Rozdział 5. Sprawiedliwa Zemsta


Żelazna klatka — tak można by określić miejsce, w którym znajdowała się, do jeszcze niedawna, najważniejsza osoba w rodzie Der'Am. Nie miał już jednak nic z dawnej dostojności i klasy, którą prezentował przez ponad sto dziewięćdziesiąt lat swojego życia. Leżał pośród własnych odchodów, mokry od potu i moczu, a także deszczu, widząc z każdej strony kraty wykonane z metalu, który parzył go przy każdym najmniejszym dotyku. Nie był w stanie się oprzeć, a nawet wstać, bo klatka była za mała, by się wyprostować. Oglądał ciemne chmury, które zbierały się nad jego marnym losem. Co jakiś czas widział coś więcej niż pustynny piach, a także żołnierzy. Stali z każdej strony, ubrani w ciemne zbroje i uzbrojeni po zęby, nie odzywali się jednak do niego w żaden sposób. On też przestał. Jeszcze pierwszej nocy krzyczał, potem obrażał, potem błagał i próbował przekupić każdego z nich osobno, ale bezskutecznie, bo nie miał już nic — pieniędzy, rodziny, a nawet szacunku. Stał się persona non grata w swoim własnym rodzie.

Gdy siedział w lochach, nie dawano mu jedzenia. Musiał żywić się tym, co miał na sobie, dlatego teraz był już nago. Wody również mu nie dawano, dlatego pił swój mocz, a w klatce deszcz. W niewoli spędził już trzy tygodnie, przenoszony z miejsca na miejsce jak zwierzę. Wczoraj znalazł się w Kartelu i tam też otrzymał informację, że czeka go proces poza miastem, na który właśnie zmierzał. Zdawał sobie doskonale sprawę, że to oznaczało wyłącznie jedno — śmierć. Nie miał wątpliwości, że zostanie zgładzony za to, co zrobił. Nie liczył na miłosierdzie nowej królowej. Jeśli czegoś nauczyło go życie to tego, że cuda się nie zdarzają, a Messai nie mają serca. Mógł więc tylko czekać. Czekać niczym świnia na rzeź. Ale nawet świnia miała lepsze warunki niż on w tej klatce.

Było mu zimno. Każdy jego mięsień się trząsł, a palce miał już fioletowe od mrozu. Ciało dodatkowo poharatane piaskiem, który wzburzany przez wiatr wpadał do klatki i działał jak tysiące noży. Był wycieńczony. Nie miał już włosów — sam je sobie powyrywał, by coś zjeść. Na jego ciele było mnóstwo blizn i śladów po zranieniach, a plecy miał pokryte ropiejącymi ranami, w których zagnieździły się pustynne robaki. Czuł, jak w jego ciele robactwo drąży tunele, czuł, jak jego żołądek pożera sam siebie, czuł, jak jego ciało rozrywa piach, czuł każdy dotyk powietrza, każde muśniecie skrzydłem muchy, każdy swój ruch i każdy ruch swoich wnętrzności. Psychicznie był już martwy, ale prawie dwustuletnie ciało nie chciało jeszcze umierać i być może to było największe przekleństwo — wola życia stała się jego klątwą.

Nie wiedział, ile czasu dokładnie spędził w tej klatce. Na pewno więcej niż dwa dni, na pewno nie więcej niż tydzień. Niestety, po pewnym czasie nie robił już nic innego niż sen, który był jedynym wyzwolicielem jego umysłu poza ból, cierpienie i agonię. Sen był jego przyjacielem, dlatego zanurzał się w jego ramionach tak często, jak tylko mógł.

Konwój zatrzymywał się właściwie tylko wtedy, gdy słońce zachodziło. Nie chcieli iść dalej, pod promienie słoneczne, dlatego robili sobie wówczas kilkugodzinne postoje, podczas których żołnierze rozpalali ognisko, rozkładali namioty i bawili się, pijąc lub grając, kompletnie nie zwracając uwagi na więźnia, którego po drugiej nocy nikt już nawet nie eskortował w trakcie przerw — mężczyzna był w takim stanie, że nie byłby w stanie przejść więcej niż pięć kroków bez pomocy. Gdy żołnierze wstawali, sprawdzani jedynie, czy ich osadzony jeszcze żyje. Uderzali po prostu włóczniami o klatkę, a widząc ruch w środku, odchodzili, jeśli się nie ruszał, to dźgali go płytko. I tak mijały arystokracie kolejne dni w drodze na wschodnie wybrzeże, gdzie jak przypuszczał stanie przed sądem.

