6.

M. nie zatrzymał się jednak w Sarajewie. Przeciął miasto i skierował się na północny wschód, aż wreszcie zabudowania stały się coraz rzadsze i płynnie przeszły w typowo wiejską panoramę, na którą składała się mozaika skromnych domków, obór i pól. Chmury zasnuły niebo i zaczął padać deszcz, przez co ciemności zdawały się jeszcze gęstsze, jeszcze bardziej nieprzeniknione. W miarę, jak reflektory samochodu z coraz większym trudem przebijały się przez ścianę wody, niepokój Bluszcz wzrastał, aż wreszcie nie widziała nic poza błotnistym poboczem i kawałkiem zalanej, szutrowej drogi przed nimi.

— Wiem, co sobie myślisz — odezwał się mężczyzna cicho.

— Tak? — Uniosła brwi, robiąc dobrą minę do złej gry. Nie zamierzała się przyznawać, że sama nie wiedziała, co myśleć, więc skąd niby on miał to wiedzieć?

— Pewnie przeklinasz siebie w duchu, że zgodziłaś się ze mną tu przyjechać. Wyobrażasz sobie siebie, siedzącą dziś w ciepłym mieszkaniu i nieświadomą tego całego bagna, w które niechcący cię wciągnąłem.

— Coś w tym stylu — mruknęła niechętnie.

— Może nawet sądzisz, że wywiozę cię gdzieś, gdzie psy dupami szczekają i skrzywdzę — ciągnął. Mówienie przychodziło mu z wyraźnym trudem i Bluszcz nie dowierzała, kiedy silny, męski głos na chwilę się załamał. — Chciałem tylko, żebyś wiedziała, że chcę dla ciebie jak najlepiej. Zrobię wszystko, żebyś była bezpieczna.

Deszcz bębnił o dach. Murek przestał się kręcić. Bluszcz wątpiła, by poniósł go doniosły nastrój chwili, raczej zrozumiał, że nic mu nie grozi, a może po prostu znalazł sobie wygodną pozycję w transporterze. Żwir chrzęścił pod kołami, a wydobywająca się spod opon woda chlupotała nieprzyjemnie, przypominając o koszmarnych korytarzach Zapleczy.

— Dlaczego? — zapytała w końcu dziewczyna przez ściśnięte gardło.

Przełknęła łzy. Życie przygotowało ją do tego, że nikt się o nią nie troszczy i nikogo nie obchodzi, co się z nią stanie. Tymczasem mężczyzna, którego poznała ledwie dobę wcześniej, mówił jej takie rzeczy, mamił ją wizją, że w końcu nie będzie sama. To nie mogło skończyć się dobrze.

— Znałem ją. — M. przeniósł na nią wzrok. Na widok jej miny znów odwrócił się do przedniej szyby, ale i tak zdążyła dostrzec w jego oczach mroczną głębię, która mogłaby ją pochłonąć. — Twoją matkę.

Bluszcz gwałtownie nabrała powietrza. Nie pamiętała rodziców, była zbyt mała, by zachować jakiekolwiek związane z nimi wspomnienia. Pozostały jej tylko impresje — rozmazana kobieca twarz, która w jej wyobrażeniach została uzupełniona o szczegóły, tak że wydawała się najpiękniejsza na świecie i męski głos, śpiewający kołysanki, których słów nie była zdolna odtworzyć.

— Teraz rzucisz coś w stylu "obiecałem, że się tobą zaopiekuję"? — zażartowała, chociaż jej serce z emocji waliło o żebra.

— Niczego takiego nie obiecywałem. Nazwijmy to własną inicjatywą.

M. zmarszczył brwi i zatrzymał samochód pośrodku niczego. Bluszcz próbowała dojrzeć coś poprzez ścianę deszczu, ale poza kilkoma kałużami tuż przed nimi, wszystko kryło się w mroku.

— Dojechaliśmy? — zapytała cicho, zastanawiając się, czy właśnie nie wybrał miejsca odpowiednio odludnego, by popełnić morderstwo.

Oglądała na tyle dużo filmów sensacyjnych i horrorów, by przypuszczać, że chciał przeprowadzić słynną spowiedź mordercy przed planowanym zabójstwem. Wyjawi jej całą historię, swoje motywy i bolączki, a potem zadba, by nikt więcej się o tym nie dowiedział. Uciszył ją, unosząc dłoń. Wciągnął powietrze w nozdrza i przez chwilę zdawał się je analizować.

