Rozdział 6. Kuzyn
Andrine wyszła z Kruczego Zamku jako pierwsza. Otworzyła drzwi księżniczce, a następnie przytrzymała je, by Everain mogła bez kłopotów przejść przez próg, biorąc wcześniej z łóżka potrzebne jej dokumenty. Pogoda była przeciętna. Jak na zachodnie części królestwa było dosyć pochmurno. Jasnowłosa od razu spostrzegła kłębiące się nad nią niewyraźne, szarawe obłoki, których jednak nie była w stanie oddzielić od siebie wzrokiem. Wszystkie one układały się bowiem w jeden obraz, jakby malarz wylał puszkę z farbą prosto na błękitne płótno. Nie było jednak zimno, a wiatr nie ranił jej skóry.
Kobieta przeszła parę kroków i spojrzała jeszcze raz na kamienną twierdzę, którą opuszczała. Prawdopodobnie widzi ją ostatni raz w życiu. Ale to był raczej dobry znak.
— Tędy, wasza wysokość — powiedziała Andrine, mijając księżniczkę.
Obie ruszyły w prawo, kierując się do wiejskiej drogi w zachodniej części posiadłości. Everain idąc, rozglądała się. Widziała żółtozielone pola niskiej trawy, które otaczały Kruczy Zamek. W oddali dostrzegała niewielkie, drewniane domki ze słomianą strzechą i zagrody ze zwierzętami, a nawet medrejską świątynię o charakterystycznym kulistym kształcie. Krzątający się we wsi ludzie byli niewidoczni, ale odgłosy ciętego drzewa czy porykiwania krów były dobrze słyszalne nawet tutaj. Uśmiechnęła się do siebie, że zostawia to wreszcie za sobą. Udaje się w lepsze miejsce. Piękne, bogate. Uśmiech zmalał, gdy przy jednym z samotnych drzew, którego żółta korona rozpościerała się ponad dziwacznie ułożonymi kamieniami, spostrzegła Defię. Gruba kobieta w ciemnozielonym, brudnym od ziemi płaszczu przyglądała się księżniczce z przerażającym wzrokiem. Everain czuła jakby jej spojrzenie niczym słoneczna fala wtapiało się w jej ciało i paliło jej skórę. Księżniczka zatrzymała się nawet z przerażenia i utkwiła wzrok w pustych oczach zielarki.
— Coś nie tak, księżniczko? — zapytała Andrine, podchodząc do Everain i kładąc jej rękę na ramieniu.
To wyrwało ją z transu i obróciła się gwałtownie w stronę czarnowłosej wampirzycy. Oddychała szybko, starając się jednak uspokoić.
— Nie. Nic takiego.
Zerknęła na drzewo. Defia szła już w stronę wsi odwrócona do nich tyłem.
— Kto to był?
— Wiejska zielarka — odpowiedziała szybko Everain, a potem uśmiechnęła się sztucznie, by zasugerować Andrine dalszą drogę do karocy.
Uzbrojona kobieta jednak była nieprzekonana. Podejrzliwie patrzyła na następczynię tronu, a także na odchodzącą w dal nieznajomą. Ostatecznie jednak przytaknęła i odwróciła się, idąc dalej.
Kiedy dotarły na miejsce, oczom księżniczki ukazał się zaprzężony w cztery czarne konie powóz. Nie byle jaki, bo była to najprawdziwsza królewska karoca. Na karocy siedział natomiast wysoki i szczupły mężczyzna w brązowym odzieniu, który trzymał w dłoniach lejce. Przy drzwiach stał za to inny służący, a przy tylnych kołach stało dwóch rycerzy w srebrnych zbrojach i ze słońcem wymalowanym na piersi. Everain zamurowało. Powoli podchodziła bliżej, coraz szerzej otwierając usta. Karoca była ogromna. Wykonana z czarnego, gładkiego i wytrzymałego drewna. Na jej bokach znajdowały się kwiatowe, złote ornamenty. Wiły się w górnych częściach drzwi jak prawdziwe liany. Wydawało się, że złociste sznury oplatają całą karocę jak kontur na dziecięcym obrazku. Do tego w centralnej części drzwi znajdowała się przyczepiona do nich złota, imperialna korona, której trójwymiarowa wersja lśniącą zapewne niczym gwiazda w bardziej sprzyjających warunkach pogodowych, zdobiła szczyt powozu. Powóz posiadał również sześć okien, po trzy po obu jego stronach, a także dwie, zawieszone wysoko na żelaznym stelażu drewniane ławki dla służby i woźnicy z tyłu i z przodu.
Andrine w przeciwieństwie do księżniczki patrzyła na powóz z dystansu. Nie podchodziła blisko. Zimnym wzrokiem lustrowała królewskich gwardzistów, a także służącego, który uśmiechał się sympatycznie do obu kobiet.
— Zapraszam — odezwał się w końcu, gdy Everain podeszła do drzwi i zajrzała do środka. W tym też momencie, kłaniając się przed księżniczką, otworzył drzwiczki i zaprosił gestem do środka wypełnionego kwiatowym aromatem.
Everain uśmiechnęła się szeroko i podniosła wysoko głowę, a następnie, korzystając z metalowego schodka, weszła do karocy i usiadła tak, by jej wzrok był skierowany zgodnie z kierunkiem jazdy. Dostrzegła wtedy również kwiaty na przeciwległej kanapie. Niebieski bukiet był źródłem tego zapachu, który wcześniej poczuła. Piękny, ozdobny, wypełniony nie tylko kwiatowymi koronami, ale również dekoracyjnymi liśćmi i kolorowymi wstążkami, które komponowały się w prawdziwe dzieło sztuki. Kobieta wzięła go do rąk i zanurzyła się nosem pośród kwiatów. Wydawała się pochłonąć całą woń bukietu. Trzymając go w dłoni, zauważyła, że przy jego podstawie znajduje się złożona na pół kartka. Oderwała ją od bukietu, a potem otworzyła. List był napisany odręcznie bardzo zdobnym pismem i czarnym atramentem.
Droga Everain,
Z troski o Twoje bezpieczeństwo i komfort, przysyłam tę karocę. Mam nadzieję, że podróż minie Ci znakomicie i bez przeszkód. Niech woń kwiatów umili Ci drogę. Gdybyś poczuła się spragniona lub głodna żywności, napoju czy też towarzystwa, Mój służący będzie służył Ci funduszami, żartem i towarzystwem.
Najbliższa Przyjaciółka,
Ferelith
Everain szeroko się uśmiechnęła i przytuliła kartkę do piersi. Czuła się taka wyróżniona. Tak kochana. Tak zaopiekowana. Nie czuła tego od dawna. Jej życie z dnia na dzień zmieniło się diametralnie i nie mogła nie przyznać, że jej się to podoba.
Chwilę później do karocy weszła również Andrine. W zbroi było to dosyć ciężkie, ale udało się i zajęła miejsce naprzeciwko księżniczki nadal z posępnym wyrazem twarzy. Nerwowo rozglądała się po wszystkich stronach, a jej wzrok utkwił ostatecznie na służącym, który właśnie złapał za futrynę drzwi i postawił stopę na podeście, by wejść do środka, ale widok czarnowłosej sprawił, że zrezygnował z tego pomysłu i wycofał się, opuszczając głowę w zakłopotaniu. W milczeniu zamknął drzwi, otrzepał ręce i usiadł obok woźnicy. Minutę później ruszyli.
— Jak się czujesz, księżniczko? — zapytała Andrine.
— Dobrze — odparła, uśmiechając się. — A ty? — dodała po chwili.
— Cieszę się, że wreszcie cię widzę.
— Pracujesz dla mojej matki... Jak długo?
— Dwadzieścia dziewięć lat.
— Czyli nie wiesz, czy się zmieniła — odparła z westchnieniem, spoglądając w stronę okna.
— Nie miała czasu się zmieniać. Cały czas walczyła o kraj, o ciebie.
Everain zerknęła na nią, ale nie odpowiedziała. Spuściła wzrok, głęboko oddychając.
