1. Zwrotnica przeszłości

        "Mała Sue była najbardziej nieszczęśliwą osóbką na Ziemi", drobna rudowłosa dziewczyna powtórzyła w myślach, wślizgując się tylnymi drzwiami do ładnego, pomalowanego na niebiesko domu. Bezgłośnie przemknęła korytarzem i nie zatrzymując się, wkroczyła na schody. Stanęła dopiero przed drzwiami z grubego drewna. Ostrożnie przekręciła gałkę, z rosnącym niepokojem czekając na kliknięcie blokady, lecz ku jej uldze drzwi ustąpiły bez oporu, zaskrzypiały tylko cicho. Dom był na szczęście pusty, co jednak nie powstrzymało intruzki przed unikaniem wydawania jakichkolwiek dźwięków. Zbytnia pewność siebie prowadziła do zguby.

        Podeszła do ciężkiego biurka zarzuconego stertą papierów i starając się niczego nie dotykać, przestudiowała je uważnie. Bezużyteczne raporty, nic ciekawego. Uniósłszy z największym skupieniem górne warstwy dokumentów, zajrzała pod spód. Jej piegowata twarz rozjaśniła się, gdy dostrzegła niewielką, pomiętą kartkę w całości zapisaną niechlujnymi literami.

        — Tu jesteś! — Delikatnie wysunęła skrawek i odłożyła resztę na swoje miejsce, dokładnie tak jak leżały wcześniej. — Ktoś powinien tu sobie posprzątać... — dodała zanim opuściła dom, równie niepostrzeżenie jak się tam dostała, bezgłośnie, bez widocznych od razu śladów. List zabezpieczony foliową torebką spoczywał w kieszeni jej skórzanej kurtki, a ona wsiadła na motocykl pozostawiony dwie przecznice dalej, po czym odjechała niespiesznie. "Nigdy nic się jej nie udawało, wszystko psuła. Mimo, że bardzo chciała, nie potrafiła zadowolić swoich rodziców".

        — Pieprzyć ich — mruknęła, dodając gazu. Maszyna warknęła i chwilę później dziewczyna już zręcznie lawirowała pomiędzy samochodami pełznącymi przez most. Światła lamp ulicznych odbijały się w skrywającym twarz kasku, ogniste fale włosów tańczyły za jej plecami. Na krótki, pozbawiony ograniczeń moment nic innego się nie liczyło.

        Przesyłkę dostarczyła jeszcze tej samej nocy, zostawiwszy ją pod wskazanym adresem. Zapłacono jej z góry, trzysta dolarów, drobna kradzież – zwykle nie marnowała czasu na takie poślednie zadania, ale było jej żal kobiety, której list mąż chciał użyć przeciwko niej. Nie wiedziała czemu uznała za stosowne przedstawić jej takie szczegóły, może słyszała czym dziewczyna najczęściej się zajmuje i z tego powodu nie chce marnować czasu. Jej usługi nie należały do tanich. Nie przyjmowała innej formy zapłaty , lecz jej reputacja zwykle skłaniała ludzi do współpracy. Ona zawsze dotrzymywała słowa. "Pewnego dnia bliska załamania uciekła z domu, daleko na łąkę..."

        Wreszcie wjechała w wąską, obskurną uliczkę, gdzie dokładnie schowała swój pojazd na zapleczu opuszczonego magazynu i zabezpieczyła drzwi. Z westchnieniem wspięła się po zardzewiałych przemysłowych schodach do dużego, prawie pustego mieszkania urządzonego na dawnej powierzchni biurowej. Nawet płaciła za nie czynsz, choć oczywiście nie była to duża suma.

        Kiedy rzuciła kurtkę na sfatygowaną kanapę z imitacji zamszu, zauważyła rozpoczęty esej rozłożony na stole. Być może esej to za dużo powiedziane, bo na arkuszu widniało tylko jej imię oraz znienawidzone nazwisko. Suzanne Andersen. Jak duński autor baśni, chociaż kojarzyło jej się ono z innymi, potworniejszymi ludźmi. Lubiła formę baśni, układała sobie w myślach całe fragmenty, w pewnym sensie. Nie były zresztą tak do końca bajkami i bała się o nich myśleć bez bezpiecznej ramy fikcyjnej opowiastki.