— Zostań tutaj — rzucił szorstko. Nim wysiadł z samochodu, zrzucił sygnet i położył go na desce rozdzielczej. — Co by się nie działo, nie wchodź do lasu — poinstruował jeszcze, po czym zatrzasnął drzwi.

Bluszcz skuliła się na siedzeniu pasażera, jakby chciała stać się niewidzialna, stopić ze skórzanym fotelem i zniknąć. Murek znów zaczął się kręcić i po chwili do nozdrzy dziewczyny dotarł smród jego moczu. Jeśli tak czysty kot, jakim był Murek, zsikał się na własne posłanie, to nie wróżyło dobrze. Zaczęła się dyskretnie rozglądać, licząc na to, że wyłowi z mroku sylwetkę M. Nic z tego. Zauważyła za to coś innego.

Najpierw sądziła, że tylko jej się zdaje, ale już po chwili dostrzegła, jak woda w kałużach przed samochodem marszczy się pod wpływem coraz silniejszych wstrząsów. Próbowała przypomnieć sobie, czy słyszała coś o Serbii i Hercegowinie w kontekście często występujących trzęsień ziemi, ale to nie było to. Wstrząsy wydawały się zbyt miarowe, zbyt regularne.

A potem coś ryknęło. Szyby beemki zadrżały. Bluszcz skuliła się jeszcze bardziej. Wtedy zauważyła sylwetkę, zdającą się zagęszczać mrok gdzieś po prawej. Wcześniej wzięła ją za nakładające się na siebie cienie, może wyjątkowo paskudną chmurę, teraz widziała jednak, że ciemny kształt układa się w nogi i tułów. Ramiona oraz głowa znajdowały się na tyle wysoko, że nie widziała nawet ich zarysu. To coś miało dobre pięć metrów wysokości i znajdowało się stanowczo zbyt blisko, by mogła to zignorować.

Cholera, a już liczyła, że wydostanie się z Zapleczy sprawi, że więcej nie będzie musiała stawać oko w oko z potworami.

Starając się nie narobić przy tym zbyt wiele hałasu, wyłączyła radio i przekręciła manetkę odpowiadającą za światła mijania. Zrobiła to wbrew sobie, bo jej ludzka natura przyzwyczajona była do tego, by rozświetlać ciemność, a nie uczynić ją jeszcze mroczniejszą. Czuła jednak, że tak powinna postąpić, że światło może przyciągnąć coś, czego bardzo nie chciała zobaczyć. Miała nadzieję, że M. jej za to nie zruga.

Na ryk przerośniętego cienia odpowiedział inny, nieco mniej donośny. On również mógłby obudzić umarłego, ale napawał Bluszcz dziwnym spokojem, zupełnie jakby go rozpoznawała. Podłoże znów zadrżało, kiedy olbrzymi stwór zrobił kilka kroków. Deszcz ustał. Oczy dziewczyny przyzwyczaiły się do ciemności i widziała go teraz znacznie lepiej, niż przed zgaszeniem świateł. Przede wszystkim widziała jego głowę, a zwłaszcza parę oczu, roztaczających wokół chłodny blask.

— Co to, do cholery, jest? — wyszeptała do siebie. Stanowczo miała dość tego, że za każdym razem, gdy zdawało jej się, że przekroczyła już poziom dziwaczności w swoim życiu i gorzej nie będzie, coś złośliwie wyprowadzało ją z błędu.

Gigantyczna sylwetka odwróciła się i ruszyła przed siebie, w kierunku ledwie widocznych na tle nocnego nieba Gór Dynarskich. Po chwili zniknęła między drzewami. W tej samej chwili coś szarpnęło za klamkę i Bluszcz pisnęła, na wpół przytomna ze strachu.

— To tylko ja — powiedział M. łagodnie. Marna pociecha. Założył pierścień, jak gdyby nigdy nic przywrócił manetkę od świateł do jej poprzedniego położenia i ruszył, rozchlapując na boki zgromadzoną na szutrowej drodze wodę.

— Aha. Chciałeś z nim tylko pogadać — mruknęła, zastanawiając się, czy wciąż ma źrenice rozszerzone z przerażenia.