Nie mógł jednak w najśmielszych nawet snach przypuszczać tego, co naprawdę zastanie nad Oceanem Północnym. Powóz z więźniem przybył bowiem w końcu na miejsce. Początkowo, Der'Am widział wyłącznie namioty, wiele namiotów, zarówno wojskowych, jak i cywilnych. Widział przechadzających się po terenie żołnierzy. Potem obserwował powozy podobne do tych, którym on był transportowany. Było ich przynajmniej kilkadziesiąt. Jedyne różnice były takie, że były znacznie większe — żelazne klatki były w stanie na oko pomieścić kilkadziesiąt osób. To był pierwszy moment w czasie podróży, gdy podniósł się z pozycji leżącej z własnej woli. Uniósł łeb i przybliżył się do krat, by lepiej widzieć wszystko, co znajduje się za nimi. Był przerażony tym, co widział. Ślady krwi na piasku, sunące niczym węże w stronę urwiska. Otwarte powozy, z których wylewały się odchody i flaki. Słabych i chudych niewolników, którzy nosili na swoich barkach ciała lub beczki z winem.

Mężczyzna nie potrafił odwrócić wzroku. Wstrzymywał oddech. Jego źrenice rozszerzyły się, a kark napiął. To był koszmar. Nie wiedział, co się tutaj wydarzyło, co oznaczała ta cała krew...?

Zamarł, gdy powóz się zatrzymał. Odwrócił się momentalnie w stronę żołnierzy na przedzie. Zaczęli iść powoli w jego stronę. Spanikował i przywarł do żelaznych krat, mimo tego, że jego plecy spalały się z każdą kolejną sekundą, gdy dotykał metalu. Krzyczał i wył na cały głos. Cała rzesza wojskowych i niewolników, którzy przechodzili, patrzyli wprost na niego. Obserwowali, jak wierzga się, jak wrzeszczy, jak z płaczem próbuje przekonać strażników, by go zostawili, jak kopie, jak modli się o cud. Aż w końcu jak łapie za czerwone od magii pręty, byle tylko nie wychodzić na zewnątrz. Jak uderza w drewnianą podłogę. Jak próbuje wyrwać deski. Jak paznokciami i zębami wyszarpuje drzazgi, by złapać się czegokolwiek, gdy żołnierze wyciągają go za nogi z kojca.

Nie był w stanie się utrzymać. Trzech sprawnych żołdaków wyrzuciło go w końcu na piach. Uderzył twarzą o ziemię, a pomiędzy jego zębami odnalazł się momentalnie piasek i kamienie, które poraniły wnętrze policzków. Płakał. Wył jak dziecko, gdy mężczyźni podnieśli go do pionu. Nie miał siły utrzymać się na nogach. Jego nagie, brudne, poranione ciało musiało być niesione niczym worek z mięsem przez dwóch wojowników przez cały obóz. Nie przestał płakać nawet na chwilę. Uderzał w niego smród zgnilizny, zapach krwi, zamykał oczy, byle tylko nie widzieć tej posoki rozlewającej się wokół, ale czuł, jak jego stopy przesuwające się bezwiednie po piasku wpadają na ciepłą ciecz i brudzą się w niej. Ostatecznie, po dziesięciu minutach spuścił głowę i łkał, nie widząc żadnej nadziei. Był na pustyni, nad urwiskiem, otoczony przez żołnierzy, bez siły i nawet gdyby, udało mu się uciec, co byłoby możliwe chyba tylko z demoniczną pomocą, to i tak nie miałby do czego wracać.

W końcu się zatrzymali. Żołnierze wyprostowali się i mężczyzna czuł jedynie, że wykonali delikatny pokłon w stronę kogoś, kto stał naprzeciwko.