        Pomimo zmęczenia i późnej nocy, postanowiła rozpocząć pracę. Chciała go oddać w pierwszym terminie, to jest za sześć godzin. "Próbowała być dobrą uczennicą, jednak jej wysiłki spełzały na niczym, gdyż ciągle coś stawało jej na drodze. Pech, który towarzyszył małej Sue, zdawał się odmierzony w zbyt wielkiej skali wobec tak krótkiego życia dziewczynki"

        — Skala wciąż się zwiększa — stwierdziła, a jej dłoń mechanicznie zapisywała kolejne zdania na temat skomplikowanego procesu biologicznego zachodzącego w komórkach. Choć wypiła już dwie puszki napojów energetycznych, powieki stały się w końcu zbyt ciężkie i wkrótce jej głowa wolno osunęła się na napisane do połowy wypracowanie. "Tylko na moment", myślała, nieuchronnie zapadając w sen.

        Zerwała się gwałtownie, gdy było już całkiem jasno. Zegar z pękniętą tarczą wiszący na ścianie pokazywał za dziesięć ósmą. Wskazówka tykała cicho, jednostajnym rytmem, Suzanne tymczasem ze łzami w oczach zbierała w pośpiechu książki i potrzebne na zajęcia materiały, by wepchnąć je niezdarnie do pustej torby. "Przecież sobie obiecałam, że to co robię poza studiami, nigdy nie przeszkodzi mi w nauce. Tak nie może być, to moja jedyna szansa!"

        Zakatarzona, z włosami w nieładzie i zaczerwienionymi oczyma gnała na przystanek jakby od tego zależało jej życie, kartki z niedokończonym esejem trzymała przyciśnięte do piersi. Uspokoiła się trochę dopiero po wejściu do zatłoczonego autobusu. Wytarła ukradkiem nos w rękaw włochatego swetra i starała się pomyśleć o czymś przyjemnym, ale nic nie przychodziło jej do głowy.

        "Łąka była zielona, utkana delikatnymi kwiatami i tętniła życiem. Pszczoły oraz motyle pląsały w owadzim tańcu, pasikoniki skakały to w jedną, to w drugą stronę. Wiatr lekko przygładził bujną, dziką czuprynę, w koronach drzew gwizdały smoliście czarne kosy i tylko Sue siedząca na wielkim korzeniu sterczącym z ziemi miała smutną minę. Przygnębiona chłonęła spokój i harmonię tego pierwotnego zakątka, marząc o zostaniu małym ptaszkiem, całkowicie wolnym, beztroskim śpiewakiem. Zamknęła swe duże, ciemne oczy pełne bezbrzeżnego żalu, a po jej policzkach stoczyły się dwie kryształowe łzy. Upadły w miejscu gdzie naga, sucha ziemia wyzierała spomiędzy traw, tuż obok więdnącego chabra. Dziewczynka wiedziała, że te dwie krople w żaden sposób nie uratują mu życia. Zaczęła płakać nad losem niewinnego, drobnego kwiatu który postanowił narodzić się w tak nieprzyjaznym miejscu. Chciała zerwać wątłą roślinkę, by ukrócić jej cierpienie, lecz niewyraźny blask sączący się spomiędzy sypkich grudek odwrócił jej uwagę. Po odgarnięciu ziemi oczom dziecka ukazał się niewielki czarny kamyk, a gdy obejrzała go w promieniach słońca, rozbłysnął tęczową poświatą. Mienił się we wszystkich znanych Sue kolorach, nie tracąc przy tym swej czarnej barwy. Zamykał je w sobie. Oczarowana znaleziskiem dziewczynka jeszcze raz spojrzała na kwiatek, lecz teraz niczego nie zobaczyła, bo chaber jakby rozpłynął się w powietrzu"

        Jej przystanek. Wydział genetyki uniwersytetu w Willensburghu. Z trudem przedostała się do wyjścia, następnie pobiegła co tchu do wysokiego, rzeźbionego gmachu pamiętającego lepsze czasy. Z nieba zakrytego nabrzmiałymi, ciemnymi chmurami lunął niespodziewanie deszcz, dlatego na salę dziewczyna weszła przemoczona i do reszty zrezygnowana. Złożyła pomięte, mokre kartki na blacie, już bez zamiaru oddania ich profesorowi, a później wyciągnęła powyginany notatnik. Świetnie, nie wzięła długopisu. Przez resztę wykładu walczyła z nawracającym poczuciem winy. "Nie jestem małą Sue, nie jestem tą Sue", starała się przekonać siebie, że to prawda, jednocześnie nerwowo gryzmoląc piórem należącym do jakiegoś miłego chłopaka, który dostrzegł jej problem.

