15.

M. nie był pewien, czy jego ciało rozpiera adrenalina, czy raczej buzująca w powietrzu moc, którą instynktownie wchłaniał. Tak po prawdzie nie wiedział nawet, czy był zdolny wytwarzać adrenalinę i nie miał teraz czasu tego roztrząsać. Zapomniał już, jak można się czuć, uwolniwszy swoje moce podczas burzy — jakby ktoś nagle wymienił ci baterie z niemal wyczerpanych na całkowicie naładowane, i do tego o znacznie większej mocy. M. czytał wiele ludzkich książek, i choć sam nie mógł doświadczyć działania narkotyków na własnej skórze, to powiedziałby, że to uczucie podobne do narkotykowego haju. Wrażenie wszechmocności — równie przyjemne, co zgubne.

Na bogów, co mu w ogóle przyszło do głowy, by atakować strzygonia w takich warunkach? Nawet przy perfekcyjnej pogodzie, w czasie, gdy pradawna magia pozostaje częściowo uśpiona, strzygonie są bardzo trudnymi przeciwnikami. Chociaż nie wyglądają na strongmanów czy mistrzów sztuk walki, dysponują nadludzką siłą, regeneracją niemal tak silną, jak u Mary i gigantyczną odpornością na ból. Widział kiedyś, jak Silvana rozcięła ciało takiej bestii na pół, a ona i tak zadawała zębami i pazurami kolejne obrażenia, czołgając się w kierunku swojej — dosłownie — drugiej połówki.

Żeby zabić strzygonia, trzeba było odciąć jego głowę i powstrzymać ciało od zrośnięcia się z nią, na tyle długo, żeby niedotleniony móżdżek potwora wreszcie obumarł. Teraz strzygonie trzymały się raczej z daleka od ich domu ze względu na bariery i ochronę obiecaną przez bożków i inne, silniejsze istoty w okolicy. W przeszłości, gdy M. i członkowie jego stada dopiero się tu rozgaszczali, musieli w zabicie tego paskudztwa angażować wszystkie siły, łącznie z Babunią.

A teraz był sam.

Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy nie zawołać Bluszcz do pomocy. Moc mogłaby okazać się przydatna, ale dziewczyna nie była jej jeszcze do końca świadoma. Choć czyniła postępy, to za wolno, by poradzić sobie z taką potęgą. Może, gdyby była własną matką... Ale nie była. Nie mógł pozwolić, by oboje zginęli w tym lesie. On, przy sprzyjających okolicznościach obudzi się do życia, jednak jej śmierć będzie ostateczna i bezpowrotna.

Myśl o śmiertelności ludzi, których kochał, napełniła go falą wściekłości. Przynajmniej mógł się wyżyć.

Uchylił się, gdy strzygoń kłapnął ostrymi kłami tuż obok jego ucha. Skurczybyk, miał gigantyczne zęby, które najdobitniej świadczyły o tym, czym się żywił: mięsem. I, co gorsza, nie wybrzydzał.

Ugryzienia strzygonia miały tak duży zasięg ze względu na usta umieszczone tak blisko czubka głowy. Przeciętny człowiek czy zwierzę nie są w stanie wychylić swego otworu gębowego, lecz muszą przyciągnąć zdobycz do niego. Tymczasem wysoka bestia z ustami w miejscu czoła zyskiwała szersze pole manewru i nauczyła się z niego korzystać. M. był pewien, że mięso pół boga, pół zmiennokształtnego nie smakowałoby jej równie dobrze co dziczyzna czy ludzina. Kto wie, może okazałoby się nawet trujące.

— Twoje niedoczekanie, mały chujku — mruknął, chociaż strzygoń i tak go nie rozumiał.

Został stworzony w czasie, gdy chodzące po świecie istoty jeszcze nie porozumiewały się żadnym sensownym językiem, a jedynie warknięciami i pomrukiwaniami. Nie miał nawet mózgu, a przynajmniej nie w takim znaczeniu, jak u ludzi. Jeśli jakimś cudem rozpłatało się jego czaszkę, można tam było znaleźć wyłącznie gadzi móżdżek, odpowiedzialny za pierwotne instynkty.

Szarpać. Rozrywać, Zabijać. Jeść. Wystarczyło pięć minut obserwacji, by się zorientować, że były takie czasy, gdy jego gatunek znajdował się na samym szczycie łańcucha pokarmowego.

