35. Epilog
Pov. Mery
Nastał głęboki wieczór, gdy wszyscy skończyli swoje objadanie się, rozmowy i picie alkoholu. Coś czuję, że szczególnie panowie i moja siostra, będą mieli jutro kaca stulecia. Ale ja nie mogłam nawet zjeść deseru, myślałam cały czas o Nathanielu i jego jednym zdaniu, które wywarło na mnie aż tak wielki wpływ.
Ja też się cieszę że w końcu mam rodzinę.
Czy jego rodzice byli aż tak źli? Kochali go w ogóle? A może uciekł, gdy miał paręnaście lat. Lub wyrzekli się go, gdy zaczął nielegalnie zarabiać i otaczać się w kręgu mafii? Wszystko to jest możliwe, bo ludzie mają pojebane historię. Czasem aż tak bardzo, że nie mieści się to w głowie.
A ja chciałam poznać historię Nathaniela od początku do końca, ze wszystkimi szczegółami i detalami. Po prostu musiałam to wiedzieć, nie ważne jak bardzo by to bolało lub nie. Jeśli mamy tworzyć związek, żyć ze sobą, to chyba powinniśmy wiedzieć o sobie te najgorsze rzeczy. Żeby w przyszłości nie doszło do żadnych zgrzytów.
I może w końcu wyjaśniłoby się to, dlaczego Nate brał środki odurzające.
- Dobranoc, Mery. - pożegnali się ze mną rodzice. Staliśmy u szczytu schodów, ja miałam iść do siebie, a Nate miał spać na kanapie w salonie.
Ale czułam to całą sobą. Jeśli teraz nie porozmawiamy, nie zaczniemy tego tematu nigdy. Ja będę się bała, wykańczając siebie swoimi myślami, a Nate albo się wyprze, albo wścieknie albo nie będzie chciał o tym rozmawiać. A czuję też to, że to może odcisnąć wielkie piętno na nas.
- Dobranoc. - odpowiadam i ziewam dla niepoznaki. Wchodzę do swojego pokoju i siadam na łóżku.
Czekam do momentu, aż wszystkie światła nie zgasną i kolejną godzinę, by wszyscy smacznie już spali. Nasza rodzina jest głównie znana, że śpimy jak niedźwiedzie. Mocno, a jeśli coś nas obudzi to tylko strzał lub krzyk. Nie ważne czy zaraz nie zaczęliby wiercić po drugiej stronie ulicy czy miała zaraz uderzyć w ziemię kometa, my dalej śpimy, czasem przewracając się na drugi bok lub zmieniając pozycję.
Schodzę z powrotem na dół, mając nadzieję, że wszyscy już posnęli. Wszyscy oprócz Nate'a. Schody delikatnie skrzypią, przez co stresuję się z każdym następnym krokiem. Gdy je pokonuję, wślizguje się do salonu, gdzie zauważam ciemną postać, przykrytą kocem. Podchodzę jeszcze bliżej.
Nate ma zamknięte oczy i odprężony wyraz twarzy. Koc przykrywa go tylko do połowy tułowia, a reszta obszernego nakrycia zwisa nonszalancko z kanapy. Wygląda jak grecki bóg i niemal mi żal, że go obudzę. Niemal.
Szturcham jego ramię dwa razy, ale in nawet się nie obraca, leży jak kamień. Próbuje mocniej, ale to także nic nie daje. Szepcze gorączkowo jego imię, ponawiając próbę szturchania go w ramię. Zmienia tylko pozycję na boku i dalej śpi w najlepsze. Jeśli myślałam, że to mój ojciec czy brat śpią jak niedźwiedzie zimą, to chyba wtedy nie próbowałam budzić Nathaniela.
- Nate! - warcze i zrzucam z niego koc.
Dopiero wtedy widzę, że koszule zmienił na biały t-shirt, a eleganckie spodnie na wygodne, czarne dresy. Teraz jego wygląd zmienia się greckiego boga, na słodkiego chłopca z podstawówki.