        Gdy studenci opuszczali salę, zgłosiła nauczycielowi, że nie może dziś oddać wyznaczonego zadania.

        — Ależ oczywiście, to pierwszy termin. — Wydawał się zdziwiony, że jego studentka tak przejęła się tą sprawą. Suzanne nie miała tego typu refleksji. Bezustannie próbowała sobie udowodnić, że za jej życie odpowiedzialna była ona sama, a nie ciążące nad nią, nienamacalne, okrutne fatum.

        Dokończyła pracę w bibliotece, przy okazji zrobiła notatki z kilku następnych tematów, bo wiedziała, że może nie mieć później na to czasu. Coraz trudniej było jej pogodzić studia z jedynym zajęciem pozwalającym jej się utrzymać, czasami znikała nawet na kilka dni, żeby dokładnie zapoznać się z miejscem, które miało zostać odrobinę uboższe. Zwykle chodziło o różne dokumenty, hasła, rzadziej dzieła sztuki lub czyjeś oszczędności. Powierzane jej sprawy były coraz odważniejsze, lecz przyjmowała je, ponieważ ciągle potrzebowała pieniędzy. Suzanne nie zastanawiała się kim był jej klient ani do jakich celów potrzebował właśnie tej rzeczy. Wolała o tym nie myśleć, wyciszyć sumienie i wykonać swoją robotę. Dotychczasowe życie było według niej wystarczająco niefortunne, a skoro od pewnego czasu unikała kolejnego zatonięcia, kurczowo trzymała się deski, którą była, nazywała to wprost, kradzież.

        "— Jaki ładny — szepnęła Sue, gładząc aksamitną powierzchnię kamyka. — Przypominasz mi klejnot, zabiorę cię. Może przyniesiesz mi chociaż odrobinę szczęścia...

        Schowała go do kieszeni rozdartej niedawno spódniczki i niespiesznie wróciła do domu. Słońce już zachodziło, jego ostatnie promienie chowały się w liściach sennych drzew. Powoli, z ociąganiem zapadał zmrok. Słońce jeszcze nie chciało iść spać i wisiało nisko nad horyzontem jak najdłużej. 

        Ledwie zamknęła za sobą drzwi po wejściu do skromnego domku o bielonych, drewnianych ścianach, lecz już wtedy czuła gęstą atmosferę panującą w środku. W progu stanęła jej matka i skrzyżowała ręce na piersi. Znów ubrała tę wypłowiałą sukienkę w drobne wzory, Sue jej nienawidziła. 

        — Gdzie byłaś? — padło pytanie. Córka rozpoznała ten grobowy ton i poczuła jak kurczy się ze strachu.

        — Na łące... — Twarz matki pozostała niewzruszona.

        — Kolacja jest w kuchni. Zjesz ją, a później pójdziesz do swojego pokoju i będziesz cicho. Kiedy tam wejdę, twoja praca domowa ma być skończona, zrozumiałaś? — Lód w jej głosie ścinał krew w żyłach. — To ostatni raz, kiedy poszłaś gdzieś bez mojej wiedzy. Jeśli to się powtórzy, będę musiała cię ukarać.

        — Tak, wiem. Przepraszam, mamo — wydusiła resztką tchu dziewczynka i pomaszerowała do kuchni. Kobieta bez słowa zniknęła w niewielkim saloniku, by dalej szyć jedną ze swoich brzydkich sukienek.

        Myślała, że będzie gorzej, naprawdę tak myślała. Kary jej matki były tym czego obawiała się najbardziej i robiła wszystko, żeby ich uniknąć. Kiedy kończyła posiłek, który wcale jej nie smakował, do domu wrócił ojciec w towarzystwie Willa, jej młodszego brata. Mężczyzna odwiesił stary kaszkiet, odsłaniając kędzierzawą, ogniście rudą głowę, i obojętnie przeszedł obok Sue w drodze do salonu. Jego syn rzucił siostrze krótkie spojrzenie, ale nic nie powiedział. Nie miał tyle odwagi. Wiedziała, że znowu byli razem na wyścigach albo w kinie, a ona jak zwykle w tym nie uczestniczyła. W milczeniu umyła talerz i po cichu poszła do swojego małego pokoiku na piętrze.