— Co noc siadała na pustyni. Zawsze o tej samej godzinie i po prostu patrzyła w jeden punkt na horyzoncie. Nie wiedziałam, czemu... Zawsze mnie to zastanawiało — zaczęła Andrine, przesiadając się trochę w bok, by Everain mogła mieć ją w zasięgu wzroku. — I pewnego razu spytałam ją, dlaczego to robi. Raz zrobiła to nawet, gdy byliśmy w czasie ataku. Magiczne kule fruwały nad naszymi głowami, wszyscy schowaliśmy się w okopach. Wróg był kilkadziesiąt metrów, a gdy wybiła ta godzina, to Kaligna po prostu usiadła na ziemi. Jej głowa wystawała ponad okopy. Musieliśmy wyjść i walczyć, byle nikt jej nie zabił. Po wszystkim zapytałam: czy jesteś szalona? Dlaczego to zrobiłaś? Pamiętam, że uśmiechnęła się do mnie, a potem wyciągnęła z torby buty. Dziecięce buty. I powiedziała do mnie: co noc śpiewałam córce kołysankę, nie potrafiła zasnąć, jeśli nie usłyszała zwrotki i jednego refrenu, a nie mogę pozwolić, żeby nie spała, więc muszę śpiewać. I... — Andrine zatrzymała się w opowieści. Przełknęła ślinę i przymknęła oczy, powstrzymując napływające łzy. Odchyliła głowę, a potem znowu spojrzała na księżniczkę. — I wtedy do mnie dotarło, że Rewolucja nie ma dla niej znaczenia.
Everain obróciła się gwałtownie z zaskoczeniem.
Andrine uśmiechnęła się delikatnie.
— Ty masz. Kaligna zorganizowała największy w historii ruch rewolucyjny, zdobyła stolicę i zamordowała króla, żebyś mogła żyć tak, jak na to zasługujesz, żebyś miała to, co ci odebrano. Rewolucja była narzędziem, by uczynić świat takim, w jakim Kaligna chciałaby, żebyś żyła.
Blondwłosa patrzyła na rozmówczynię z mieszanym wyrazem twarzy. Nigdy nie wątpiła w miłość swojej matki. Była jej jedynym dzieckiem. Wychowała ją. Uratowała ją. Słała listy. Ale... to nigdy nie było to, co dawało jej prawdziwe szczęście. Nie mogła w nocy się przytulić. Nie mogła prosić o radę. Była sama, bo i Yngvar, mimo że starał się być jak najlepszym opiekunem, nie był w stanie zastąpić jej matki.
— Odebrano? Mi odebrano? — wyszeptała w końcu, patrząc Andrine w oczy.
— Twoja ciotka miała tylko syna. Ale on nie mógł dziedziczyć tronu, bo był mężczyzną, więc chciała adoptować córkę, która przejmie po niej koronę. Sarnin się o tym dowiedział, więc wystąpił przeciwko naturalnemu porządkowi i chciał wprowadzić wyimaginowaną równość jako pierwszy król w historii — wyjaśniła spokojnie czarnowłosa.
— Skąd to wiesz? Yngvar nigdy nic mi o tym nie mówił.
Andrine przełknęła nerwowo ślinę i zwinęła usta w linię. Westchnęła i dopiero po dłuższej chwili otworzyła usta.
— Bo to ja pomagałam Sarninowi. Miałam mu dać syna — odrzekła, odwracając wzrok.
Everain milczała. Nie docierało do niej to, co właśnie usłyszała. To było za dużo. To było nieprawdopodobne. Z szeroko otwartymi oczami wpatrywała się najpierw w jej profil, a potem w krajobraz za oknem, który jednak nie wzbudzał w niej żadnych emocji. Prawdę mówiąc, nie była w stanie nawet skupić się na tym, co tam widzi. Mogłaby przejechać obok tytana i by go nie zauważyła, w tak wielkim szoku była. Matka nigdy o tym nie wspominała. Nigdy nie powiedziała jej, dlaczego tak naprawdę Sarnin ją ścigał. Zawsze myślała, że chodzi wyłącznie o jej nazwisko, ale teraz nabierało to znacznie większego sensu.
— I... Kaligna pozwoliła ci... — zaczęła w końcu Everain, błądząc wzrokiem po karocy.
— Żyć? — zapytała chłodno. — Początkowo nie. Miałam zostać stracona. Ale nie chciałam już dłużej tak żyć. Sarnin stał się okropny. Maniakalny. Szalony. Wszędzie widział spiski. Jego umysł był skupiony wyłącznie na tym, by znaleźć ciebie i twoją matkę. To go zniszczyło, dlatego chciałam odejść, ale wtedy zamknął mnie w lochach i gwałcił, bym dała mu syna. Ostatecznie jakoś zdołałam uciec, ale na pustyni znalazła mnie Rewolucja.
— Przyrzekłaś wierność?
— Z twoją matką łączy mnie pakt krwi. Jeśli go złamię, zginę, a nawet gorzej, stanę się przeklęta. Do tego Kaligna osobiście wycięła moje jajniki, by pozbawić mnie marzeń o dziecku — odparła beznamiętnie.
Księżniczka dalej nie była w stanie zrozumieć tego wszystkiego. Jej matka wysłała do niej zdrajczynię, która stała się jej przyjaciółką. To wszystko wydawało się kuriozalne. Nie wiedziała, czemu w ogóle pytała. Mogła milczeć. Dać przestrzeni roznieść, a potem wygasić słowa i emocje, które zostały wypowiedziane, a jednak tego nie zrobiła. Czuła ból w żołądku, nie potrafiła się skupić na niczym konkretnym, w jej głowie panowała gonitwa różnych myśli, jedyne, co ją pocieszało to fakt, że nie jest już Księżniczką Niczego, ale za jaką cenę?
Resztę drogi spędziły w ciszy. Powóz zatrzymał się tylko raz, gdy służący chciał sprawdzić, czy księżniczka i jej towarzyszka nie potrzebują wody lub jedzenia. Obie jednak zgodnie odpowiedziały, że nie, więc karoca ruszyła dalej w drogę. Po kilku godzinach ich oczom ukazało się Kuthadew, czyli największe miasto świata. Było skryte za siedmiometrowymi, kamiennymi murami, które według legend stawiane były przez bogów i aniołów. Znad muru można było dostrzec wyłaniające się niektóre budynki — ratusz, świątynie, a także Zamek Królewski, czyli najwspanialszą monadejską budowlę wzniesioną kilka tysięcy lat temu jeszcze przed czasami Wielkiej Wody. Rzecz jasna budynek był rozbudowywany kilkakrotnie, a także remontowany, ale jego esencja nie uległa zmianie przez lata. Dalej był to niesamowicie wysoki, a także prosty w konstrukcji zamek wykonany z białego niczym wampirza skóra kamienia. Podstawę stanowiła prosta, szeroka ściana, która wznosiła się do nieba. Wygrawerowane na niej były magiczne runy i zaklęcia ochronne. Zamek Królewski zbudowany był z kilku mniejszych prostopadłościanów, które tworzyły razem kompleks o niewyobrażalnej powierzchni. Wszystkie były tego samego koloru, połączone tunelami lub zamkniętymi pomostami. Z tej perspektywy budowla przypominała w pewnym sensie twierdzę. Everain nie dostrzegała bowiem okien ani balkonów, a jedynie wieże strażnicze, na których zauważyć można było łuczników.
Nim jednak dotarły do centrum miasta, musiały przejść przez bramy. Służący zsiadł z ławki, a następnie podszedł do uzbrojonych członków gwardii miejskiej i wręczył im dokument, chociaż nie był on raczej potrzebny, bowiem wyłącznie królewskie karoce mogły posiadać imperialne, złote korony na swoich drzwiach. Dla pewności jednak, mężczyzna przekazał akt upoważniający karocę do przejścia przez bramę. Mężczyźni zawołali głośno, a opuszczona na co dzień żelazna krata została podniesiona. Karoca wjechała do środka.
Księżniczka uważnie obserwowała miejskie życie. Kuthadew wydawało się rozkwitać o tej porze dnia. Ulicami chadzały dzieci, widziała powozy pełne owoców, a także schludnie ubrane kobiety z wiklinowymi koszami. Wszyscy uśmiechali się do niej i zaglądali do środka karety. Everain odmachiwała im z radością. Miasto było czyste. Na brukowanych uliczkach nie było odchodów, spleśniałych warzyw, ani śmieci. Z okien nie wylewano fekaliów, a bezdomnych nie sposób było znaleźć. To była ogromna różnica między stolicą a innymi miastami królestwa.
