14.2
Wycieraczki nie nadążały ze zbieraniem wody, której przybywało i przybywało. Zalewała szyby, pola po obu stronach drogi, a nawet ulicę. W pewnym momencie Bluszcz jechała praktycznie na oślep, nie mając pojęcia, gdzie jest asfalt, a gdzie zaczyna się rów, bo warstwa mętnej, brudnej wody zrównywała ze sobą wszystko. Dziewczyna zastanawiała się nawet, czy nie przystanąć i nie przeczekać nawałnicy, ale nie miała pojęcia, jak takie zjawiska wyglądały w Bośni. Kto wie, może trwały po kilka godzin? A nawet jeśli nie, znajdowała się już sporo poza miastem, na odludnym terenie. Gdyby się zatrzymała, stałaby się łatwym celem. Dla demonów, bożków, Fundacji — do wyboru, do koloru.
Fundacja o niej wiedziała. Cholera! Z drugiej strony Eliel nie wyglądał na krwiożerczego potwora, który zamierzał wymordować wszystko wokół. Znał jej matkę. Wyglądało na to, że sprawy miały się zupełnie inaczej, niż przedstawił to Mara. Jej matka należała do Fundacji, miała tam przyjaciół, może nawet rodzinę. Eliel obiecywał wyjaśnienia, podczas gdy w domu M., kiedy o nie prosiła, odbijała się tylko od ścian.
Nie miała czasu na wewnętrzne rozdarcie — na to później przyjdzie dobry moment. Teraz liczyło się tylko to, by dotrzeć bezpiecznie do swojego pokoju. Oby tylko w tej cholernej burzy nie zaczął jej się jeszcze okres — pomyślała kompletnie bez sensu. Wstydziłaby się, gdyby ubrudziła siedzenie..
Nie sądziła, że to możliwe, ale zrobiło się jeszcze ciemniej. Chmury zdawały się opierać o czubki drzew, wisiały tak nisko, że bała się, by jej nie przygniotły. Miała ochotę biegać w kółko jak kurczak z kreskówki, którą oglądała w dzieciństwie, i wołać "niebo spada mi na głowę!". Ale jakoś nie napawała jej optymizmem wizja opuszczenia samochodu. Tutaj miała sucho, bezpiecznie, no i karoseria tworzyła klatkę Faradaya, chroniącą przed wyładowaniami.
Parła więc naprzód, uznając, że zarówno zawrócenie i przeczekanie załamania pogody w mieście, jak i zatrzymanie się w miejscu nie będą dobrą opcją. Jedno i drugie mogłoby sprowadzić na nią — a także na pozostałych domowników — poważne niebezpieczeństwo. Powinna być z nimi, upewnić się, że wszystko w porządku. Tylko skąd w niej ten pierwotny strach, skoro to nie była jej pierwsza burza w życiu? Nie była nawet najmocniejsza, a jednak powietrze miało nieuchwytną woń czegoś niebezpiecznego; chyba nie chodziło tylko o pogodę. Zupełnie jakby w tym szczególnym czasie spotkały się dwa światy, podniosła się niewidzialna kurtyna i zalała rzeczywistość inną, znacznie mroczniejszą. Bardziej niebezpieczną.
Wjechawszy do lasu, włączyła światła przeciwmgielne, ale nawet one nie rozproszyły panujących tam ciemności. Chociaż zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał popołudnie, wokół panował tak gęsty mrok, że równie dobrze mógłby być środek nocy, a ona by się nie zorientowała. Deszcz walił o dach, grzmoty przyprawiały o dreszcze, jakby potwory ukryte we wnętrzach gór ryczały wściekłością, która narastała w nich przez tysiące lat. Serce Bluszcz tłukło się o klatkę piersiową, walcząc z tymi wszystkimi dźwiękami o dominację.