Postanawiam uciec się do ostateczności. Cofam się trochę, by nabrać rozpędu. Biegnę i rzucam się na sofę, w tym i na Nate'a. Dopiero wtedy się budzi. Otwiera jedno oko, a dopiero po tym leniwie drugie i mnie dostrzega, gdy wiszę na nim, tak samo jak wisiał tamten koc. Jego łokieć wbija się w moje żebra, za to moja stopa znajduje się przed jego twarzą.
Mmm, romantycznie...
- Co ty, u licha, wyprawiasz, dziewczyno? - pyta zachrypniętym głosem i zsuwa z swojej klatki piersiowej moje nogi. Siadam na nim po turecku, obserwując jak się podnosi. - Wiesz jak to bolało? - pyta, pocierając swój bok.
- Powiedz to moim żebrom. - prycham.
- To po co to zrobiłaś? - pyta zachrypniętym od snu głosem. Boże, rozpływam się.
- Nie mogłam cię inaczej obudzić. - tłumacze się, chociaż nadal nie wiem w jakim celu.
- Po co? - zadaje kolejne pytanie. - Nie wiedziałem, że w twoim domu nie dość, że budzą cię w środku nocy bolesnym skokiem śmierci, to jeszcze każą ci myśleć o co chodzi osobie, która cię obudziła. - mówi z lekkim uśmiechem. - Włoska gościnność.
- Chcę porozmawiać. Proszę. - zbywam go i mówię łagodniej. - Chodź do mojego pokoju, to ważne.
Moje maślane oczy w ciemnościach przekonują go i zwleka się ze mną na kolanach. Łapie mnie pod udami, prowadząc w stronę schodów. Po drodze zgarnia jeszcze koc i przykrywa swoje plecy. Wchodzi chwiejnie po schodach, dopiero gdy jesteśmy w moim pokoju, do którego Nate, jak się okazało, zna na pamięć drogę.
Siada na krawędź łóżka, ze mną na kolanach i opatula nas ciaśniej. Mruga sennie, ale kiwa głową na znak, że mam zacząć.
- Wiem, że może być to dla ciebie trudne, ale muszę to wiedzieć. Jesteśmy dopiero od kilku dni w związku i chcę to wyjaśnić raz na zawsze. - zaczynam, a on od razu się rozbudza i prostuję. Trzyma mocno moje dłonie w żelaznym, ciepłym uścisku. - Nie chcę potem jakiś niepotrzebnych pomiędzy nami zgrzytów. - dodaje z lekką obawą w oczach, co on widocznie dostrzega, bo marszczy brwi - Nate, opowiedz mi swoją historię.
Jego twarz zamiera. Jego oczy stają się tak puste jak się tylko da, ucieka i zamyka się w sobie. Nie chce tego. Łapie go za policzki, ale odtrąca moje ręce i zrzuca mnie z swoich nóg. Wstaje gwałtownie i chodzi po pokoju, przesuwając co jakiś czas dłonią po włosach. Czekam, aż skończy.
Spodziewałam się, tego, że będzie to dla niego trudne. Upewnia mnie w tym jeszcze bardziej, że musimy odbyć tą rozmowę. Nawet tylko dla spokoju jego ducha. Mogę mu pomóc, trwając przy nim. Wiem, że mnie nie zrani. Po prostu nikt, jeszcze nie wyciągał do niego pomocnej dłoni. I to także mnie boli.
Nathaniel znowu sadza mnie na swoich kolanach i wtula twarz w zagłębienie szyi. Odbieram od niego ból, wywołany zapewne jego wspomnieniami. Zamykam oczy i czekam.
- Musimy to robić? - pyta cichutko, a jego głos jest zniekształcony przez moją skórę.
- Tak, Nate. Chcę ci pomóc, być w tym razem z tobą.
- To cię złamię, Mery. - mówi ze strachem - tak samo jak złamało mnie.- patrzy mi w oczy.
- Dam radę. - zapewniam.
Nate bierze głęboki wdech i następnie wydech. Czuję jak jego serce szybko bije pod koszulką. Stara się być spokojny, ale to na nic. Drży pod moim dotykiem, gdy lekko pocieram jego kark i pojedyńcze włoski.