Królewska karoca jechała główną, najszerszą ulicą Kuthadew. Mijała sklepy, przejechała też przez rynek, chociaż w ten dzień akurat nieczynny, dlatego poza paroma artystami lub filozofami wygłaszającymi swoje teorie, nie można było odnaleźć wielu ludzi. Za rynkiem natomiast znajdował się ogromny, okrągły plac. Tam nie było właściwie nikogo. Kamienice zbudowane były tak, by ich okna, a także wejścia, nie wychodziły na to miejsce. Karoca wjechała na niego powoli, a ludzie, którzy wcześniej za nią podążali zatrzymali się na granicy dziedzińca lub kilkanaście centymetrów za nią.
Na kamiennym podwórzu nie znajdowało się nic, co przyciągałoby wzrok. Właściwie możnaby określić to miejsce mianem idealnego do spotkań towarzyskich, debat lub przemówień, a jednak było puste. Gdy jednak spojrzało się w górę, można było dostrzec cały bezmiar Zamku Królewskiego, który zakrywał oba słońca, nawet gdy te znajdowały się blisko zenitu.
Kareta stanęła bokiem do budynku. Everain mogła więc w sposób bezpośredni doświadczyć tego uczucia maleńkości. Jej osoba, która zazwyczaj pośród zwykłego ludu wydawała się górować nad wszystkimi, teraz spotkała się z największą budowlą, jaką oglądała. I mimo że obserwowała Zamek Królewski już wiele razy, chociaż ostatni raz pięć lat temu, to nadal oddziaływało to na nią tak samo. Ten monumentalizm sprawiał, że rzeczywiście czuła się pyłem przy potędze tego królestwa. Teraz dopiero dostrzegła ukryty wcześniej za wysuniętym fragmentem frontowej ściany balkon, którego podstawę stanowiły kwiatowe rzeźby i posągi aniołów. To była jedyna taka konstrukcja po tej stronie Zamku Królewskiego. To z drugiej strony, zwykle ukrytej za ścianami i zaklęciami znajdowały się królewskie ogrody, stajnie, zbrojownie, koszary, biblioteka czy tarasy, które zajmowały jako całość zamkowego kompleksu dużą część powierzchni całej stolicy.
Przed zamkiem znajdował się natomiast ogromny, trzy i półmetrowy kamienny blok. Wyglądał jak przewrócony na bok głaz o prostokątnym kształcie. Szeroki był na kolejne trzy metry i stanowił przeszkodę właściwie nie do pokonania. Odgradzał właściwą ścianę zamku od dziedzińca. Głaz został jednak przepołowiony tak, by utworzyć na jego środku ścieżkę, szeroką na około trzy metry. To na końcu tego przejścia można było odnaleźć drewniane drzwi do twierdzy wzmocnione przez metalowe okowy i czary.
Andrine oraz Everain zostały poproszone przez służącego o wyjście na zewnątrz, co oczywiście uczyniły. Stanęły za rycerzami, a tuż obok nich uśmiechający się mężczyzna. Cała grupa ruszyła miarowym tempem przez plac do przejścia. Tam właśnie żołnierze monadejskiego wojska zatrzymali się i stanęli po obu jego stronach, przepuszczając arystokratkę i jej towarzyszkę, a także królewskiego służącego dalej.
Po dotarciu do drzwi, służący okazał członkom królewskiej gwardii dokument z podpisem jej królewskiej mości. Jeden z nich zapukał w masywne przejście i otworzyła się niewielka klapa.
— Goście królowej. Otwórz — odezwał się niski ton gwardzisty.
Klapa się zamknęła. Można było usłyszeć trzask, potem drugi, aż w końcu stukot mechanizmów. Drzwi zaczęły powoli otwierać się, ukazując niemniej monumentalne wnętrze Zamku Królewskiego.
Cała trójka czekała cierpliwie, aż drzwi otworzą się na oścież. Dopiero wtedy służący gestem wskazał księżniczce, by ruszyła przodem. Za nią Andrine, a na końcu on sam. Kiedy znaleźli się w środku dostrzegli od razu schody prowadzące w górę w centralnej części holu. Wszystko wykonane było z białego kamienia. Po obu stronach schodów można było dostrzec dwie kolumny rozwidlające się przy suficie niczym kwiaty. Na schodach leżał natomiast czerwony dywan. Do tego wiele rzeźb bogów w kątach i oczywiście ogromne, wysokie szyby po przeciwległej stronie od wejścia ścianie z półokrągłym oknem rozetowym, które skonstruowane było tak, by przypominać zwieńczenie szklanych drzwi. Po prawej stronie Everain dostrzegła natomiast kraniec drewnianego stołu, więc to tam musiała znajdować się jadalnia lub sala narad. Po lewej natomiast były drewniane drzwi. Gdy się obróciła, dostrzegła natomiast cały mechanizm, który pozwalał na otwieranie wejścia — potężne liny przymocowane do sufitu, żelazne koła zębate, inne sznurki, a także kołowroty — wszystko obsługiwane przez żołnierzy.
— Miło mi powitać oficjalnie księżniczkę w Zamku Królewskim — odezwał się służący, stając przed obiema kobietami. — Jeśli mi panie wybaczą, oddalę się na moment, by powiadomić ochmistrzynię o dam przybyciu — odparł zadowolony, a potem ukłonił się nisko i zniknął za wcześniej wspomnianymi drzwiami.
Kobiety spojrzały na siebie niepewnie. Everain ruszyła do przodu, rozglądając się po zamku. Nie zmienił się od czasu, gdy ostatni raz tutaj przebywała. Andrine natomiast nie zrobiła nawet kroku, uważnie jednak obserwowała każdy ruch — krzątających się służących, którzy czyścili posągi z kurzu, maszerujących gwardzistów królewskich, z których dwóch stało dalej przy drzwiach, czy urzędników w eleganckich strojach, których dostrzegła na schodach i w sali po prawej.
Po kilku minutach powrócił służący, a wraz z nim średniego wzrostu, starsza kobieta o rzadkich, brązowych włosach. Miała na sobie granatową, długą suknię z ciemnozielonymi wyszywanymi wzorami na przedramionach i piersi, a także naszyjnik z dużym, niebieskim klejnotem. Kobieta o pomarszczonej twarzy stanęła obok księżniczki i uśmiechnęła się szeroko, a potem ukłoniła.
— Miło mi powitać księżniczkę w Kuthadew. Nazywam się Alvena Mullyall, jestem ochmistrzynią królowej. Jak minęła podróż z Kruczego Zamku? — zapytała uprzejmie kobieta, prostując się.
— Bardzo dobrze. Dziękuję za bukiet i karocę, jestem dozgonnie wdzięczna za ten akt uprzejmości ze strony dworu — odpowiedziała z klasą Everain.
— O nie, nie, księżniczko, bukiet osobiście wybierała jej wysokość, karoca również przybyła na osobiste wezwanie jej wysokości. — Uśmiechnęła się. — Mam przyjemność osobiście zaprowadzić księżniczkę do komnaty królowej — oznajmiła ochmistrzyni, a następnie ustąpiła miejsce księżniczce, by ta mogła przejść w stronę schodów.
Andrine obserwowała całą rozmowę z boku, nie uśmiechając się, ani nie komentując. Przyglądała się wyłącznie uważnie ochmistrzyni i służącemu, a gdy Everain ruszyła do przodu, zrobiła krok zaraz za nią, ale została powstrzymana przez służącego, który stanął jej na drodzę. Andrine spiorunowała go wzrokiem.
— Królowa chciała rozmawiać wyłącznie z księżniczką, pani...
— Andrine la Riefoul, jestem gwardzistką jej książęcej mości. Jej wysokość Kaligna osobiście przekazała mi pieczę nad bezpieczeństwem swojej jedynej córki — oświadczyła twardo i chłodno kobieta, patrząc to na mężczyznę to na ochmistrzynię.
— Jak najbardziej to rozumiem, ale... Kwestie bezpieczeństwa nie pozwalają nam... Em... — wykrztusiła z siebie ochmistrzyni, ale przerwała, gdy zabrakło jej słownictwa.
— ...wpuścić do zamkniętych części królewskiej rezydencji osoby... — wtrącił się zestresowany służący.
— ...uzbrojonej — dokończyła starsza kobieta.
Everain przyglądała się uważnie zaistniałej sytuacji, ale nic nie powiedziała. Andrine natomiast zacisnęła zęby i odsunęła się, a potem położyła rękę na swoim pasie, do którego przymocowany był miecz. Usłyszała jak gwardziści za nią też się poruszyli. Z kamiennym wyrazem twarzy odpięła pas od swojego ciała. Miecz i sztylet spadły na ziemię, a huk sprawił, że służący na chwilę przymknął oczy.
