonie, ale myślę, że możemy zawrzeć bardziej dyplomatyczne porozumienie.

    Sue zerkała ukradkiem w stronę drzwi. Jeśli rozegra to wystarczająco szybko...

    — Biegnij, dostarczysz nam rozrywki. — Tidal odsunął się i demonstracyjnie wyciągnął rękę w kierunku wyjścia. Niedobrze, dziewczyna miała pustkę w głowie. Postanowiła pod żadnym pozorem nie zdradzić swego strachu, wobec tego rzuciła pogardliwie:

    — Złapałeś mnie, gra skończona. Czego chcesz? — Mężczyzna rozciągnął usta w triumfalnym uśmiechu.

    — Taka gra nigdy się nie kończy, moje dziecko. Przejdźmy jednak do salonu.  — Bez zapowiedzi zbliżył się i bezceremonialnie zerwał jej chustkę z twarzy. — To nie będzie ci potrzebne.

Cofnęła się, z trudem powstrzymawszy odruch obronny. Zgrzytając zębami z wściekłości napędzanej przez obawę, podążyła za właścicielem domu. Dokładnie skanowała mijane wnętrza oświetlonej teraz posiadłości i kalkulowała swoje szanse. Zawsze dochodziła do jednego wniosku — znikome. 

    Tidal zaprowadził ją do przestronnego salonu połączonego z piętrem. Wysokie okna zajmowały całą ścianę, a w centralnej części Sue dostrzegła beżowe kanapy z delikatnego materiału ustawione wokół niskiego stolika. W świetle jeszcze mniej podobała jej się mnogość rzeźb, roślin oraz innych dekoracji jakby przypadkowo rozrzuconych po całym budynku. Przystanęła z dłonią na barierce, spoglądając z góry na tę scenę. Wszystkich drzwi strzegli ponurzy ludzie o solidnej posturze, lecz dziewczyna nie zamierzała poddać się teraz rozpaczy. Nienawidziła swojego brata za to przez co musiała teraz przechodzić i nienawidziła siebie, ponieważ za każdym razem mu ulegała.

    Mężczyzna położył przed nią na stoliku kamień i zmrużył wreszcie widoczne, bezbarwne oczy, obserwując ją badawczo z sofy naprzeciwko. Przedmiot przyciągał wzrok i więził go w swej nieprzeniknionej głębi. Suzanne pamiętała w jaki sposób na nią oddziaływał, kiedy odnalazła go jako dziecko i było to uczucie odmienne od tego, którego doświadczyła teraz. Klejnot wydawał się oddzielony, obcy. Tidal pogładził starannie przystrzyżony zarost, po czym przerwał milczenie:

    — Brakuje mi jeszcze jednego i tak się składa, że o nim wiesz. — Zatem do kogo należał dzierżony przez niego kamień? Jaki los mógł spotkać jego właściciela i jaki czekał ją, jeśli kolekcjoner dostanie to czego pragnął? Następne słowa prawie wypluła:

    — Posiadałam go dokładnie przez jeden dzień, później zniknął i nie wiem co się z nim stało. Oto cała moja wiedza. — Miliarder pokiwał głową, cała jego postawa wyrażała lekceważenie. Nachylił się w jej stronę.

    — A któż lepiej nadaje się do jego poszukiwań, jeśli nie osoba, która miała z nim styczność?

    — Mylisz się, sądząc, że będę szukać czegoś dla ciebie.

    — Z moimi drogimi brethren współpraca ułożyła ci się zaskakująco pomyślnie, a musisz wiedzieć, iż nasz cel jest taki sam. 

    — Nie jesteś badaczem. — Sue miała poważne wątpliwości, że Kestes wraz z Roshem byli naukowcami, lecz powiedziała to szybciej niż przemyślała. Zaczęła żałować tego komentarza.

    — Och, czyżby? Tak ci się przedstawili, ty natomiast w swej naiwności uwierzyłaś w ich brednie, żeby ostatecznie pojawić się tutaj. Nie, nie imponujesz mi. Wybrana przez kamień...

    Sue płaciła za naiwność swojego brata, który nie potrafił zadbać o swoje dobro, oraz za własną niezdolność do pozwolenia mu na samodestrukcję. Może ona też była naiwna, a Tidal miał rację. Jej wola walki słabła pomimo wysiłku.

    — Popełniłaś poważny błąd, założywszy, że to twój klejnot zdobyłem. Błąd na słabą, wadliwą ludzką miarę. W dodatku ułatwiłaś mi zadanie, wierząc słowom moich braci w tamtym podłym mieście. Potrafią być bardzo ludzcy, kiedy chcą.

    Nie zrozumiała ostatniego zdania, chyba nie chciała go zrozumieć, choć niewyjaśnione zjawiska towarzyszyły jej od zawsze. Zaczarowane skały i świecące dłonie mogła jeszcze zaakceptować, ale to już była przesada, stwierdziła w duchu, nerwowo porównując fakty. Sposób w jaki światło unikało jego osoby nie mógł być czymś naturalnym. Miała już do czynienia z taką istotą, właściwie to raz. Przynajmniej wyglądał jak człowiek...

    — Posłuchaj, znajdziesz kamień, oddasz mi go i nasze drogi się rozejdą. Będziesz sobie dalej pracować dla tej szajki złodziei, wszyscy będą szczęśliwi. — Posłał jej zimny uśmiech, który nie sięgnął oczu.

    — Jak można być szczęśliwym ze świadomością, że ktoś właśnie niszczy świat? — W swoim położeniu nie powinna go prowokować, lecz nie mogła się powstrzymać. Obrzydzała ją arogancja mężczyzny. Tidal poprawił się na kanapie, oblizał usta i odparł zatrważająco spokojnym tonem:

    — Nie musisz być szczęśliwa, wystarczy że przeżyjesz. To zależy jednak od twojej decyzji.

                                                                              * * *

Tak, wreszcie kolejna część. Przerwa była odrobinę (bardzo) długa, ale mam nadzieję, że długość rozdziału ją zrekompensuje (o ile ktoś to czyta). Obiecuję, że w kolejnych akcja nabierze trochę rumieńców. Komentarze jak zawsze są mile widziane, zwłaszcza jeśli przegapiłam jakiś błąd albo popełniłam gafę logiczną. Szczególnie teraz, kiedy już nie mogę na to patrzeć po kilkukrotnym przeczytaniu tego fragmentu i przepisywaniu z zeszytu, które zajęło mi cały dzień. No cóż, było warto, lubię prawdziwy tusz i papier. Do zobaczenia!











Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top