Potem Nate zaczyna mówić.
- Niemal od razu gdy się urodziłem, wiedziałem, że gorzej tracić nie mogłem. - zaczyna. - Nie mieliśmy nawet porządnego domu. Był to raczej dziurawy hangar, który ktoś porzucił. Mieszkaliśmy na krańcu Otranto. Piękne lazurowe wybrzeże, kilka klifów. Ale nie dla mnie. Nienawidzę tego miasta całym sobą. Druga, mroczna część jest zamieszkana przez takich jak my.
- Czyli jakich? - dopytuje.
- Wyrzutków, niechcianych dzieci, uciekającą młodzież, bezdomnych, bandytów i psychopatów. - wymienia. Patrzę w jego oczy bez emocji. - Mieszkaliśmy w takich hangarach, zazwyczaj po kilkunastu na jeden, nie było ich tam wiele. Nikt mnie tam nie chciał. Robiłem za ich popielniczkę, popychadło i worek treningowy. Głównie to rodzice to robili, oskarżając mnie od najmłodszych lat, że to przede mnie tu są. Ojciec był podobno znanym hazardzistą, a gdy moja matka zaszła w ciążę właśnie stracił wszystko. A ona sama? Paliła, ćpała, piła i dawała wszystkim dupy. Szczególnie ojcu po złym dniu. - przerywa na chwilę, aby wziąć oddech. Opieram się o niego bardzo i pocieram kciukiem policzek. Wtula się w ten dotyk.
- Raz ich na tym nakryłem. Potem nawet się z tym nie kryli lub kazali za karę na to patrzeć. Ona była przywiązywana do jakiegoś mebla za nogi i ręce, on miał kij i bił ją. A ja to chyba .... Jej to sprawiało przyjemność. Potem gdy to już robili, o wiele brutalniej. Nadal to pamiętam jakby było zaledwie wczoraj. Wpychał się w nią, ona jęczała z rozkoszy, wychodził i znowu pchał. I tak w kółko. Cały czas wtedy ją bił patykiem lub ręką. Wkładał palce w odbyt, zgaszał na niej papierosy. A ona wiła się i jęczała. To było straszne. - coś mnie ściska w dołku, gdy tak szczegółowo opisuje sceny, które odbywały się gdy miał kilkanaście lat. - Kilka razy chciał, żebym i ja to zrobił. Wziął kij i uderzył. Związał jej ręce. Ale ja nie chciałem. Bałem się. Wtedy to mnie się obrywało. - mówi ze ściśniętym gardłem. - Do teraz mam blizny na plecach i ramionach. Gasili na mnie też niedopałki, albo truli marichunaną.
Zakrywam dłonią otwarte usta. Chcę mi się płakać na wieść jak straszne miał dzieciństwo. Wiem jednak, że to nawet nie jest wierzchołek góry lodowej. Wiedziałam, że nic nie dzieje się bez przyczyny.
- Kiedy miałem dwanaście lat przyszli po moich rodziców dłużnicy. Jak się okazało dalej przepuszczał pieniądze tylko z tą różnicą, że nie jego. Była to mafia. Zabili wszystkich, oprócz mnie. Nie umiałem wtedy mówić, jedynie pojedyncze wyrazy. Zabrali mnie ze sobą. Nie było jakoś bardzo źle, ale dobrze też nie. - uśmiechnął się smutno i poprawił uchwyt swoich dłoni na moich plecach. - Nauczyli mnie wszystkiego co niezbędne do życia, to dzięki nim urosłem, zacząłem mówić i ... Obracać się w kręgach mafii. Nie bili mnie tak często jak rodzice, tylko za nieposłuszeństwo. Dlatego moje ciało nie doświadczało już takiego bólu jak wcześniej. Co nie zmienia faktu, że nie chciałem robić tego co miałem robić. Kraść biednych ludzi, by byli jeszcze bardziej biedni. Wynosić ze sklepu mniejsze puszki piwa i jakieś jedzenie. Nic wielkiego, a jednak czułem, że nie powinienem. Nie miałem wtedy wzoru, który mógłbym naśladować, by być dobrym. Nigdy nie będę dobry. - mówi, a ja po raz pierwszy słyszę jak jego głos się łamie. Tak bardzo nie chcę już tego słuchać. Boję się, że to jeszcze nie wszystko. - Po domu, w którym mnie trzymali krążyli dziwni ludzie. Mieli dużo blizn na twarzy, byli niscy i mocno umięśnieni, często łysi. Tatuaże to był ich główny znak rozpoznawczy. Był to chyba kruk w locie, ale nie jestem pewien.