M. dostrzegł, jak z kościstych dłoni, niczym z kocich łap, wysunęły się trzydziestocentymetrowe pazury. Strzygoń był cholernie szybki i zwinny, co pozostawiało przeciwnika bez szans w otwartej walce. Nie miał jednak nawet szczątków inteligencji i M. postanowił to wykorzystać.

On również miał kilka sztuczek w zanadrzu. Też potrafił chować pazury, gdy wymagały tego okoliczności — tyle że robił to świadomie, jak teraz. Nie kierowały nim zwierzęce instynkty, a przynajmniej nie zawładnęły nim całkowicie, przez oparł się chęci ucieczki przed strzygoniem, gdy tylko ten rozpoczął szarżę. Czekał. Potwór znajdował się jakieś pięć kroków od niego. Trzy. Jeden. W chwili, gdy długie szpony niemal sięgnęły skóry M., ten uskoczył za drzewo. Strzygoń wpadł na nie z impetem, a ostre pazury zagłębiły się w drewno jak w masło. M. słyszał, że podobny osobnik rozciął kiedyś wilkołaka na pół, i to nie w poprzek, a wzdłuż, od łba, aż po czubek ogona. Teraz uświadomił sobie, że w tych opowieściach nie było przesady.

Bestia odchyliła głowę i zawyła, szamocąc się, aby się uwolnić. Zajmie jej to kilkadziesiąt sekund — w sam raz, by Mara uczynił pożytek ze swojej własnej broni, podarowanej mu przez popieprzone geny. Zamachnął się łapą i głowa strzygonia przechyliła się nienaturalnie w prawo, wisząc na odłamkach kości, resztkach mięśni i żył. Z rany natychmiast trysnęła fontanna krwi, jednak ulewa skutecznie spłukiwała ją w kierunku ściółki, mieszając z mazią i błotem. M. musiał się spieszyć, nim paskudna rana zdąży się zrosnąć. Uderzył łapą po raz kolejny, tym razem bardziej skutecznie — głowa z głuchym plaśnięciem spadła na rozmoczone podłoże, a ciało bezwładnie zawisło na pazurach.

Zamierzał odkopać głowę dalej, niczym piłkę, by zyskać pewność, że jakimś cudem znów się nie połączą. Nie zdążył. Usłyszał charakterystyczne kroki drapieżnika stanowczo za późno i, nim zdążył się odwrócić, jego bok przeszył straszliwy ból. Nawet hałas grzmotów i padającego deszczu nie był w stanie zagłuszyć trzasku pękającego żebra. M. odruchowo przyłożył łapę do rany, kierowany irracjonalnym lękiem, że przez tak głębokie zranienie jelita i inne narządy mogą wypaść na zewnątrz.

Odskoczył i ryknął. Wyglądało na to, że zaskoczony donośnym dźwiękiem strzygoń zaczął trząść portkami, bo i on odsunął się na kilka metrów.

Wziął się w garść — miał jeszcze jednego przeciwnika do pokonania. Strzygoń nie będzie czekał, aż on się ogarnie: skończy z nim, a potem pójdzie po deser: po Jadwigę. Ta myśl dodała mu sił.

Ignorując fakt, że kość przebiła mu grubą warstwę skóry i futra, odwrócił się do przeciwnika... i odkrył, że nie jeden, lecz dwa kolejne strzygonie przybyły swojemu ziomkowi na ratunek. Zaczerpnął głęboko powietrza. Normalnie w takiej sytuacji posłużyłby się manewrem, który stosował już wiele razy: dałby się zabić. Z niezrozumiałych dla niego powodów — może przez boski pierwiastek — żadne nadnaturalne istoty jakoś nie miały ochoty żywić się jego mięsem, więc, wyeliminowawszy zagrożenie, innego drapieżnika na ich terytorium, dałyby mu spokój. W ciągu kilkunastu, może kilkudziesięciu godzin powróciłby do życia, zniósł niespodziankę, którą na takie okazje miał dla niego ten przeklęty dar, a potem wszystko wróciłoby na swoje miejsce.

Kiedy odzyskał oddech po miażdżącym ciosie w żebra, poczuł potężny wyrzut adrenaliny. Czerwona poświata zasnuła mu obraz, ale wcale nie sprawiła, by widział gorzej. Wręcz przeciwnie — choć obraz stracił na kolorach, to zyskał na ostrości. Widział każdą kroplę deszczu, każdy paproch. Błysk białek w upiornych oczach w miejscu, gdzie powinna być broda. Resztki tkanek jakiegoś bogom ducha winnego zwierzęcia na zębach drugiego potwora. Wyobraził sobie, że to tkanki Jadwigi. Napiął mięśnie, a zwierzęcy pierwiastek jeszcze bardziej opanował jego ciało.

