22.1


To był najlepszy pocałunek, jakiego doświadczyła.

Nie, żeby miała w tej kwestii dużo do powiedzenia. Żałośnie mało wiedziała o związkach, ale to nie zmieniało dreszczu, przebiegającego jej po kręgosłupie, gdy wreszcie jej wargi odnalazły Marę, ani ciepła rozlewającego się pod jego palcami, rozpalając jej skórę. Dotykał ją ostrożnie, jakby trzymał w zbyt dużych, zbyt silnych dłoniach kruchą lalkę z porcelany. Wodził nimi po jej plecach, od karku, poprzez zapięcie stanika, aż po lędźwie, obawiając się zabłądzić w zbyt erogenne rejony.

Teraz to już nie mogła pozwolić, żeby jej uciekł. Przywarła do niego mocniej, chcąc wtopić się w niego, na zawsze pozostać jedną i tą samą osobą, którą teraz stanowili. Oddychała ciężko, on również. Im dłużej to trwało, tym bardziej erotyczny robił się ten pocałunek — i to mimo starań Mary o to, by zachować względną neutralność.

Cholera, nie da się zachować neutralności wobec kogoś, kto tak bardzo cię pragnie.

M. oderwał od niej usta, a pustka, która między nimi powstała, wprawiła ją w oszołomienie. Zupełnie jakby wypiła zbyt dużo drinków i nagle wstała od stołu, zatoczyła się lekko — a może tylko tak jej się zdawało. Na szczęście nie trwało to długo, bo zaraz pochwyciły ją umięśnione ramiona. Zwykły mężczyzna, nawet dość postawny, nie podniósłby jej z taką łatwością, ale też M. nie był zwykłym mężczyzną.

— Cii... — uspokoił ją, kiedy zaczęła się wiercić. — Jesteś bezpieczna, pamiętasz?

Chyba źle odczytywał jej intencje, sądząc, że sytuacja ta przypomina ucieczkę przed strzygoniami. Zachichotała cicho, bo bynajmniej nie dlatego się wierciła. Po prostu chciała przywrzeć do niego jeszcze mocniej, tak, by nigdy jej nie puszczał.

Czy tak właśnie wygląda pierwsza miłość? Nie, miłość to za mocne słowo — pierwsze zakochanie. Czasem kończy się ono właśnie miłością, a czasem tylko na tym pierwotnym uczuciu, które przychodzi do nas tylko raz i kształtuje nasze późniejsze związki, poprzestajemy. Bluszcz wolała teraz nie myśleć o tym, który scenariusz sprawdzi się w ich przypadku.

Ani o tym, jak wiele ich dzieli: od magii, poprzez doświadczenie i wiek, aż po to, że Mara najwyraźniej czuł coś do jej matki. Nawet jeśli to nie był pociąg fizyczny mężczyzny do kobiety, jak sam twierdził, przyjacielskie czy braterskie uczucia też mogły kłaść się cieniem na ich relacji. Teraz, kiedy już jej snute ukradkiem wyobrażenia stały się rzeczywistością, Bluszcz zderzyła się z nią ze strachem. Obawiała się, że M. stanie się zaborczy, że zabroni jej być sobą, że będzie traktował ją z góry i pretensjonalnie.

Zamarł, więc uniosła wzrok tylko po to, by dojrzeć jego zmarszczone brwi.

— Nie myśl o tym teraz — poinstruował. Wątpiła, by potrafił czytać jej w myślach, raczej rozpoznał gamę emocji przetaczającą się nie tylko przez jej twarz, ale i przez drżące ciało. Potrząsnęła głową, jakby odganiała natrętnego owada.

— Nie będę — obiecała. — Nie możemy iść do domu. Ktoś nas zobaczy — dodała jeszcze, póki starczyło jej przytomności umysłu.

— Wstydzisz się tego? — zapytał ochrypłym z emocji głosem. Ostatnie głoski wybrzmiały tak żałośnie, że ledwo je usłyszała. — Mnie?

— Nie wstydzę się ciebie. Może trochę tego, że znowu mnie nosisz na rękach. — Puściła mu oczko, ale nie zamierzała się wyrywać.

Chociaż ta troska o nią wydawała się tak obca, to działała jak kojąca maść na jej poranione serduszko. Mogła nie zdawać sobie prawy, jak bardzo złamały ją lata spędzone w ramionach pieczy zastępczej, lecz teraz, gdy wreszcie miała prawdziwą rodzinę — a Mara, Babunia, pozostali, nawet Silvana byli jej prawdziwą rodziną — widziała, co straciła i jak bardzo ją to zmieniło. Mogłaby być dziś zupełnie inną osobą, ale była sobą. Nawet jeśli szczęście kopnęło ją w dupę, dopiero gdy zbliżała się do dwudziestki, to i tak zamierzała traktować to w kategoriach cennego daru.

— Sam wiesz, o co chodzi. Nie chcę wywoływać niepotrzebnych spięć, zwłaszcza z Silvaną.

Patrzyła mu w oczy, żeby dojrzał w nich szczerość. Analizował ją, aż dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie — nie mogła znajdować się w bardziej uległej pozycji. Trzymał ją na rękach, miał nad nią całkowitą władzę, a co najgorsze, jej to się cholernie podobało. To byłoby na tyle, jeżeli chodzi o silną i niezależną Bluszcz.

Odetchnęła z ulgą, kiedy skinął głową.

— Chyba wiem, gdzie mógłbym cię zabrać — oznajmił wreszcie i skręcił w prawo, zarzucając ją sobie wygodnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top