8.2

Jadwiga wydawała się taka znajoma i taka obca zarazem, że M. nie potrafił wpasować jej w odpowiednią szufladę w swojej głowie, gdzie segregował poznanych ludzi. Jedno było pewne — tego wieczoru, gdy znalazła się pod jego dachem poczuł, że osobliwa rodzina, którą udało mu się stworzyć, wreszcie stała się pełna. Nie obchodziły go wątpliwości Tadenusa, który twierdził, że krucha i dotychczas nieświadoma istnienia nadnaturalnych dziewczyna dozna szoku, gdy dowie się, że istnieje jakiś jeszcze inny świat, ani pretensje Silvany. Ona z kolei przekonywała, że to może być gwóźdź do jego trumny, jakby to niewinne dziewczątko w ogóle mogło go skrzywdzić.

Do tej pory to Tadenus zajmował się doglądaniem jej od czasu do czasu, ale kiedy w pobliżu zaczęła węszyć Fundacja, M. wziął sprawy w swoje łapy. Musiał się upewnić, że była bezpieczna, a kiedy dosięgła go platynowa kula, wiedział już, jaka jest odpowiedź. Byli bliżej, niż przypuszczał. Wtedy jeszcze przez chwilę wierzył, że uda mu się utrzymać ją z daleka, ale potem był, cóż, chwilowo niedysponowany. A kiedy tylko się ocknął, kazał Tadenusowi trzymać się tak blisko niej, jak to tylko możliwe. Wiedział, że jest zagrożona, że będą na nią polować i nie spoczną, dopóki nie przeciągną jej na swoją stronę lub nie zabiją. Nie spodziewał się tylko, że dziewczyna trafi do Zapleczy.

Wzdrygnął się na wspomnienie labiryntu korytarzy, w którym okrutny smród pleśni i przemokniętego dywanu oraz niejednostajny szum jarzeniówek drażniły nawet jego ludzkie zmysły, nie mówiąc już o oszołomieniu, które wywołały, gdy przyjął swoją prawdziwą formę. Posłanie tam dziewczyny, która o niczym nie miała pojęcia, było czystym skurwysyństwem.

M. zbiegł po schodach do przedpokoju, szerokim łukiem omijając kuchnię. Babunia, pewnie dla zachowania pozorów, wcisnęłaby w niego coś do jedzenia. Nie musiał się pożywiać, by funkcjonować, a już na pewno nie w taki sposób, lecz czasem zdarzało mu się coś przekąsić, trochę dla smaku, ale przede wszystkim po to, by sprawić przyjemność staruszce, która w jego domu zajmowała się gotowaniem. Teraz jednak nie miał na to czasu. Kiedy jeszcze był w swoim pokoju, słyszał silnik odpalanego mini i domyślił się, że Jadwiga wyruszyła do stolicy.

Nie, żeby się tego nie spodziewał. Sam ją do tego zachęcił. Planował dać jej kartę kredytową, dokładnie taką samą, jaką dysponowali wszyscy członkowie jego rodziny, ale wiedział, że na to, przynajmniej na razie, dumna dziewczyna się nie zgodzi. Może i ona go nie znała, ale jeśli była choć trochę podobna do matki, a on znał ją doskonale, to musiał liczyć się z jej ego. Ale z tego, co zdążył się zorientować, włóczek nie odmawiała.

Zdjął z haczyka kluczyki i wskoczył na motocykl. Odczekał chwilę, na tyle długą, by jadąca za Jadwigą maszyna nie wzbudziła jej podejrzeń. Nie chciał jej kontrolować, ale na samą myśl, że miałaby zostać sama, rwał włosy z głowy. A że miał żyć wiecznie, musiały mu jeszcze na trochę starczyć, nie mógł się ich pozbywać w tak głupi sposób. Znał tylko jedną metodę, by zaradzić niepokojom, które rodziły się gdzieś w głębi jego trzewi — jechać za nią i trzymać się dość daleko, by się nie zorientowała, ale dość blisko, żeby w razie potrzeby interweniować.

Już pal sześć wszystkie istoty kryjące się w lesie, choć wolałby, żeby i z nimi Jadwiga się nie spotkała. Z jej mocą, odziedziczoną po matce-czarownicy, bez trudu by sobie jednak poradziła. Ale członkowie Fundacji... To zupełnie inna para kaloszy. Choć byli ludźmi, przynajmniej w większej części, to mieli po swojej stronie sprzęt, przewagę liczebną i wiedzę, której Bluszcz jeszcze nie posiadała. On miał kły i pazury, choć po spotkaniu z jednym Fundacyjnym wysłannikiem w Polsce wiedział już, że niekoniecznie będzie miał okazję ich użyć.

Otrząsnął się z ponurych myśli, kiedy nieroztropna sarna wyskoczyła mu na drogę i musiał ostro przyhamować.

Jeszcze raz przywołał w pamięci jej falujące przy najmniejszym ruchu włosy, rumiane policzki poznaczone drobnymi piegami i oczy, które za każdym razem, kiedy przystawała i podnosiła wzrok, by się rozejrzeć, wydawały się takie ogromne i zdziwione. Była piękna, ale zupełnie inaczej od matki, choć dostrzegał pewne podobieństwo.

Bał się, że Jadwiga będzie mu ją przypominać, i tak rzeczywiście było. Ale kiedy M. na nią patrzył, nie widział w jej miejsce kobiety, która na zawsze go odmieniła. Liliana była równie piękna, lecz odważna, pewna siebie i przebojowa. Wszędzie było jej pełno, każdy, kto z nią zadarł, znał smak stali, z której został wykuty jej sztylet. A jej córka? Może i miała poczucie humoru, ale wydawała się wręcz zaszczuta. Do pewnego stopnia pewnie zawiniły okoliczności — w końcu M. prawie że ją porwał z jej rodzinnego kraju, nie dając jej alternatywy czy choćby czasu na decyzję — ale kryło się za tym coś głębszego. Odetchnął z ulgą na myśl, że to nie młodsza kopia Liliany, lecz zupełnie inna, choć równie fascynująca osoba.

Wkrótce las ustąpił miejsca zabudowaniom. Ruch stał się większy, więc M. pozwolił sobie trzymać się bliżej mini coopera. Zauważył, że Jadwiga prowadziła pewnie, praktycznie bezbłędnie, choć przecież była w obcym państwie i nie mogła do końca znać tutejszych przepisów drogowych. Skoro w takich okolicznościach była dobrym kierowcą, to w Polsce pewnie nie było drogi, która wywołałaby jej wątpliwości.

Przyjrzał się sylwetce dziewczyny przez tylną szybę... i zauważył, że nie była sama. Zmarszczył brwi, usiłując dostrzec więcej. Ktoś na niego zatrąbił, gdy zmienił pas, nie patrząc w lusterka — hej, może to jedyna zaleta nieśmiertelności, na którą mógł obecnie liczyć — więc na chwilę się rozproszył. Kiedy znów tam spojrzał, zza zagłówka pasażera dostrzegł dwa siwe francuskie warkocze, zebrane kolorową gumką.

Babunia. Odetchnął z ulgą i skręcił w pierwszą lepszą boczną uliczkę, by zawrócić. Jadwidze nic nie groziło, nie, kiedy miała taką opiekę. Ci wszyscy gówniarze z Fundacji mogli się schować przed Babunią.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top