— A teraz?
Ochmistrzyni wzięła głęboki wdech i przełknęła ślinę. Zagryzła nerwowo wargę, a potem zerknęła na księżniczkę i uśmiechnęła się niepewnie.
— Oczywiście, oczywiście... — Spojrzała z powrotem na Andrine. — Ale muszę poinformować panią Andrine, że nadal nie będzie mogła wejść do królewskiej komnaty.
Czarnowłosa przytaknęła, a potem minęła służącego, który wstrzymał oddech, gdy kobieta przechodziła obok. Everain spojrzała na towarzyszkę z delikatnym uśmiechem, a potem obie ruszyły schodami w górę. Ochmistrzyni, nieco wolniej z powodu wieku, szła za nimi, instruując je głośnymi komunikatami, w którą stronę teraz mają skręcić.
Po kilkunastu minutach spaceru zamkowymi korytarzami, cała trójka dotarła do komnaty królowej. Ta, znajdowała się na trzecim piętrze Zamku Królewskiego. Przed wejściem stało dwóch gwardzistów, a drzwi do komnaty były nieco inne niż do innych pokoi — namalowane na drewnie kwiaty, a także metalowa kołatka w kształcie końskiej głowy istotnie wyróżniały się na tle takich samych, nudnych wejść. Ochmistrzyni podeszła bliżej i zapukała czterokrotnie, a chwilę później z komnaty wyszła młoda, urocza kobieta w jasnoróżowej sukience. Rozejrzała się po korytarzu, skupiła swój wzrok na księżniczce, posłuchała szeptu starszej kobiety, a potem wróciła do pokoju. Nie trwało to długo nim drzwi otworzyły się ponownie, tym razem na oścież.
— Zapraszam, księżniczko — odrzekła ta sama blondynka co wcześniej.
Everain spojrzała na Andrine, która stanęła przy przeciwległej ścianie. Zajrzała jednakowoż do środka komnaty. Dostrzegła mnóstwo dziewcząt. Wszystkie gromadziły się wokół jednej z nich, w najbogatszej sukni. To musiała być królowa. Fakt, że nie było tam ani mężczyzny ani tym bardziej gwardzisty, nieco uspokoił kobietę, ale nie na tyle, by postanowiła zrezygnować z pełnienia warty na korytarzu. Następczyni północnego tronu zniknęła natomiast za kolorowymi drzwiami.
Gdy księżniczka przekroczyła próg uderzyła ją biel pomieszczenia. Podłoga była oczywiście kamienna, a ściany wyłożone obrazami, a także posągami. W centralnej części znajdował się stół zastawiony owocami, ciastkami i innymi słodkościami. Krzesła były drewniane, ale wyłożone haftowanymi złotem poduszkami. Za stołem znajdowało się ogromne okno z widokiem na ogrody, a sama komnata miała przynajmniej jeszcze jedno piętro, bowiem gdy Everain spojrzała w górę, dostrzegła nad przejściem tarasowym po prawej, niewielki balkon. Pod balkonem natomiast szereg półek i szafek z białego drewna ze złotymi klamkami i wykończeniami. Wszystko było tutaj luksusowe. Wszystko tutaj miało prezentować, że Ferelith to królowa. Wszystko miało wskazywać na potęgę Korony.
Pomieszczenie było przestronne. Krążyło w nim jednak mnóstwo dziewcząt, których Everain w większości nie znała. Miały na sobie różnokolorowe sukienki, niektóre z nich siedziały początkowo przy stole, ale wstały, gdy tylko księżniczka przekroczyła próg. Inne oglądały ogrody za oknem, jeszcze inne po prostu rozmawiały. Kobieta naliczyła około dwudziestu dwórek, a pośród nich była też i Ferelith. Jak zawsze, piękna i dumna. Z uniesioną głową i szczerym, sympatycznym uśmiechem przyglądała się księżniczce, która szła w jej stronę, podczas gdy dwórki rozchodziły się niczym kaczki uciekające przed biegnącym psem. Królowa miała na sobie długą, ciemnozieloną suknię, na której ponaszywane były jakby złote gwiazdy. Do tego na wysokości jej brzucha wyszyto promieniste słońce. Gwiaździsta była również półprzezroczysta narzuta, którą nosiła na swoich barkach władczyni. Spływała ona po jej plecach, a także ramionach, aż do dłoni, gdyż ramiona pozbawione były rękawiczek i rękawów. Pofalowane, brązowe włosy Ferelith spływały natomiast po obu stronach jej twarzy, podkreślając ciemne usta, a także srebrny naszyjnik ze szmaragdem. We włosach królowej tkwił natomiast diadem.
— Wasza wysokość... — Everain ukłoniła się, gdy tylko stanęła naprzeciwko królowej.
— Oj, Everain, przepięknie wyglądasz — odpowiedziała władczyni.
— Dziękuję, wasza wysokość. I dziękuję również za bukiet, jest cudowny. Dziękuję również za karocę, to...
— Nie musisz dziękować. To i tak nic w porównaniu do tego, jaką miłością darzę cię ja i mój dwór, a także mąż. Jesteś naszą przyjaciółką, a o przyjaciół się dba — przerwała jej, wysławiając się spokojnie i melodyjnie, wręcz z bajkowym uśmiechem.
— To ogromna przyjemność słyszeć takie słowa, wasza wysokość, dziekuję — odpowiedziała księżniczka, skinając głowę.
— I mów mi Ferelith, przynajmniej, gdy rozmawiamy w zaufanym gronie.
Everain przytaknęła.
Królowa przeszła w stronę stołu i zaprosiła gestem wszystkie kobiety w komnacie do siebie. Dwórki zaczęły stawać za krzesłami, kładąc ręce na oparciach. Księżniczka nie wiedziała natomiast, gdzie powinna usiąść. Stała dalej w tym samym miejscu, szukając wzrokiem niezajętego krzesła. Władczyni spostrzegła zakłopotanie swojego gościa i machnęła dłonią do damy po swojej prawej stronie. Kobieta skinęła głową i odeszła na kraniec stołu.
— Proszę, Everain, usiądź obok mnie — zaoferowała z uśmiechem Ferelith, wskazując na krzesło.
— Dziękuję, to zaszczyt, wasza wyso... Ferelith — rzekła księżniczka, stając tak jak inne dwórki za czworonogim meblem. Była cała czerwona na twarzy, a ręce trzęsły się jej niesamowicie.
Chwilę później władczyni usiadła na swoim miejscu na szczycie stołu. Pozostałe panie zajęły swoje miejsce kilkanaście sekund potem.
— Jak minęła ci podróż, Everain? — zapytała Ferelith.
— Znakomicie, dziękuję. Mogłam podziwiać cudowne krajobrazy i Kuthadew jest piękniejsze niż je pamiętałam — odpowiedziała zakłopotana, starając się utrzymywać pogodny uśmiech na twarzy.
— Miło mi to słyszeć. W takim razie, kiedy ostatni raz byłaś w stolicy?
— Pięć lat temu. Król Edward zaprosił mnie, by nadać mi Kruczy Zamek w wieczyste użytkowanie — oznajmiła księżniczka.
— Wspaniałomyślnie z jego strony, czyż nie?
— Oczywiście. Byłam i jestem dozgonnie wdzięczna królowi świętej pamięci — zakomunikowała szybko.
Ferelith uśmiechnęła się serdecznie, a potem rozejrzała się po stole, przy którym ochoczo dyskutowały inne dwórki. Tematami ich rozmów były przede wszystkim ich kreacje, a także przystojni gwardziści i szlachcice. Gwar nie był jednak na tyle głośny, by uniemożliwiać rozmowy. Damy dbały o odpowiedni ton głosu przy stole. Królowa jednak podskoczyła jakby zaskoczona i złożyła ręce przy piersi, a potem spojrzała z troską na księżniczkę.
— Oh, przepraszam, nie powinnam cię tak zagadywać, pewnie jesteś głodna. — Wskazała na tacki z owocami i słodkościami. — Proszę, częstuj się, tak się podekscytowałam rozmową z tobą, że zapomniałam o manierach!
