5.2
Postawiła na swoim. Wciąż nie do końca ogarniała umysłem, jak to możliwe, że nowo poznany mężczyzna w ciągu paru godzin załatwił dla kota paszport i lewe papiery od weterynarza, jednak widocznie pieniądze potrafiły otworzyć wiele drzwi, o których ona nawet nie miała pojęcia.
Dość powiedzieć, że niedługo potem Murek spał w specjalnym transporterze gdzieś w trzewiach samolotu, a Bluszcz trzęsła się ze strachu, skulona na wygodnym fotelu w pierwszej klasie. Okoliczności sprawiły, że nie miała czasu zastanawiać się nad tym, że jeszcze nigdy nie leciała samolotem, ale gdyby kiedyś ktoś ją o to zapytał, najpewniej zareagowałaby entuzjazmem i poprosiłaby o miejsce przy oknie, by podziwiać widoki. Jednak już na pasie startowym jej wyobrażenia boleśnie zderzyły się z rzeczywistością.
— Jesteś trochę jakby zielona. — M. uniósł brew na widok jej miny. — Chcesz się przesiąść?
Skinęła głową, wdzięczna za miejsce od strony przejścia. Cieszyła się, że w razie czego będzie miała prostą drogę do toalety. Gdyby zaczęła rzygać, wolałaby nie robić tego publicznie, używając papierowej torebki. Nawet publiczna ubikacja w samolocie wydawała się lepszym wyjściem. Mimo wszystko, jej pusty od wielu godzin żołądek jakoś przetrwał ten lot bez wywracania się na drugą stronę.
Problem polegał na tym, że po chwili odpoczynku cała zabawa zaczęła się od nowa, bo z Polski do Sarajewa nie prowadził żaden bezpośredni lot. Musieli się przesiąść w Monachium i mimo fatalnego samopoczucia Bluszcz, która podróżowanie samolotem znała jedynie z książek oraz filmów, martwiła się, by nie zamieniono bagaży. Utratę torby wypchanej drutami i włóczką wyszperaną w second-handach jeszcze by jakoś przeżyła, ale gdyby coś stało się Murkowi...
Na szczęście i ten lot minął bez zakłóceń. Tym sposobem wieczór powitali już w Sarajewie. Bluszcz kojarzyła to miasto jedynie z lekcji historii, gdy wkuwała na pamięć, w jaki sposób rozpoczęła się pierwsza wojna światowa. Teraz ona, biedna dziewczyna z bidula, w ciągu kilku godzin odwiedziła dwa kompletnie obce jej państwa i stała w miejscu, o którym czytała w podręcznikach.
Zaskoczyło ją, jak zwyczajnie i swojsko wyglądało miasto. Bośnia i Hercegowina brzmiały na tyle odlegle, na tyle tajemniczo, że spodziewała się sporego szoku kulturowego. Gdyby ktoś do niej zagadał, gdyby głębiej weszła w tętniącą życiem stolicę, pewnie to właśnie by ją czekało, ale teraz, kiedy patrzyła na mniej lub bardziej zaniedbane domki i zabieganych ludzi, nie czuła się obco.
— Samochód już czeka. — M. delikatnie dotknął jej ramienia. Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. Tańczyły w nich wesołe ogniki i Bluszcz uświadomiła sobie, że mężczyzna czuje się tu znacznie lepiej niż w Polsce, że wreszcie wrócił do domu. W jego zielonych tęczówkach zdawała się odbijać zasnuwająca góry wieczorna mgła.
Poszła za nim, a góry i niewielkie budynki zniknęły jej z oczu. Poprowadził ją na parking, gdzie większość widoku przesłaniał gmach lotniska. Wokół parkowało sporo samochodów, jednak nie aż tak dużo, jak się spodziewała. Większość z nich skupiała się blisko wejścia, oni tymczasem skierowali się na sam koniec placu, gdzie pod rachitycznym drzewkiem stało kolejne BMW, łudząco podobne do tego, którym M. w nią wjechał. Sięgnął dłonią pod nadkole, a kiedy to nic nie dało, zagłębił się bardziej. Wreszcie, z triumfującym uśmiechem, wyłowił stamtąd kluczyki.
— Nie boisz się, że ktoś ci je ukradnie? — Wybałuszyła oczy.
— Uwierz mi, to będzie ostatnia rzecz, którą zrobi w życiu. Poza tym, hej — puścił jej oczko — kto pomyśli, że właściciel takiej beemki jest na tyle głupi, by trzymać kluczyki w nadkolu?
Nie mogła nie przyznać mu racji. Ostrożnie ułożyła transporter z Murkiem na tylnym siedzeniu i przypięła go pasem. Zauważyła, że zwierzę nerwowo reaguje na obecność M., ale nie wiedziała jeszcze, czy to dlatego, że jest obcy, czy może legendarny koci instynkt wyczuwał w nim drapieżnika. Dopóki jednak kot tylko nerwowo kręcił się po klatce, nie syczał i nie próbował się na nikogo rzucać, mogła mu to wybaczyć. Sama zajęła miejsce z przodu, obok kierowcy. Dopiero gdy M. zapakował wszystkie torby do bagażnika i upewnił się, że wszyscy jego pasażerowie wsiedli i są bezpieczni, usiadł za kierownicą.
Bluszcz milczała przez całą drogę. Przyklejona do szyby, podziwiała senne o tej porze roku ulice miasteczka, które zgodnie z jej przypuszczeniem z bliska nie wyglądały już tak swojsko. Kiedy zapadająca noc czule odprawiała kończący się dzień, wydawały się tak piękne, że na chwilę odsunęły wszystkie zmartwienia. Nie zastanawiała się ani nad tym, co ją spotkało, ani kim jest M., ani nawet co to oznacza i czy ją, do cholery, pogięło, że zgodziła się pojechać z obcym facetem do kompletnie nieznanego kraju, gdzie równie dobrze mógł z niej zrobić seksualną niewolnicę. Pozostał tylko zachwy
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top