        Siedziała w kącie z kolanami podciągniętymi pod szyję, ściskając kurczowo poduszkę, a po jej rumianych policzkach spływały potoki łez rzeźbiące lśniące ścieżki między piegami. Dziewczynka nie chciała, aby rodzina cokolwiek usłyszała, dlatego jej gardło było obolałe od więzionego w nim krzyku. Miała dręczące poczucie winy, ponieważ ciągle zawodziła swoich rodziców. Z każdym kolejnym wypadkiem Sue patrzyli na nią z coraz większym wyrzutem, a choć starała się jak mogła, nigdy nie spełniła ich oczekiwań. Żałowała, że nie potrafiła być jak jej brat, który ślepo podporządkowywał się ich woli. Taka była jego strategia przetrwania i przynosiła lepsze efekty. Jednak Sue nie potrafiła zadowolić swoich rodziców, jeśli ciągle coś niszczyła, czegoś zapominała lub ona sama lub inni robili jej krzywdę.

        Słyszała włączony telewizor, państwo Andersen postanowili obejrzeć wieczorny film ze swoim synem. W dziewczynce dla odmiany narosła teraz niechęć. Odłożyła poduszkę i schowała głowę w ramionach, lecz wtedy przypomniała sobie, że miała zrobić zadanie domowe. Wstała prędko, by zasiąść za biurkiem, a wówczas coś stuknęło o podłogę i potoczyło się pod szafkę. Kamień! Całkowicie o nim zapomniała. Wyjęła go teraz spod mebla i dmuchnęła, by pozbyć się kurzu, po czym tak jak wcześniej na łące uniosła go pod światło. Wciąż pięknie się mienił, ale jego barwy uległy zmianie, można bowiem było teraz dostrzec zielono-niebieskie refleksy oraz srebrną poświatę. Sue, zachwycona niezwykłą urodą swojego klejnotu, wpatrywała się w niego przeciągle, a im dłużej to robiła, tym mocniej czuła jego przyciąganie.  Na jej oczach zdawał się przeobrażać, jego kontury zaczęły się rozmywać i robił się coraz cieplejszy w dłoniach dziewczynki. Początkowo tego nie zauważyła, jednak wkrótce miała wrażenie, że trzyma rozżarzony węgielek, pulsujący już nie srebrnym, lecz czerwonym światłem. Chociaż wypalał jej skórę, sprawiając nieznośny ból, nie była w stanie go wypuścić, patrzyła się jedynie otępiała na swoją pokrywającą się pęcherzami skórę. 

        W pewnej chwili mrugnęła, a kamień upadł głucho na wytarte deski, zupełnie zimny. Sue, odzyskawszy świadomość, dokładnie obejrzała swoją dłoń, która pokryła się w całości dziwnymi, prawie wypukłymi znakami. Nie było śladu po oparzeniach.  Ze strachem próbowała bezskutecznie zetrzeć symbole ze skóry. W końcu zdała sobie sprawę, że nie były to tatuaże tylko wypalone na jej skórze piętno. Roztrzęsiona nie dotykała więcej tajemniczego kamienia, zamiast tego przemknęła chyłkiem do łazienki i oblewała dłonie zimną wodą, choć nic ją nie bolało. Odkręciła kran zaledwie na moment, gdy poczuła ostry swąd dymu, lecz nie pochodził on z jej skóry. W przypływie przerażenia pobiegła z powrotem do swojego pokoju i wedle własnych przypuszczeń chodziło o kamień.

        Sue krzyczała, podczas kiedy ogień stopniowo pożerał kolejne meble. Zajęły się już firanki i część pościeli, kiedy przybiegli zaalarmowani hałasem rodzice razem z ciągnącym za nimi niepewnie Willem. 

        — Woda, szybko! — ryknął ojciec i bez chwili wahania wpadł do łazienki skąd wybiegł z napełnioną miską, by chlusnąć z niej na rozszerzający się pożar. Natychmiast dołączyła do niego matka, która wróciła właśnie z kuchni z wiadrem. Dostrzegłszy stojące w osłupieniu dzieci, wrzasnęła:

        — Na co czekacie!? Gaście pożar! — Will posłuchał od razu i pobiegł nalać wody do jednego z pojemników, Sue tymczasem tkwiła sparaliżowana na korytarzu, przywarłszy plecami do ściany. Nie obawiała się ognia, to czekająca ją reakcja rodziców po zażegnaniu kryzysu odebrała jej zdolność oddychania.