Władczyni zaśmiała się uroczo, a potem przysunęła w stronę arystokratki trzypoziomową, porcelanową paterę. Na najniższej jej warstwie były ułożone babeczki polane różnorodnymi sosami, w których można było odnaleźć kawałki owoców, od wiśni, przez czereśnie i gruszki. Wyżej natomiast znajdowały się zwyczajne ciasteczka kruche o wielu kształtach, posypane cukrem. Na samej górze ułożono trzy niewielkie bezy owocowe z kremem. Ferelith nachyliła się nad stołem.
— Jeśli chciałabyś usłyszeć moją radę, to te bezy są boskie, jakbyś próbowała słodkich chmur — szepnęła i mrugnęła do Everain, na co ta się roześmiała.
Słodkości w istocie wyglądały przepysznie. Każdy przypominał dzieło sztuki. Księżniczce było przykro niszczyć coś stworzonego z taką precyzją, ale zachęcona przez władczynię do spróbowania bezy z samej góry patery ostatecznie uległa. Wzięła do rąk słodycz, który następnie nad talerzykiem skosztowała, przymykając oczy. Zanurzyła się w tym cudownym smaku. Beza przyjemnie chrupała w jej ustach, a krem rozpłynął się w buzi niczym rzeczywisty obłok. Wystarczył jeden gryz, by arystokratka zakochała się w cukierniku, który to przygotował.
— Mmm... Fantastyczne — oświadczyła z zadowolonym wyrazem twarzy. Odłożyła bezę na talerzyk i serwetką wyczyściła swoje dłonie.
W tym samym czasie Ferelith spróbowała babeczki z owocami leśnymi. Po jednym kęsie odłożyła ją na spodek i spojrzała z uśmiechem na przyjaciółkę.
— Oh, mówiłam ci, Veselin Nimergirrie to najlepszy cukiernik na świecie — oznajmiła z zachwytem. — Rok temu ukradliśmy go z dworu księżnej Voscacoru — szepnęła roześmiana władczyni.
Everain zaśmiała się, a potem wróciła do konsumowania bezy. W tym czasie przysłuchiwała się również rozmowom innych dwórek. Słyszała jak obgadują mężczyzn, jak dają sobie rady co do sukienek i fryzur. Typowe dla dziewczyn ich pozycji i wieku rozmowy, których bardzo przyjemnie się słuchało. Każda z dam wykazywała bowiem zainteresowanie drugą osobą. Miła odmiana.
— Czy słyszałaś, że hrabina Thomasina wydzierżawiła połowę swojego lasu i cały Mysi Dwór dla jakiegoś kupca z Narer? — zapytała jedna z dam obok księżniczki do koleżanki naprzeciwko siebie.
Królowa spojrzała w stronę obu kobiet i widocznie się zainteresowała.
— Hrabina Thomasina? — powtórzyła cicho władczyni.
Dwórki spojrzały w jej stronę i zamilkły.
— Tak. Przekazała mu to w dzierżawę tydzień temu. Pozwala mu tam mieszkać, dała mu nawet służbę.
— Dlaczego miałaby to zrobić?
— Podobno się zakochała — odparła dwórka, spoglądając na pozostałe kobiety, które uśmiechały się pod nosem.
— Nieprawda — wtrąciła się inna, a Ferelith zerknęła na nią, tak jak i pozostałe dwórki. — Ten kupiec przywozi kszasz. Sprzedaje to potem Pendragonom lub innym rodzinom — powiedziała nonszalancko, popijając białe wino.
— A skąd to wiesz, Anne? — spytała królowa.
— Mój mąż kupił ostatnio całą skrzynię... Znalazłam ją, gdy szukałam naszego filka i zmusiłam go, by powiedziałam mi skąd to ma. Stwierdził, że dostał to hrabiny Thomasiny.
— Po co miałaby mu dawać całą skrzynię? — zdziwiła się jedna z dwórek.
— Bo to stary pryk! Nic nie robi, tylko pali i pali, a potem kaszle mi całą noc tak bardzo, że ostatnie trzy noce spędziłam w drugiej sypialni!
Władczyni zaśmiała się na słowa dwórki, a następnie spojrzała w stronę Everain, która z uwagą przysłuchiwała się plotkom. Sama oczywiście nie odzywała się na temat wspomnianej arystokratki. Prawdopodobnie jej nie znała, przynajmniej nie kojarzyła nazwiska, a kszasz kojarzyła wyłącznie z cygaretkami, które paliła duża część elit. Z tego powodu słuchała, delektując się dalej słodkościami.
Przy królewskim stole nie mogło być jednak ciszy, więc gdy temat hrabiny się wyczerpał, jedna z dwórek zerknęła na jedzącą bezę księżniczkę i uśmiechnęła się do niej sympatycznie, zwracając na sobie jej uwagę.
— To prawda, że po balu klausus Dianes zabrał cię do Kruczego Zamku na koniu? — zapytała zaciekawiona.
Everain przełknęła ostatni kęs bezy i wyprostowała się, biorąc do rąk chusteczkę. Wytarła brudne od kremu i cukru ręce. Swój wzrok utkwiła w tej właśnie czynności, ale to nie spowodowało, że dama zrezygnowała z dociekliwości. Wierciła księżniczce dziurę w brzuchu, czekając na odpowiedź, a po chwili również i inne kobiety przy stole dołączyły do przyglądania się jej. Nawet królowa, która jednak udawała najmniejsze zainteresowanie, pijąc wino z kieliszka. Najwyraźniej jasnowłosa nie mogła uciec od konfrontacji.
— Tak, to prawda — oznajmiła wyprostowana, układając ręce na udach.
— I...? — dociekała kobieta.
— I...? — powtórzyła za nią księżniczka.
— Tylko tyle? Tylko przejażdżka? A może zaprosiłaś go do siebie? — podsunęła inna z dam.
Everain zastanawiała się, jak powinna odpowiedzieć. Czy zgodnie z prawdą, co pewnie wpłynie negatywnie na reputację Dianesa, czy może niezgodnie z prawdą, co byłoby neutralne dla obu ich wizerunków.
— Zaprosiłam. Chciałam się mu odwdzięczyć za pomoc w dotarciu do posiadłości.
— Odwdzięczyłabym się mu tak, że zapomniałby swojego nazwiska... — szepnęła marzycielsko jedna z kobiet na końcu stołu.
— Maisy! — upomniała ją siedząca obok kobieta, śmiejąc się.
Całe gremium zaczęło się uroczo rechotać.
— Jest przystojny, czyż nie? — Podekscytowała się jedna z dwórek, spoglądając na Everain, a potem inne towarzyszki rozmowy.
— Bardzo — rozmarzyła się inna.
— Wiecie, że jest jednym z najlepszych łuczników w kraju? — spytała następna.
— I jeźdźców. Słyszałam, że ma czterdzieści cztery konie! — dodała kolejna.
Cały stół zdawał się już zapomnieć o księżniczce i jej krótkotrwałym romansie z Princem. Damy zaczęły rozmawiać ponownie same ze sobą na temat piękności i umiejętności arystokraty, a Everain przysłuchiwała się tym pogawędkom z zadumanym uśmiechem, co jakiś czas jedynie przytakując, gdy dwórki spoglądały w jej stronę, szukając potwierdzenia słanych w stronę nieobecnego komplementów.
— Zostawicie nas same, moje drogie? — zapytała królowa donośnym głosem.
Przez całą rozmowę o Lunatim była jakby nieobecna, wpatrując się w ogrody za oknem. Gdy tylko się odezwała, wszystkie kobiety zamilkły, a rozumiejąc pytanie władczyni, zaczęły wstawać od stołu i opuszczały komnatę, kłaniając się obu pozostałym na miejscach arystokratkom. Everain wyprostowała się i spoważniała. Kątem oka widziała jak ostatnie z dwórek wychodzą, a królowa tylko czeka, aż drzwi zamkną się, by poświęcić księżniczce całą swoją uwagę. Kiedy się tak stało, uśmiechnęła się skromnie do rozmówczyni, uderzając palcami o krawędź stołu.
— Nie sądziłam, że z Dianesem to coś poważnego... — zaczęła Ferelith.
— Nie, nie — zaprzeczyła głośno. — Absolutnie. To... Zdarzyło się raz i zapewne nigdy się nie powtórzy — wyjaśniła szybko speszona. Jak ona musiała wypaść przed rodziną królewską? Osoba jej pokroju śpiąca z klaususem? Co też królowa mogła sobie pomyśleć?!