- Znak Szwajcarskiej mafii na Włoskich terenach. Okropnie się panoszyli w 1989 roku, według wuja Marco.
- Ile miał wtedy lat? - pyta niespodziewanie przerywając.
- Ledwie osiem. Jego ojciec mu to opowiadał. - odpowiadam cicho.
- Okej.
- Co było dalej? - pytam, by nie wycofał się w tym momencie.
Odwraca wzrok, nie chcąc na mnie patrzeć. Czyżby się wstydził? Przecież tu nie ma nic do wstydu. Ci ludzie nauczyli go podstawowych rzeczy, zabijając najgorszych rodziców pod słońcem. Rozumiem w pełni fakt, że jest mu ciężko o tym opowiadać. Mi ciężko jest o tym słuchać. A on nie dość, że musi mówić to jeszcze musiał to przeżyć, by stanąć teraz przede mną i bez jąkania się i tym mówić.
Nie widzę go jako tchórza, małego chłopca czy niedojdę. Widzę w nim definicje słowa odwaga, cierpliwość i wyrozumiałość. W dzieciństwie nic praktycznie nie jadł przez swoich rodziców, którzy nie mogli nawet mu zapewnić kawałka masła czy linki chleba! A mafia zmuszała go do kradzieży, bo inaczej by mu się oberwało! To mnie boli i to bardzo. Nienawidzę ich za to!
Mam nadzieję, że przy mnie nie czuje żadnych przymusów. Że czuje się bezpiecznie. A wtedy ponownie przypomniały mi się jego słowa z kolacji.
Ja też się cieszę że w końcu mam rodzinę.
Uczynię wszystko by nie czuł się znowu jak w jego byłej rodzinie, która pewnie nawet nią nie była. Chcę by znowu był uśmiechnięty, rozmowny, zabawny i po prostu szczęśliwy jak podczas kolacji. Widziałam, że czuł się wtedy o wiele lepiej, niż podczas jakiegokolwiek innego dnia.
Przytulam go mocno do swojej piersi, by sama sobie oszczędzić katuszy. Ale sama chciałam przecież poznać prawdę. I nadal chce. Bo teraz wiem, jak bardzo myliłam się w pierwszym osądzie Nate'a. Nie jest zły czy niebezpieczny. On nawet nie jest groźny! Jest po prostu skrzywdzony i nie wie jak radzić sobie z niektórymi emocjami.