Bestie przyglądały mu się przez chwilę, jakby oceniały swoje szanse. On wolał tego nie robić; mogłoby się okazać, że są bliskie zeru. Zamiast tego obmyślał taktykę, więc był gotowy, gdy pierwsza z bestii zaatakowała. Druga podążyła za nią jak cichy cień. Niczym wataha wilków, zgromadzonych wokół przyszłej zdobyczy — kiedy jeden odważył się i atakował, reszta ruszała za nim.

Strzygonie nie były ani piękne, ani mądre, ale nie można im było odmówić umiejętności polowania. On jednak też miał co nieco doświadczenia w walce. Przeciwnicy spodziewali się pewnie, że ich ofiara zacznie odruchowo uciekać. Byli do tego przyzwyczajeni — a przyzwyczajenie to pierwszy krok do przegranej.

Zamiast tego, M. cofnął się niby trwożnie, w międzyczasie uważnie kalkulując. Miał tylko jedną szansę. Pochylił się i natarł. Trafił dokładnie tak, jak zaplanował. Spotkawszy się z nim w połowie drogi, głową zbił przeciwnika z nóg i jednocześnie, siłą impetu, znalazł się daleko od drugiego. Tamten rozglądał się i nasłuchiwał, jednak M. nie tracił czasu, by mu się przyglądać. Widok nie był zbyt piękny, a do tego przesłaniała go ściana wody. To nie był odpowiedni obrazek na ostatnią rzecz, którą widzi się przed śmiercią.

Czy w ogóle istniał odpowiedni?

Przegryzane gardło bestii, choć makabryczne, wydawało się o wiele piękniejsze w swym okrucieństwie. Nawet rzęsisty deszcz nie zdołał powstrzymać fontanny krwi, która skrzyła się w świetle błyskawicy, taka niestosowna w tym cichym, spokojnym lesie. Była gorzka i niesmaczna, ale Mara i tak upajał się słabnącym pulsem i żałosnymi podrygiwaniami, które chyba miały go zrzucić z kościstego ciała, a które stawały się coraz słabsze. Za chwilę tkanki znów by się zrosły, a strzygoń odzyskałby dawną werwę, ale on nie zamierzał mu na to pozwolić.

Pazurem ciągle otwierał ranę i nasłuchiwał, odwrócony plecami do drugiego osobnika. Niech mu się wydaje, że zyskał przewagę wynikającą z zaskoczenia. M. tym razem nie da się zaskoczyć — na podstawie nie tyle dźwięku kroków, co zmieniającego się odgłosu deszczu mógł precyzyjnie określić, gdzie znajduje się wciąż cały strzygoń.

Oby tylko Jadwiga nie wysiadła z samochodu i nie weszła do lasu. Strugi deszczu, zmniejszające widoczność i zniechęcające ludzkie istoty do wędrówek, były jego sprzymierzeńcem. Musiał wyglądać makabrycznie, unurzany w krwi własnej i przeciwników, babrząc łapą w szyi wciąż charczącego potwora. Tak, jakby sam nim nie był.

Wyczuł odpowiedni moment ułamek sekundy przed tym, nim on nastąpił. To wystarczyło. Uniósł już prawie truchło strzygonia i zasłonił się nim jak tarczą. Druga bestia nie zdążyła zareagować. Rozcharatała swojego ziomka na kawałki długimi pazurami. M. oberwał w policzek, ale na tyle płytko, że nie zamierzał się tym przejmować. Tak jak pozostałymi ranami.

Jedyny pozostały przy życiu strzygoń pisnął żałośnie, jakby opłakiwał przyjaciela. Może to Mara przypisywał im zbyt dużo ludzkich cech, a może rzeczywiście nie były tak bezmyślne, jak zwykło się uważać. Nie mógł się nad tym teraz rozwodzić, bo to oznaczałoby zawahanie. Podobnie jak zastanawianie się, czy zabijaniem tych osobliwych zwierząt nie narażał się czasem duchowi gór albo Leszemu. Żadnego wahania. Żadnych skrupułów. Później będzie o tym myślał.

Rozpacz, a może jej marna imitacja, dodała potworowi motywacji do działania. Ale M. też miał swoją. Nie musiał przymykać powiek, by wyobrazić sobie, jak skończyłaby dziewczyna, gdyby nie wyszedł z tej potyczki zwycięsko. W normalny dzień może miała szanse dojść do domu na piechotę. Dziś, podczas burzy, gdy nawet dzień przestraszył się tego, co wylazło na świat i urządziło sobie pradawną imprezkę? Nie było na to szans.