— Ah, to bardzo dobrze. Prince nie jest odpowiednim kandydatem na partnera. Bądź co bądź to jeszcze młodziak, niezbyt wydoroślały, jak na siedemnaście lat zachowuje się gorzej niż moi synowie. — Westchnęła władczyni. — Oczywiście, to dobry chłopak. Uprzejmy, dżentelmen, dobrze wychowany, elegancki... — wymieniała, spoglądając w okno. — ...ale to nadal dziecko. Nie byłby ci w stanie zapewnić stabilności, ale też pozycji i koneksji — dodała, wracając wzrokiem do księżniczki.
— Nigdy nie myślałam o nim jak o potencjalnym mężu. Naprawdę — zapewniła.
— Wiem, przepraszam, że taka myśl w ogóle pojawiła się w mojej głowie. Jesteś inteligentną kobietą, rozsądną. Potrzebujesz silnego męża z prestiżem, majątkiem, ale też dojrzałością.
Everain opuściła głowę.
— Prawdę mówiąc... Nie myślałam jeszcze o tym... — wyznała cicho.
— Nie? — zaskoczyła się królowa. — Zdziwiłaś mnie. Ale rozumiem. To ciężka decyzja. Bardzo osobista. Ale myślę, że powinnaś zacząć rozważać różne... możliwości.
— Tak uważasz? — zapytała księżniczka, podnosząc zdumione spojrzenie.
— Tak. Jesteś piękną kobietą, pochodzisz ze znakomitego domu. Dlaczego miałabyś nie rozważać małżeństwa, by polepszyć swój stan materialny? Poza tym małżeństwo to nie tylko pieniądze, ale też... wsparcie. To bardzo pomaga, gdy kobieta posiada oparcie w mężczyźnie, może mu się zwierzyć, poprosić o radę. Z niektórymi sprawami nawet najlepsza przyjaciółka nie jest w stanie pomóc — rzekła spokojnie Ferelith. — Wyjdziemy na taras? Potrzebuję świeżego powietrza — oznajmiła z uśmiechem, wstając z miejsca.
— Oczywiście. — Everain również pospiesznie oderwała się od krzesła i ruszyła za władczynią.
Po drodze do drzwi tarasowych, które znajdowały się pod wspomnianym wcześniej balkonem, królowa złapała księżniczkę pod ramię z radosnym wyrazem twarzy.
— Dziękuję, że przyszłaś, Ev — odezwała się brunetka, jakby jakiś rodzaj obciążenia spadł z jej serca. — Mogę tak do ciebie mówić? — zapytała szybko.
— Oczywiście i to ja powinnam podziękować za zaproszenie — odpowiedziała z uśmiechem.
— Naprawdę nie ma za co. Żałuję, że wcześniej tego nie zrobiłam, ale teraz możesz przyjeżdżać do Kuthadew kiedy chcesz, a może nawet tutaj zamieszkasz, na pewno znajdzie się wolne piętro lub skrzydło dla twojej osoby — zaoferowała przyjaźnie królowa, gdy stanęły przed szklanymi drzwiami tarasowymi.
Everain szybko je otworzyła, będąc jednak dalej w szoku złożonej przez Ferelith propozycji. Nie wiedziała, jak powinna na to odpowiedzieć. Po prostu ją zamurowało. Miała już powiedzieć władczyni o tym, że wraca na północ. Że jej matka wysłała list. Otworzyła usta, by wyartykułować odmowę, ale stanęły już na tarasie i królowa mówiła dalej.
— Spójrz — odezwała się głośno, podchodząc do kamiennej bariery tarasu.
Z góry można było spostrzec rozciągające się we wszystkie strony zamkowe ogrody. O tej porze roku były oczywiście mniej zielone i kolorowe niż latem, niemniej nie zatraciły całego swojego piękna. Labirynty, ścieżki, fontanny, altanki i niewielkie rzeczki, a także kwiatowe konstrukcje. Wszystko przypominało miniaturowy raj stworzony na potrzeby królewskiej rodziny. To, co jednak wskazywała władczyni, to dwóch mężczyzn stojących obok białej altanki z aniołem na szczycie. Jeden z nich miał na sobie jasnożółty, przyległy do ciała strój i ciemne spodnie. Drugi był natomiast ubrany jak typowy sługa, w brązowe szaty i biała koszulę, która wystawała spod kamizelki. Obaj walczyli na miecze, ale to ewidentnie wyższy i masywniejszy z nich ubrany na żółto górował nad przeciwnikiem. Królowa wydawała się w istocie zainteresowana pojedynkiem, obserwując go z radością. Everain dołączyła do niej, stając obok i przyglądając się walce.
Ta zakończyła się chwilę później, gdy arystokrata wytrącił służącemu miecz i swoim ostrzem dotknął jego klatki piersiowej, powodując zatrzymanie przestraszonego mężczyzny w miejscu. Na tę oznakę dominującego zwycięstwa, władczyni zaklaskała, a księżniczka uczyniła to samo po chwili. Dźwięk klaszczących kobiet rozlał się po okolicy i dotarł do uszu mężczyzn. Triumfator spojrzał w górę i widząc dwie piękności na balkonie skinął głową z szerokim uśmiechem.
— Przystojny, czyż nie? — zapytała Ferelith, uśmiechając się do Everain.
Księżniczka spojrzała jeszcze raz w stronę arystokraty, który odchodził razem ze służącym w dal, co jakiś czas odwracając się jeszcze w stronę balkonu. Miała wrażenie, że patrzy na nią. Że ich spojrzenia się spotykają.
— Ciężko określić z tej odległości — odpowiedziała zawstydzona, zerkając na królowa.
— Oczywiście, to prawda — odparła rozbawiona. — To wicekról Zachodniej Fahrenii. Paris Florius.
Everain spojrzała na nią z zainteresowaniem.
— ...Taylen — dodała cicho władczyni.
— Taylen? — zdziwiła się.
— Kuzyn. — Uśmiechnęła się szeroko.
Księżniczka przytaknęła.
— Mogę was poznać.
— Poznać? — zaskoczyła się. Miała coraz więcej wątpliwości co do intencji jej królewskiej mości. Rozmowy o mężu, teraz przedstawienie jej wicekróla. To chyba zmierzało w tylko jednym kierunku i nie do końca wiedziała, czy jest to ten odpowiedni.
Ferelith też wydawała się rozumieć, że musi okazać nieco więcej szczerości i odsłonić swoje karty. Zamyśliła się. Usta złożyły się w cienką linię, a mocniejszym ruchem ręki odbiła się od barierki i zrobiła parę kroków w głąb tarasu.
— Paris widział cię kilkakrotnie przy różnych okazjach — zaczęła, łapiąc kontakt wzrokowy z Everain, która dalej stała w tym samym miejscu. — Chciałby cię poznać i ożenić się z tobą.
— Ze mną?
— Tak. To bardzo dobry mężczyzna. Jest dobrze wychowany, inteligentny, rozważny. Nie jest dzieckiem, rządzi jedną z najważniejszych części naszego imperium. Byłby wspaniałym mężem — oznajmiła z przekonaniem w głosie Ferelith, podchodząc bliżej księżniczki. Ostatecznie złapała ją za dłonie i uśmiechnęła się. — A my byłybyśmy rodziną.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł... Nie jestem gotowa na małżeństwo.
— Nikt cię nie zmusza, kochanie. Ale wiesz... Paris jest przystojnym, młodym wicekrólem. Wiele księżniczek, hrabin, a nawet królowych chciałoby posiadać go tylko dla siebie, a on wybrał ciebie.
— Więc może poczekać...
— On tak, ale jego kraj nie.
Everain milczała.
— Jego kraj potrzebuje królowej. Ciepłej, mądrej, rozsądnej, pięknej, byłabyś idealną wicekrólową. Posiadałabyś własny kawałek ziemi, własny pałac, służbę, karocę, ochronę. Miałabyś wszystko, o czym tylko marzysz za kiwnięciem palca. Nosiłabyś złoto, kąpała się w mleku, jadła owoce morza i najlepsze bezy, jakie tylko zna świat.
Ferelith była rozpromieniona. Głaskała delikatne dłonie księżniczki. Mówiła głosem subtelnym, melodyjnym, jakby malowała w rzeczywistości obrazy prawdziwego rodzaju. I tak się też działo, bo każde słowo władczyni pojawiało się przed oczami Everain jak malunek pełen kolorów, słonecznego blasku. Ale czy musiała się oddać mężczyźnie, by to wszystko mieć? Nie miała pojęcia, co powinna o tym myśleć. Małżeństwo z wicekrólem, którego nie znała to szaleństwo, ale być może jedyna szansa, by stać się niezależną kobietą. Niezależną od miłosierdzia tej czy innej rodziny królewskiej, niezależnie, czy to Pelagiosowie, czy Messai. Właśnie... Messai...