       — Proszę, niech ten ogień zgaśnie. Proszę, proszę... — szeptała ochryple, zaciskając mocno powieki. Gdyby mogła, chciałaby w tamtym momencie przestać istnieć. Zdała sobie sprawę, że czuje ciepło rozlewające się po ręce, dlatego otworzyła oczy. Wypalone na skórze znaki rozjarzyły się ciemnym, czerwonym światłem, po czym zgasły, a szalejące w ciasnym pokoiku płomienie zamierały wśród syczenia i dymu. Całe łóżko, firanki oraz podłoga wokół nich zostały w większej części unicestwione. 

        Andersenowie stali przez chwilę w progu, dysząc z wysiłku, później matka po prostu podeszła do Sue i wymierzyła jej mocny policzek. Nic nie powiedziała, oddaliła się schodami. Oczy zaszły dziewczynce łzami, ale nie pozwoliła żadnej z nich się wydostać dopóki wbiła błagalny wzrok w ojca i zaczęła:

        — Tato, ja... ja nie chciałam. Proszę... 

        — Nie chcę tego słuchać — uciął ostro. — Jesteś lekkomyślną, samolubną smarkulą. Idź do piwnicy.

        — Nie, tato, proszę! Ja nie chcę, błagam! Będę bardziej uważać, już tak więcej nie zrobię! — krzyczała córka w histerii, teraz zanosząc się płaczem.

        — Will, zaprowadź siostrę do piwnicy. — Chłopiec wahał się z początku, ale w końcu chwycił Sue ostrożnie i pociągnął. Dziewczynka wyrwała rękę z jego uchwytu, prosząc wciąż ojca o litość, bezowocnie. Mężczyzna nie odpowiadał na wołanie sinego od płaczu dziecka, zamiast tego zawlókł opierającą mu się i szarpiącą za rękaw córkę na sam dół, do małego, ciemnego schowka w piwnicy.

        Mała Suzanne krzyczała do utraty tchu i uderzała w drzwi pogrążonej w ciemności klitki, aż zupełnie opadła z sił. Osunęła się na zimną, wilgotną podłogę, drżąc na całym ciele. Rozpacz i strach, podobnie jak wcześniej płomienie w jej sypialni, blakły, cichły, zostawiwszy dym i zgliszcza. Zacisnęła zdrętwiałe dłonie w piąstki, a głęboko w jej duszy coś rosło, ewoluowało, rodziła się pierwotna, dzika nienawiść. 

        — Nienawidzę was! Nienawidzę! Potwory! Zgińcie w męczarniach i zgnijcie w samotności zjedzeni przez ptaki! — wypluwała z siebie słowa pełne bezgranicznego obrzydzenia, a wnętrze niewielkiego, zakurzonego pomieszczenia tchnącego pleśnią wypełniała złowieszcza, szkarłatna poświata".

        Czerwony blask padał na twarz dziewczyny, która pod jego wpływem zamrugała kilkakrotnie i oderwała policzek od stolika. Ekran jej laptopa wyświetlał jakąś głupią reklamę. Zamknęła ją od razu i zaczęła zbierać swoje rzeczy, niezadowolona z faktu, że dochodziła osiemnasta. Przeciągnęła się, rozprostowując obolały kręgosłup, musiała zapanować nad swoim zasypianiem gdzie popadnie. To niebezpieczne. Szaruga spowiła wnętrze zabytkowej biblioteki w nieprzyjemnym półmroku rozpraszanym jedynie przez stare lampy. Zapewne w nowej części było jasno, lecz Sue dobrze pracowało się tutaj, gdzie mało kto zaglądał. Teraz wszakże zależało jej na rychłym znalezieniu się w mieszkaniu.

        Spoglądając obojętnie na budynki przesuwające się za zamgloną szybą autobusu oraz odbite w mokrej jezdni światła samochodów, zaczęła rozmyślać nad swoim snem. Jeden z wielu nieprzyjemnych urywków przeszłości dręczącej ją na każdym kroku. Mimowolnie zwróciła wzrok na prawą dłoń nadal pokrytą symbolami, teraz bladymi i płaskimi, widocznymi z bliska. Może to wszystko jej się tylko wydawało, a znaki wycięła sobie sama? Nie, nie mogła w to uwierzyć, choć było bardziej prawdopodobne. Jej ręka więcej się tak nie rozjarzyła, za to dziewczyna musiała przejść przez kolejne piekło. Rodzice odkryli blizny, ale już nie płakała. Łatwiej było nienawidzić.

        Do tego ten kamień. Jaki kamień? Kiedy następnego dnia weszła do sypialni, jej klejnotu tam nie było. Zniknął jeszcze zanim dostrzegła pierwsze płomienie. Może lepiej, że tak się stało, bo bez wątpienia nie miała do czynienia ze szczęśliwym amuletem. 