Chociaż strzygoń przewyższał go o głowę, nie rzucało się to w oczy podczas walki. Musiał się w końcu pochylić, by dosięgnąć go kłami. M. to wykorzystał. Uskoczył zgrabnie i złapał potwora za kark, a w każdym razie w miejscu, gdzie powinien się on znajdować. Ten nie pozostał mu dłużny i wczepił się długimi pazurami w jego ciało. Nawet grube futro nie zamortyzowało tego ciosu. Gdyby M. był sam, klęknąłby z bólu, ale teraz nie mógł sobie na to pozwolić. Unosząc dużo większego od siebie potwora, rozdarł pięć ran jeszcze bardziej. Nie bacząc na cieknącą teraz już rozrzedzonymi przez deszcz strumieniami krew, zebrał całą siłę w swoich ogromnych, zwierzęcych łapach.

Uderzył strzygoniem o drzewo. Rozległo się głuche chrupnięcie, oznaczające, że kręgosłup stwora chwilowo odmówi posłuszeństwa i odmówi komunikowania mięśni z gadzim móżdżkiem. Przynajmniej dopóki rdzeń kręgowy się nie zregeneruje, co w przypadku tej zarazy będzie trwało stanowczo zbyt krótko.

Mara miał zamiar dobić potwora i sprawdzić, czy pozostałe się nie zrosną, ale zachwiał się na nogach. Upuścił zwiotczałe ciało przeciwnika, sam zaś oparł się o drzewo. Żołądek próbował wyrwać mu się przez gardło i postanowił dłużej go nie powstrzymywać. Od dawna nic nie jadł, więc zwymiotował tylko żółcią. Otarł usta resztkami ubrania, które na strzępkach nici trzymało się jeszcze na przedramieniu. Potrząsnął głową, jakby próbował strzepać z powiek resztki słabości. Nie miał czasu się mazać.

Strzygoń już poruszał rękami, lada chwila odzyskałby władzę w nogach, a to oznaczałoby rozpoczęcie zabawy od nowa. Tego M. mógłby już nie przeżyć. Chociaż on też regenerował się szybciej od ludzi, to jednak nie aż tak szybko. Stracił dużo krwi, był posiniaczony i obolały, właściwie znajdował się na skraju wytrzymałości. Jedyne, co trzymało go jeszcze na górze, to myśl o tym, że był odpowiedzialny nie tylko za swoje życie. Inaczej by spadł.

Nagi, chudy potwór pełzł w błocie w jego kierunku. Teraz, kiedy był ranny, nie można go było nazwać nawet humanoidalną postacią. Bardziej pasowałoby określenie "koszmar". Albo "makabra". Albo może "horror klasy Z". Mara wcale nie wyglądał lepiej, a jego oczy błyszczały w mroku szaleństwem i czerwienią.

Nie miał broni. Nie używał sztyletów, mieczy i innych ludzkich wynalazków, od których zginęło wielu jego pobratymców. Nadnaturalni nie przepadali za stalą i wymysłami nowoczesności. W walce przypominali bardziej zwierzęta niż ludzi — wykorzystywali kły i pazury. Tak M. zabił dwa strzygonie i to samo zamierzał uczynić z trzecim. Kiedy chciał, jego szpony robiły się ostrzejsze od najlepszego noża.

Strzygoń zdążył się już osunąć na kolana, kiedy M. zadał ostateczny cios. Nie wgryzał się, skoro nie musiał — krew tych zasrańców naprawdę była paskudna w smaku. Zamiast tego rozrywał metodycznie tkanki, aż doszedł do kości. Kiedy do niej dotarł, był tak słaby, że musiał zaprzeć się stopami o ramiona przeciwnika, a łapami objąć jego głowę i ciągnąć. Wreszcie mu się to udało, odrzucił więc poruszającą się jeszcze z mozołem głowę na kilka metrów, aż gruchnęła o korę i znieruchomiała.

On też tkwił bez ruchu, siedząc żałośnie w brudnej wodzie i próbując uspokoić oddech. Zastanawiał się, czy się nie położyć, nie rozłożyć ramion i nie pozwolić, by deszcz obmywał go, aż burza przeminie, a na niebie znów pojawi się słońce. Może by go nie doczekał, no, w każdym razie nie jutrzejszego poranka, ale przecież w końcu zaświeciłoby także dla niego.

Kusząca wizja — ale M. miał coś jeszcze do zrobienia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top