— To Igman, bożek okolicznych gór. Chroni tylko swoją zwierzynę — wyjaśnił mężczyzna, jakby powinno być to dla niej oczywiste. Może dla niego było. — Musiał się upewnić, że mamy prawo tu przebywać. Nie przepada za hordami zmiennokształtnych, bo dosłownie rujnują populację fauny, ale ja i moi przyjaciele jesteśmy wyjęci spod tej antypatii. Ustalił z nami twarde warunki i pozwala nam tu mieszkać, jeśli tylko nie przesadzamy z polowaniami.

— I nie mógł po prostu zapytać "cześć, M., to ty"?

— To tak nie działa. — Mężczyzna uśmiechnął się pobłażliwie. — Chyba przylgnęło do mnie zbyt dużo magii Zaplecza i mnie nie rozpoznał. Na pocieszenie dodam, że już prawie jesteśmy na miejscu.

I rzeczywiście, już po chwili wyrosła przed nimi brama. Nie automatyczne otwierane, kute cacko, jakiego spodziewałaby się po właścicielu drogiego BMW, lecz prosta, zbita z desek brama, która odgradzała otoczony niskimi krzewami odcinek drogi od reszty lasu. M. zatrzymał się, jak sądziła, by ją otworzyć. Wysiadł i mimowolnie dostrzegła, jak biała koszula przykleiła się do umięśnionego ciała. Deszcz sprawił, że stała się niemal przezroczysta.

Nim jednak otworzył bramę, położył dłoń na zaimpregnowanym drewnie i zaczął coś nucić. Bluszcz patrzyła na niego, oniemiała, bo szorstki, niski głos kontrastował z miękkim akcentem i spokojną melodią. Nie znała słów, nie potrafiła ich przyporządkować do żadnego języka. Zdecydowanie nie był to ani serbski, ani bośniacki, ani chorwacki, z którymi już zdążyła się osłuchać w samolocie i później, na lotnisku.

Kiedy pchnął bramę, jego ramiona napięły się pod koszulą. Bluszcz zastanawiała się, czy nie jest mu zimno. Nie dość, że był mokry, to jeszcze na dworze panowała niezbyt przyjemna, wczesnowiosenna aura. Jeżeli M. marzł, to nie dał tego po sobie poznać.

— A to co? Kołysanka dla okruszka? — zażartowała, kiedy po raz trzeci tego wieczoru zajął miejsce za kierownicą.

— Uwzględniłem cię w naszym zaklęciu ochronnym — wyjaśnił. — Będziesz mogła swobodnie przekraczać granice posiadłości i o nic się nie martwić.

Bała się zapytać, co by się z nią stało, gdyby tego nie zrobił. Czasem pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Zresztą, jej myśli zajęło zupełnie co innego — dwupiętrowy budynek, który zdawał się jakby wtapiać we wzgórze. Przypominał nieco osiemnastowieczny dworek, tyle że nie był biały, a ciemnoszary i pokryty kamieniem. Miał za to duże okna, składające obietnicę jasnych, przestronnych wnętrz.

M. objechał budynek i zaparkował pod dużą, drewnianą wiatą na tyłach. Beemka wpasowała się w lukę między potężnym motocyklem a mini cooperem.

— Jeśli kiedyś będziesz potrzebowała wziąć samochód, to bierz mini — poinstruował, nim wysiadł. Nim zdążyła złapać za klamkę, okrążył wóz i otworzył drzwi od strony pasażera. — Chociaż wolałbym, żebyś tego nie nadużywała. W mieście mogą się kręcić członkowie Fundacji i nie mam pewności, że cię nie poznają, a nie chciałbym ich ściągać sobie na głowę.

Na samo wspomnienie o Fundacji znów się zasępiła, zwłaszcza że w głowie zrodziło się kolejne tysiąc pytań. Miło było jednak wiedzieć, że M. nie zamierza jej tu więzić. Chociaż on pewnie tak tego nie postrzegał, pozbawił ją kontroli nad własnym życiem, wyrwał ze środowiska, do którego ledwo co zdążyła się przystosować i umieścił w zupełnie nowym, jakie dotychczas znała tylko z baśni, legend — i koszmarów. To właśnie tak musiało czuć się nowo narodzone dziecko, które po dziewięciu miesiącach rozwijania się w cichych, spokojnych wodach płodowych nagle doświadczało hałasu, światła i chłodu tego świata.