        Po opuszczeniu pojazdu przemknęła niezauważenie zapuszczonymi ulicami pod sąsiadującą z magazynem zrujnowaną kamienicę, unikając każdego napotkanego człowieka, po czym jak duch zniknęła w bocznym przejściu gdzie ukradkiem weszła do swojego lokum. W całej okolicy grzmiała muzyka pochodząca z opuszczonego placu budowy, miejsca schadzek miejscowych ćpunów. Tej nocy okolica była pełna głośnych grupek zataczających się młodych ludzi.

        Sue wybrała jednak to miejsce ze względu na jego odosobnienie, ponieważ przez większość czasu pozostawało zupełnie puste. Prawie wszystkich mieszkańców tej cieszącej się złą sławą dzielnicy można było spotkać dopiero kilkanaście przecznic na zachód. Oficjalnie dziewczyna zameldowana była w całkiem innej części Willensburgha, u swojej koleżanki, żeby adres wyglądał dobrze w dokumentach. Tutaj miała coś na kształt kryjówki.

        Surowe wnętrze zalało słabe, żółtawe światło pochodzące z wiszącej u sufitu żarówki, uwypuklając zagłębienia w ceglanej, pociemniałej ścianie. Dziewczyna wyjęła z lodówki tanie piwo i opadła na kanapę, żeby pogrążyć się w lekturze notatek z dzisiejszych zajęć. Skrzywiła się, pocierając obolałe skronie, którym nie pomagało głuche dudnienie bełkotliwego hip-hopu. Skomplikowane pojęcia zaczęły jej się w końcu mylić przez brak skupienia i coraz silniejszą migrenę, dlatego odłożyła segregator, a następne kilka chwil przeleżała, tępo wpatrując się w popękany sufit. Zbierała siły, żeby pójść do miniaturowej łazienki zmyć z siebie brud dzisiejszego dnia, lecz teraz wyjątkowo dotkliwie dało jej się we znaki zmęczenie po nieprzespanej nocy. Z pewnością by zasnęła gdyby powietrza nie przeciął wysoki, brzęczący dzwonek starego telefonu komórkowego nieodmiennie spoczywającego na półce w kącie.

        Suzanne od razu poczuła jak napinają się jej mięśnie. Wstała niechętnie i podniosła niezgrabne urządzenie, które zawsze oznajmiało tylko jedno – interes. Przez kilka sekund zastanawiała się czy chce odebrać, ale wreszcie wcisnęła niewielki klawisz ze zdrapaną zieloną słuchawką. Rzuciła krótko:

        — Proszę mówić.

        — 620 Flora Avenue. Jutro o dwudziestej — poinformował ją równie lakoniczny rozmówca. Dla pewności powtórzył: — Sześć, dwa, zero, Flora Avenue, jutro, godzina dwudziesta.

        — Nie uzgadniam szczegółów osobiście. Przykro mi. — Miała się już rozłączyć, gdy mężczyzna po drugiej stronie powiedział:

        — To poważna sprawa. Dotyczy ciebie. Żegnaj, Suzanne. — Nieznajomy zakończył połączenie z cichym trzaskiem.

        Sue nadal ściskała w dłoni telefon i analizowała to co właśnie usłyszała. Znał jej imię. Ktoś wiedział czym się zajmowała. Niewykluczone, że pod wskazanym numerem czekać będzie na nią obława. Ktoś wpadł w kłopoty, wydał ją. Albo ona popełniła gdzieś błąd. Dziesiątki scenariuszy stawały przed oczami dziewczyny, ale żadnemu nie chciała poświęcać uwagi.

        — Zawsze pozostaje możliwość, że się nie pojawię — stwierdziła na głos, żeby zagłuszyć myśli. W o wiele gorszym nastroju poszła do łazienki, odkręciła lewy zawór do oporu i pozwoliła, by strumienie lodowatej wody pomogły oczyścić jej umysł.

        Mimo wyczerpania nie mogła zasnąć. Boląca nawet po zażyciu środków przeciwbólowych głowa pulsowała jak gdyby ktoś włożył jej pod czaszkę ciężki, gorący kamień obijający się o kość. Do tego wszystkiego wtrącał się niepokój przeżerający trzewia i odbierający kontrolę nad własnym ciałem. Mała Sue miała pecha, a dziewczyna zaczęła się przekonywać, że duża Suzanne jedynie żyła na kredyt. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top