- Ci ludzie, kiedy byli w domu zostawiali masę różnych rzeczy w różnych miejscach. Zazwyczaj na wysokości moich oczu i rąk. Niosłem się dziecięcą ciekawością, gdy pierwszy raz ruszyłem biały proszek w woreczku. Nie było go wiele. Nie wciągnąłem od razu. Prawie mnie nakryli, ale nie wziąłem. Nie wziąłem do piętnastego wieku. Potem zacząłem rozumieć czym jest to białe coś w woreczkach, które zostawiali ci ludzie na kuchennych blatach lub kanapie. Ukradłem jeden i zaszyłem się w pokoju. Nie wiedziałem jak to zrobić. Widziałem wtedy na filmach jak układają kreskę na stole i wciągają nosem, ale się bałem. Jednak nasypałem sobie trochę na język. - zamknął na chwilę oczy, ale zaraz je otworzył i spojrzał prosto w moje jasne oczy. - Czułem się cudownie, Mery. Tak bardzo, że nie chciałem by ten stan kiedykolwiek minął. Ale dawka nie była na tyle silna by działała więcej niż godzinę, nie ważne jakiego rodzaju był to narkotyk. Ale od tego czasu zacząłem regularnie brać mniejsze dawki, by działały mniej więcej godzinę. Potem dawki się zwiększały, jak to bywa u ćpunów. Łakniesz tego coraz bardziej i bardziej, jak osoba na diecie cukru. Po prostu musisz i koniec kropka. Nie zauważyli, że podbieram im trochę towaru, który mogli rozprowadzić za drogi szmal. Mieli tego tyle, że starczyłoby im na utrzymanie co najmniej na pięć lat i to dla całej mafii. - opowiada, znowu odwracając wzrok. Ale ja trzymam mocno jego twarz, gładząc ci jakiś czas, gdy widzę, że jest mu ciężko. - Potem zaczęły się zjazdy. Wiesz, ta chwila gdy czujesz się jak na kacu, chcę ci się straszliwe pić, nie ważne ile przed chwilą butelek w siebie nie wlałeś, podkrążone oczy i tego typu rzeczy. Dopiero wtedy zauważali. Na początku dawali mi kary cielesne. Bili mnie, zamykali na jakiś czas w pokoju bez jedzenia i picia, kazali kraść więcej i lepszych rzeczy, żeby oddać to co by na tym zarobili. A na koniec, gdy miarka się przebrała wyrzucili mnie. Miałem szesnaście lat. Szedłem tutaj, do Florencji. Zajęło mi to może z dziesięć dni, gdzie zwykle idzie się tam tylko tydzień. Ale ja ledwo wiedziałem, gdzie idę, nie miałem mapy, telefonu, kompasu. Cokolwiek co mi pomogło. Po prostu szedłem przed siebie.
- Ale to jest jakieś... - zastanawiam się przez chwilę, ile wynosi odległość stąd do morza nad którym leży miasto. - ... 854 kilometrów, idąc wybrzeżem.
- Tak. - odpowiada beznamiętnym głosem. - Coś przybliżonego do tego.
- Boże.
- Gdy tu dotarłem. - zmienia naszą pozycję. Teraz leżymy na moim łóżku, przykryci kołdrą. Ja leżę płasko, a on wtula się w mój brzuch i obejmuje moją talię rękoma tak mocno, jakby już nigdy nie chciał ich puścić. - Byłem żółtodziobem. Jedyne co umiałem to kraść, nie miałem innego wyjścia. Byłem blady, jak na Włocha, często chorowałem i wyglądem przypominałem kościotrupa. Łapałem ulicznych dilerów by dawali mi jakieś resztki tego czego nie sprzedawali, ja za to musiałem zrobić coś dla nich. Wiesz, jeśli jesteś już uzależniony, a byłem, nie jest tak łatwo od tego odejść. Szczególnie gdy nie ma się niczego co może pomóc, wtedy uważałem narkotyki za coś wyzwalającego, coś co mi pomoże uporać się z rzeczywistością. Uważałem to za coś dobrego. W ten sposób znów trafiłem na mafię. I wkręciłem się na maksa. Oni dawkami mi towar, ja go rozprowadzałem po Florencji. Dostawałem kasę i do tego jakieś dwa gramy narkotyku. To i tak była mała stawka. Z tego co słyszałem, ta mafia dopiero co zaczynała. Nie była jakaś rozpoznawalna, nie miała chyba nawet swojej nazwy. Po prawej była. A ja z tego korzystałem. Mniejsze ryzyko, że ktoś nas złapie, bo nikt nas nie znał. Coś takiego usłyszałem od jednego kolesia. - przerywa na chwilę, by zastanowić się ci jeszcze mógłby powiedzieć.