— Mieszkasz sam? — zapytała, spoglądając z zachwytem na werandę, która od frontu pozostawała niewidoczna.

Dwuosobowa huśtawka z ciężkich, drewnianych bali wydawała się taka normalna, taka przytulna, że aż chciało się na niej usiąść. Balkon pierwszego piętra pełnił rolę daszki i chronił od deszczu, a zawieszone pod nim pękate lampiony dawały ciepłe, przytłumione światło. Nie było to miejsce, jakiego spodziewałaby się po facecie przedstawiającym się jako "najgorszy koszmar" i zabierającym ją do bezdusznego apartamentu pozbawionego krzty koloru.

Dom wydawał się zbyt duży dla kawalera, Bluszcz nie wątpiła, że został wybudowany z myślą o sporej rodzinie. Była ciekawa, czy jest jakaś pani M. i mali pół ludzie, pół potworki, biegający po przestronnych pokojach.

— Nie mam rodziny, jeśli o to pytasz — wyjaśnił, jakby czytał jej w myślach. Przesunął doniczkę na wysokim parapecie nad huśtawką i zabrzęczał kluczami. — Przynajmniej w takim sensie, w jakim zwykle rozumieją to ludzie. Ale mam przyjaciół, którzy stali się dla mnie rodziną.

— Mam nadzieję, że nie przypominają tego twojego Igmana — mruknęła pod nosem, nie wiedząc, czego się spodziewać.

M. wziął od niej walizkę, ona niosła klatkę z Murkiem. Kot wydawał się spokojniejszy, nie robiła już na nim wrażenia obecność mężczyzny. Może doszedł do wniosku, że jest zbyt małym kąskiem, by paść ofiarą tak poważnego drapieżnika.

— Nie. — Uśmiechnął się ciepło, a w jego oczach przez chwilę tańczyły wesołe ogniki. — Ale jeśli liczyłaś na ludzi — normalnych ludzi — możesz się przeliczyć.

Po takim wstępie wcale nie miała ochoty przekraczać progu, zastanawiając się, co za nim zastanie. M. puścił ją przodem. Miała przed sobą ciemny przedpokój, w którym rozmydlone przez mrok kształty zadawały się wyglądać całkiem normalne, ale nie mogła być pewna, co zastanie w środku. Widząc jej wahanie, mężczyzna sięgnął ponad jej ramieniem i zapalił światło. Mimowolnie zauważyła, że pachniał świeżością i ledwie wyczuwalną, orientalną nutą piżma, a mimo skromnego jak na tę pogodę odzienia jego skóra okazała się zaskakująco ciepła. Dotykał ramieniem jej policzka nieco zbyt długo, niż było to konieczne, jednak wreszcie cofnął rękę, a ona rozluźniła mięśnie i przekroczyła próg.

— Nie ma tu luksusów — tłumaczył się M., jakby nie zauważył jej zmieszania — ale to mój dom — w jego głosie pobrzmiewała duma i Bluszcz wiedziała już, że tamto mieszkanie, do którego ją zabrał, gdy straciła przytomność, było tylko rodzajem przystanku, mety, która pozwalała mu wylizać rany, zgubić pościg, rozwiązać problemy i wrócić tutaj. Jedno na pozór proste zdanie wystarczyło, by domyśliła się, że to jego miejsce na ziemi.

Nie było tu chłodu, stali i monochromatycznej elegancji, nie było zimnego oświetlenia. Zamiast tego w przedpokoju zastała ciepłe, żółtawe światło wylewające się z lampy kinkietowej, a także nieco przyciężkawe meble z litego drewna. Wyglądały na antyki, komoda miała ozdobne, żelazne uchwyty, a wieszak na ubrania uginał się pod kurtkami, również damskimi. Za komodą znajdowały się walizki, a obok lustra, na niewielkich haczykach, wisiały kluczyki. M. zawiesił tam również ten od beemki.

"To dość śmieszne, jak wiele o człowieku, jego charakterze i trybie życia może powiedzieć sam tylko przedpokój" — zdążyła pomyśleć Bluszcz. A potem wpadła w wir splatających się ciał, uśmiechów i okrzyków.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top