— To... Muszę to przemyśleć, Ferelith. To ogromna odpowiedzialność i niesamowite wyróżnienie, że wicekról wybrał akurat mnie, jednakże muszę porozmawiać z matką — odpowiedziała w końcu.
Królowa zaskoczyła się odpowiedzią księżniczki. Podniosła brwi wysoko w górę, a także przestała gładzić skórę rozmówczyni. Odsunęła się od niej na krok i przechyliła głowę delikatnie w bok jak zainteresowany pies.
— Matką? Kaligna się odzywała? — zapytała z zaciekawieniem.
Everain spuściła wzrok i wzięła głęboki wdech, układając w głowie scenariusz swojej wypowiedzi. Nie chciała o tym rozmawiać w takich okolicznościach. Prawdę mówiąc, powinna zacząć od tego rozmowę z władczynią, ale nie cofnie już czasu. Skinęła więc głową, ale wiedząc, że to nie będzie wystarczająca odpowiedź postanowiła dodać od razu:
— Dzisiaj rano dotarł do mnie list od matki, właściwie królowej już teraz... Okazało się, że król Sarnin został obalony i moja matka zajęła jego miejsce na tronie Ritaant'h.
Oczy Ferelith rozszerzały się w zaskoczeniu, chociaż twarz pozostawała niezmiennie obojętna.
— Jestem wdzięczna za wszystko, co ty i król zrobiliście dla mnie przez te lata, co zrobiła rodzina jego wysokości... Jestem naprawdę pełna wdzięczności za opiekę, troskę i protekcję...
— Królowa Kaligna chce, żebyś wracała na północ? — wtrąciła się władczyni, odwracając się z poważnym wyrazem twarzy w stronę ogrodów.
— Tak — odpowiedziała krótko Everain, wzdychając.
Królowa początkowo milczała, wpatrując się w roślinność, którą widziała przed sobą. Księżniczka nie wiedziała, co powinna zrobić w tym momencie. Czy podejść i pocieszyć? Nie wiedziała nawet, z czego wynika zachowanie królewskiej małżonki, więc jak miałaby jej pomóc?
— Rozumiem. Będzie nam ciebie brakować, Everain — szepnęła.
Everain zauważyła jedynie jak królowa podnosi dłoń do twarzy i pociera swoje lewe oko, a potem głęboko i głośno oddycha.
— Mi również, wasza wysokość.
— Pozwól mi jechać z tobą na północ. Z chęcią odwiedzę Kartel — oznajmiła cicho, ale z uśmiechem odwracająca się Ferelith.
— Nie wiem, czy to możliwe... Moja podróż będzie odbiegać znacząco od standardów. Udamy się do Portu Różanego, a stamtąd do innego portu i potem dopiero do Ritaant'h. To długa i męcząca droga, na pewno nie jest odpowiednia dla osoby o twojej pozycji, Ferelith — oświadczyła, ciągle jednak zszokowana propozycją władczyni.
— Rozumiem — wymamrotała, przechodząc obok księżniczki. — Usiądziemy w środku? — zapytała, siląc się na uśmiech.
Gdy kobieta ponownie odwróciła się plecami do Everain, ta znowu dostrzegła, że władczyni pociera swoje oczy. Jasnowłosej zrobiło się przykro. Nie sądziła, że ta wiadomość tak mocno wpłynie na Ferelith. Ze smutkiem ruszyła więc z powrotem do zastawionego słodkościami stołu. Obie arystokratki zasiadły na swoich miejscach i przez dłuższą chwilę milczały.
— Jak się czujesz z tym wszystkich, Everain? — zapytała w końcu królowa, podnosząc wzrok na rozmówczynię.
— Sama nie wiem... To będzie coś nowego. Nie pamiętam zresztą wiele z czasów, gdy mieszkałam na północy. Nie wiem, czy się tam odnajdę. Nie tylko po prostu... jako księżniczka, ale też jako... kobieta — odparła z przygaszonym wzrokiem.
Królowa złapała ją za dłoń i mocno uścisnęła, uśmiechając się.
— Ja i Jasper będziemy trzymać za ciebie kciuki. I na pewno cię odwiedzimy, może na wiosnę, co ty na to?
— Byłoby cudownie, dziękuję — odpowiedziała pogodnie.
— Pamiętaj tylko, żeby nie brać na siebie zbyt dużo obowiązków. Daj sobie czas na zapoznanie się z nowymi dworzanami, zasadami, tyle, ile będziesz potrzebować. Nie musisz przecież wiedzieć wszystkiego. Nie byłaś tam kilkadziesiąt lat. To normalne, że będziesz czuć się zagubiona, nieswoja, ale to minie. Uwierz mi. — Królowa zacisnęła mocniej swoją rękę na dłoni księżniczki, na co ta odpowiedziała szerszym uśmiechem.
— Będę potrzebować porozmawiać z jego wysokością — odparła Everain, podnosząc wzrok na władczynię.
— W jakiej sprawie, jeśli mogę spytać?
— Moja matka przysłała mi dekret. Mam przekazać go królowi.
— Oh, oczywiście, chodźmy zatem, nie będziemy tracić czasu na słodkościach! — Zaśmiała się, wstając od stołu.
Obie kobiety wyszły z komnaty, gdzie czekała oczywiście Andrine. Ukłoniła się ona zarówno królowej jak i następczyni tronu, a następnie stanęła z boku, nie odzywając się. Everain krótko poinformowała ją, że udają się do monarchy, na co ta przystała.
Wszystkie trzy znalazły się pod salą narad kilka minut później. Przed ogromnymi, wysokimi drzwiami ze złotymi klamkami, które przypominały miecze, stało dwóch gwardzistów. W środku panowały obrady Rady Gabinetowej, ale to nie przeszkodziło królowej w wejściu do środka. Jako królewska małżonka miała pełne prawo przerwać nawet takie wydarzenie. Żołnierze na jej rozkaz posłusznie otworzyli wrota, a Everain, Ferelith i Andrine weszły do środka. W wysokiej sali znajdowało się wiele kolumn, które podtrzymywały marmurowe sklepienie wyłożone kolorowymi malowidłami. Freski przedstawiały mit podziału słońca na dwie części i wydostania się ze słonecznej energii bogini Sendy. W komnacie było więc niezwykle jasno, nie tylko przez zastosowane kolory, ale również przez wiele świec, które wisiały czy to na solidnie zawieszonych żyrandolach czy ścianach. Przed wysokimi i wąskimi oknami, między których szybami zwisały monadejskie, błękitne sztandary przyozdobione gryfem, znajdował się długi stół zastawiony po brzegi jedzeniem i napojami, wyścielony był białym obrusem, a czarne, drewniane i proste krzesła zajęte były przez członków Straży Praw. Królewska rada o czymś rozmawiała, a król Jasper siedział przy szczycie stołu i przysłuchiwał się swoim doradcom, którzy przerwali naradę, gdy usłyszeli stukot kobiecych butów. Wzrok mężczyzn spoczął na ruszającej w ich kierunku królowej. Członkowie Straży wstali od stołu pospiesznie, jednemu z nich upadła nawet serwetka, którą trzymał na kolanach.
— Przepraszam, że przerywam, mości panowie, wierzę, że mi wybaczycie — powiedziała uśmiechnięta władczyni.
Wszyscy członkowie rady przytaknęli oczywiście, nie okazując żadnej dezaprobaty dla zachowania królewskiej żony. Ta podeszła natomiast do króla i nachyliła się do jego ucha. W tym czasie Everain i Andrine stały kilka kroków za progiem, przypatrując się całej sytuacji. Władca pokiwał twierdząco głową do swojej małżonki, a potem podniósł dłoń i zaprosił gestem księżniczkę do podejścia bliżej, co ta uczyniła powoli ze spuszczoną głową.
— Moja żona twierdzi, że twoja matka jednak żyje, czy to prawda? — zapytał donośnym głosem Jasper.
— Tak, wasza wysokość — odpowiedziała krótko Everain, stojąc po przeciwległej stronie stołu obok pustego krzesła.