- Poznawałem ludzi, miałem znajomości. Żyć nie umierać. Wtedy tka myślałem. Kochałem to życie i w końcu mogłem na spokojnie robić co chciałem, bez obawy, że ktoś mnie zaraz zleje, zgasi na mnie peta, rzuci puszką piwa. Miałem bezpieczny dach nad głową i jedzenie. Sam zbudowałem ten domek na drzewie, wiesz? - pyta, spoglądając na mnie z dołu. - Podobało mi się, naprawdę. - mówi to z takim uczuciem, jakby nic nie liczyło się bardziej, niż ten jego jeden promyk szczęścia podczas tylu złych lat. - Ale jakoś pół roku temu, zadzwonił pierwszy telefon od Szefa. Kazał mi znaleźć nijaką Mery Russo i pilnować jej jak oka w głowie. Plan był taki: zbliżyć się do ciebie na tyle byś uważała mnie za przyjaciela, okraść twoją rodzinę jednej z nocy, a potem zaprowadzić ciebie do Szefa. Ale plan się posypał, gdy tylko cię ujrzałem. Poczułem, że dotychczas nadal byłem tym samym nieszczęśliwym chłopcem co wtedy. I nie żałuję, że przyjąłem to zlecenie. Bo przynajmniej mam swoje światełko, które nigdy nie zgaśnie. - uśmiechnęłam się, kiedy powiedział ostatnie zdanie. To... Urocze.
- A wiesz jak masz na nazwisko? - zadaje chyba najgłupsze pytanie pod słońcem.
- Nie, ale jeśli kiedyś, kiedykolwiek się pobierzemy, a mam to w planach, przejmę twoje nazwisko. Okej?
Marszczę brwi, ale nic nie mówię. Zatkało mnie. Te słowa były tak niespodziewane m, jakby właśnie obwieścił, że zostaje królem świata i kazał nam się orzed sobą płaszczyć. Nie rozumiałam tego tak bardzo, ale jednocześnie mnie to cieszyło.
Po pierwsze Nathaniel chciał abym się za niego wyszła. Ma to w planach. Jeszcze nie wiem jak daleka lub niedaleka jest ta jego przyszłość, ale wywołały motyle w moim brzuchu, tka silne, jakby chciały przerwać mój żołądek.
Po drugie Nate chciał moje nazwiskom. Moje rodzinne nazwisko. Do tej pory jest to rzadko spotykane, bo kobiety zazwyczaj biorą nazwisko od męża. Ale czy ktoś zabroni żeby to mąż wziął nazwisko od żony? Jeśli tylko chciał, może tytułować się już teraz nazwiskiem Russo.
- Nathaniel Russo. Brzmi dziwnie, ale idzie się przyzwyczaić. - mówię po dłużej chwili ciszy. Czuję jak z jego ust wydobywa się oddech ulgi.
Nate ziewa, ja też mam ochotę ziewnąć, ale powstrzymuje się. Oboje jesteśmy padnięci od tego całego szajsu. Ale cieszę się, że to wszystko powiedział. To tak wiele dla mnie znaczy.
- Nie bierzesz już, prawda? - pytam dla pewności i wplatam palce w jego gęste włosy. Są o wiele lepsze, niż wcześniej by się wydawało. Mięciutkie jak u Owieczki.
- Nie biorę. Jest od jakiegoś miesiąca czysty. Nie sprzedawałem też od jakiegoś czasu narkotyków. - odpowiada, przymykając oczy. - Dla ciebie. - dodaje cicho. Oblewamy się rumieńcem.
Zamiast wybuchu szczęścia, który mógłby skutkować wypluciem z ciebie tęczy, ograniczam się do szerokiego uśmiechu.
- A pieniądze?
- Zastanawiam się, czy twój ojciec jakoś wciągnie mnie w szeregi. Może w końcu bym przypakował. - szepcze coraz ciszej, zapadając w objęcia Morfeusza. Ja także robię się senna. - Ale po tym jak zapewne zastanie nas w jednym łóżku, wrócimy do tego, że pozowali nam widywać się tylko przed drzwi. Co ja mówię! Za zetknięcie na ciebie, odjebałby mi dłoń.
Śmieję się cicho.
- Zapewne tak by było. - odpowiadam.
- Mary. - znowu szepcze, tym razem o wiele poważniej.
- Hm...?
- Kocham cię, Owieczko.
Rozpływam się jak masło na gorącej patelni. Uśmiecham się jeszcze szerzej i przytulam się do niego mocniej.
- Ja ciebie też kocham, Po Prostu Nate.
Koniec części 1 trojaczków
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top