Przy zakręcie reflektory omiotły pobocze, a ona, mimo znikomej prędkości przyklejona nosem do szyby, dostrzegła tam jakiś dziwny ruch. Owszem, natura nie trwała jak posąg, wręcz przeciwnie — drzewa i krzewy uginały się od szalejącej wichury. To jednak nie było to. W krzakach zdecydowanie poruszyło się coś żywego.
Oby to była słodka sarenka — prosiła w myślach i jechała dalej, chociaż włoski zjeżyły jej się na karku, a gęsia skórka objęła zarówno przedramiona, jak i uda. Jej nadzieje okazały się płonne, kiedy istota odpowiedzialna za jej niepokój jak gdyby nigdy nic wyszła na środek drogi, dosłownie dwa metry przed nią.
Bluszcz siedziała jak sparaliżowana, wpatrując się w chudą, humanoidalną postać porośniętą futrem. Gdyby stanęły obok siebie, potwór górowałby nad dziewczyną przynajmniej z pięćdziesiąt centymetrów, a przynajmniej gdyby się wyprostował, ale w pasie mógł mieć tyle co ona, może nawet mniej. Miał nieproporcjonalnie długie dłonie, sięgające do kolan, jednak to nie one były najdziwniejsze. Dopiero kiedy Bluszcz przyjrzała się jego głowie i w ułamku sekundy uświadomiła sobie, co jej nie pasuje, żołądek podszedł jej do gardła, a w ustach poczuła smak żółci.
Głowa potwora była przymocowana odwrotnie. Nie, bynajmniej nie chodziło o to, że jego twarz znajdowała się po stronie pleców. Dziwna postać miała brodę w miejscu, gdzie powinno być czoło. Nieco niżej rozchylały się pełne zębów usta, dalej mały, płaski nos i — na samym dole — para pozbawionych powiek oczu. Kiedy monstrum nimi mrugało, zasłaniała je jedynie jasna, półprzezroczysta błona. Same oczy przypominały dwa żarzące się węgle, zanurzone w białawym płynie.
Dlaczego, do kurwy nędzy, to choć raz nie mogła być słodka sarenka?
Bluszcz odszukała wsteczny bieg i zaczęła cofać. Mimo kamery zamontowanej nad rejestracją, która przekazywała obraz do wyświetlacza wbudowanego w deskę rozdzielczą, nie widziała praktycznie nic. No tak, obiektyw kamery został zalany przez intensywnie padający deszcz. Jechała za wolno — istota ruszyła za nią niespiesznym krokiem, jakby od niechcenia. Kiedy tak szła, wymachując długimi rękoma i strojąc miny, na widok których w Bluszcz wszystko się burzyło, wyglądała jak najgorszy koszmar, którego nie mógłby wyśnić nawet bardzo chory umysł.
Bluszcz zacisnęła zęby, zastanawiając się, czy cofać dalej, czy walczyć. Mogłaby ruszyć gwałtownie do przodu i staranować potwora, ale czy to okazałoby się skuteczne? Życie podjęło decyzję za nią. Nie zauważyła łagodnego zakrętu i tylne koła wpadły na miękkie, zalane wodą pobocze. Z całej siły wcisnęła gaz, ale zyskała na tym tylko tyle, że spod opon wystrzeliły fontanny błota. Próbowała ruszyć do przodu — z marnym skutkiem. Samochód ugrzązł i nie wyglądało na to, by mogła go uwolnić bez wysiadania z wozu.
Była zgubiona.
Jedyne, co mogła zrobić, to zablokować drzwi, ale podejrzewała, że stwór poradzi sobie z samochodem niczym z puszką konserw.
Nagle monstrum uniosło głowę, intensywnie węsząc. Odwróciło się za siebie, jakby spoglądało przez ramię, a potem gwałtownie zwróciło się w bok. Nim zdążyło unieść dłonie, ciemny kształt przemknął z tamtej strony i uderzył w nie, tak że oboje upadli w krzaki.
No, pięknie. Na każdego potwora znajdzie się jeszcze większy potwór. Jakoś Bluszcz nie odnajdywała w tym pocieszenia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top