— I koronowała się?
— Tak, wasza wysokość. Jest królową Ritaant'h.
— W takim razie cieszy mnie to. Chyba nas wszystkich — odparł pogodnie król.
— W istocie, wasza wysokość — wtrącił się Pierwszy Ambasador. — To wspaniała wiadomość, księżniczko, że tyran został obalony i przywrócono prawą linię sukcesji — dodał staruszek, spoglądając na Everain.
— Dziękuję, Pierwszy Ambasadorze.
— Jak wygląda obecna sytuacja w twojej ojczyźnie, księżniczko? Na pewno królowa musi mieć tytaniczną pracę do wykonania, by przywrócić królestwu stabilność — dopytywał dalej Pierwszy Ambasador.
— Księżniczka nie musi sobie zaprzątać tym głowy, Pierwszy Ambasadorze — wcięła się Ferelith, a starzec spuścił wzrok i stracił na radosnym uśmiechu.
— Tak... — zaczął władca, spoglądając w bok i mrużąc oczy. Ferelith uderzyła go delikatnie w ramię i momentalnie się ocknął jak ze snu. — A! Moja kochana żona mówi, że posiadasz dla mnie dekret od królowej, to prawda, księżniczko? — zapytał.
— Tak, wasza wysokość.
Nastała cisza. Król wpatrywał się w jasnowłosą dłuższą chwilę. Królowa natomiast uśmiechała się jak zwykle, również przyglądając się następczyni tronu. Członkowie Straży Praw patrzyli natomiast po sobie, czasem zerkając na Everain lub parę królewską. Niezręczny bezgłos trwał w najlepsze, a Everain spięła się do tego stopnia, że zaczęła drapać się po swoich palcach i rozglądać się po komnacie, jakby szukała wyjścia.
— Mogę go zobaczyć? — zapytał w końcu Jasper, odchrząkując.
— Oczywiście! — zawołała Everain, uśmiechając się głupio, a następnie przekręcając głowę tak, by jednocześnie patrzeć na króla i próbować spojrzeć na stojącą daleko za nią agentkę. — Andrine, podasz proszę dekret — wykrztusiła z siebie.
Andrine bezgłośnie przeszła obok księżniczki, wyciągając po drodze dokument ze swojej torby. Wyprostowana szła w stronę krańca stołu, skupiając na sobie uwagę wszystkich członków rady. Słyszała jak szepczą coś między sobą, ale nie zwracała na to uwagi. Jej wzrok wydawał się pusty, nieskupiony na żadnej konkretnej osobie w komnacie. Mechanicznym ruchem podała władcy papier, który ten następnie odpieczętował i przeczytał, szepcząc pod nosem poszczególne słowa. Andrine w tym czasie odeszła z powrotem na swoje miejsce przy drzwiach.
Jasper nie powiedział jednak żadnego głośnego słowa. Nad jego ramieniem stała Ferelith, która przez ramię zaglądała na kartkę. Monarcha podał dokument do prawej, by inni członkowie Straży Praw mogli się z nim zapoznać.
Gdy dokument wrócił z powrotem do króla, ten rzucił go na stół przed sobą, obok talerza.
— Oczywiście, otrzymasz osobistą ochronę, aż do Portu Różanego, księżniczko. Tak samo jak karocę, wyżywienie i glejt, który będzie cię upoważniał do pozostania w każdej królewskiej posiadłości na twojej trasie — oznajmił donośnie Jasper.
Jeden z doradców, Wielki Hetman, podrapał się w tym momencie po głowie.
— I przekaż królowej Kalignie, że nie będziemy wymagać od niej żadnej rekompensaty za twój pobyt, księżniczko. W istocie to była przyjemność i nasz obowiązek, by przyjąć cię pod nasz dach. Za dobro nie powinno się oczekiwać żadnej zapłaty — dodał chwilę później po dłuższym namyśle władca, a Minister Skarbu odchrząknął głośno i pokręcił głową, ale gdy królowa posłała mu surowe spojrzenie, spuścił głowę i poprawił krzywo leżący przy talerzu widelec.
Everain szeroko uśmiechnęła się na słowa monarchy. Kręciła głową, nie dowierzając w to, jak wiele dobroci ją dzisiaj spotkało. To było nieprawdopodobne!
— Dziękuję, wasza wysokość. Nie wiem, jak się odwdzięczę. To ogromna łaskawość, wasza wysokość. Przekażę matce te dobre wiadomości i na pewno mój naród będzie posiadał kolosalny dług wdzięczności wobec Królestwa Monadent — odpowiedziała, kłaniając się królowi.
Jasper uśmiechnął się szeroko.
— Życzę bezpiecznej podróży, księżniczko — odparł spokojnie.
Jasnowłosa wiedziała, że to w takim razie koniec jej audiencji. Ukłoniła się jeszcze raz, a potem odwróciła i ruszyła w stronę wyjścia, czując na sobie chłodny wzrok podwładnej. Andrine nie wydawała się tak zadowolona z przebiegu rozmowy, chociaż Everain miała wrażenie, że wzrok czarnowłosej wampirzycy nie spoczywa wcale na jej osobie, a jest skierowany gdzieś dalej, w głąb komnaty.
Za księżniczką ruszyła też królowa, która przeprosiła męża i Straż Praw, wychodząc z sali obrad. Dogoniła odchodzące korytarzem kobiety.
— Everain — odparła cicho.
— Tak? — zapytała księżniczka, zatrzymując się.
— Możemy porozmawiać? — spytała władczyni. — Przeprosisz nas? — Spojrzała na Andrine, która przytaknęła i odeszła kilkanaście metrów, stając przy oknie. — Pamiętaj, że możesz zawsze liczyć na naszą pomoc. I że nadal mogę cię poznać z Parisem. To świetny mężczyzna, a w nowej sytuacji będziesz potrzebować jakiegoś oparcia, ramienia, pomocnej dłoni. On zwiedził pół świata, świetnie zna języki, obce kultury, mogłabyś też odwiedzać go w Zachodniej Fahrenii, gdybyś potrzebowała odpoczynku — powiedziała szeptem Ferelith, patrząc rozmówczyni prosto w oczy.
— Będę pamiętać i dziękuję za to. Przekażę matce tę wiadomość — odpowiedziała ze skromnym uśmiechem.
— Oczywiście — przytaknęła. — Nie będę cię już zatrzymywać. Szczęśliwej i bezpiecznej podróży — oświadczyła władczyni radośnie, a następnie przytuliła jasnowłosą ciepło i serdecznie. — Leonhard doprowadzi was do wyjścia — oznajmiła na koniec królowa, przedstawiając jednego z gwardzistów.
Chwilę później na korytarzu pozostały już tylko dwie wampirzyce i rycerz, który ruszył przodem. Kobiety poszły za nim, ale w pewnej odległości, co mu bynajmniej nie przeszkadzało. Zresztą nie odzywał się w ogóle. Zwyczajnie maszerował, nawet nie oglądając się za siebie, by sprawdzić, czy Andrine i Everain podążają dalej jego krokiem.
— O czym rozmawiałaś z królową? — zapytała Andrine, uważnie obserwując gwardzistę przed nimi.
— O niczym konkretnym. Rozmawialiśmy o wielu rzeczach — odpowiedziała arystokratka. Nie wiedziała, czy powinna powiedzieć Andrine o propozycji małżeństwa, którą zaoferowała jej Ferelith. Nie do końca ufała wampirzycy. Była dla niej obca. Pojawiła się właściwie znikąd, przyznała się do spisku i zdrady, i mimo że widziała jej oddanie, to aura, którą roztaczała wokół siebie ta kobieta była niepokojąca.
Andrine nie chciała jednak drążyć tematu. Jej wzrok był nieufny, ale nie miała zamiaru dopytywać.
— Czy w takim razie możemy już wyruszać do Portu Różanego?
— Tak. Myślę, że tak — odparła zamyślona.
Czy to wszystko, co chciała już zrobić przed wyjazdem? To prawdopodobnie jej ostatnie dni w Monadent. Chciałaby pożegnać się z przyjaciółmi, ze szlachciankami i arystokratkami, z którymi zdążyła się zapoznać, ale Andrine jej na pewno na to nie pozwoli.
— Ale wróćmy jeszcze na chwilę do Kruczego Zamku — dodała zamyślona.
— Po co? — zapytała zaskoczona Andrine.
— Muszę zrobić jeszcze jedną rzecz.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top