— Lord Throgarth i Wielki Lord Carkor Belial Der'Am, głowa rodu Der'Am, były Mistrz Skarbu w Małej Radzie Królewskiej tyrana Sarnina, pojmany i osadzony, stawia się dzisiaj przed Najwyższym Sądem Królewskim w osobie jej wysokości Najwyższej Protektorki Sierry, Tierry, Terewalu, Nefertari, Północnego i Południowego Anthousu, Pani w Bion i Hypatosie, Księżnej Acke z Prawa Krwi i Honoru, Strażniczki Północnych Krain i z krwi Sióstr oraz Braci Wampirzej Rasy, Opiekunki Ludu Ritaant'h i Wielkich Rodów Arcyksiężną, Dziewiętnastej Córki Krwi Królowej Matki Evereleidy, Obrończyni Praw Tradycji oraz Krwi Wiecznej Matki, z woli ludu, z prawa krwi, z mocy honoru Królowej Ritaant'h i Krain Jej Podległych oraz Mórz Przyległych i Pani Wielkiego Rodu Messai — odczytał nieznajomy kobiecy głos.

Królowej?

Mężczyzna podniósł powoli wzrok. Nie przypuszczał, że Kaligna stawi się tutaj osobiście. Że odczyta wyrok, by skazać go na śmierć. A jednak... Siedziała kilkanaście metrów przed nim, tuż nad skrajem urwiska, na drewnianym, prostym tronie, na którego szczycie wyżłobiona była, jakże by inaczej, ćma, a u podstaw tronu znajdowały się rysunki gór skąpanych w ogniu. Nagie stopy królowej dotykały piasku. Ubrana była w czarną, długą, ale grubą suknię, a także brązowe futro, które otulało jej tors. Na głowie spoczywała natomiast korona, jedna z tych, które stosowano poza Kartelem — była prostym okręgiem ze złota ze wzniesieniami w kształcie smoczych zębów, które zamykały się do środka, z których dwa przeciwległe rozdzielały się w połowie jak wężowe języki. W tychże zębach umieszczone były rubiny. Carkor zwrócił uwagę na jej wzrok — zimny, bezwstydny, okrutny. Dokładnie taką ją zapamiętał, chłodną i pragmatyczną, z tą chudą, szorstką szyją, z której wystawały ścięgna. Władczyni miała głowę uniesioną wysoko. Siedziała wyprostowana, opierając ręce na podłokietnikach o sześciennym zakończeniu. Patrzyła prosto na niego. Jej przeszywający wzrok był dla niego czymś okropnym, czuł, jak napawa się swoim zwycięstwem i że sprawia jej to przyjemność.

Obok jej tronu stała druga kobieta. To ta przed chwilą odczytała królewski dokument. Dopiero gdy ją zobaczył, arystokrata rozpoznał w niej swoją zaginioną przed dwudziestoma laty córkę. Wyglądała tak, jak ją pamiętał — szczupła, nieco niższa od królowej, o długich, czarnych, lekko kręconych włosach i dużych ustach. Nie była jednak tą samą kobietą, która opuszczała jego rezydencję tamtego dnia. Jej skóra była szara, pokryta ciemnymi śladami, które układały się w żyły na jej rękach i biuście, paznokcie miała czarne, a oczy fioletowe.

— Raven... — wydukał z siebie ostatkiem sił.

Córka patrzyła na niego o wiele bardziej nienawistnym wzrokiem niż królowa. Wzburzone oczy oddawały całą złość, którą posiadała w sobie ta drobna istota. Wydawało mu się, że jej czarna suknia i równie mroczne futro stopnieje pod naporem tego piekielnego ognia, który wypełniał jej duszę.

— Stajesz przed Najwyższym Sądem Królewskim oskarżony o zdradę, o wsparcie tyrana w utrzymaniu i sprawowaniu władzy, o bankructwo Skarbca Królewskiego, aż wreszcie o zamordowanie Dorthei Shendeki Der'Am i przyczynienie się do zamordowania ośmiu członków swojej rodziny — odczytała akt oskarżenia córka arystokraty. — Jak odpowiesz na te zarzuty? — zapytała, zwijając rulon. Ręce złożyła na podbrzuszu.

— Domagam się próby krwi — powiedział najgłośniej, jak potrafił.

— Nie masz do niej prawa. Zdrajcom nie przysługuje nic ponad słowo — oznajmiła zimno Raven.

Opuścił głowę zawiedziony. Wiedział, że wyrok i tak już zapadł. Niezależnie, co powie, nic nie dało się już zmienić. Jego los został przypieczętowany w momencie, gdy Kaligna została królową. Dlatego milczał. Nie powiedział nic więcej. Nie odpowiedział na kolejne to samo pytanie. Nie zamierzał się bronić. Nie zamierzał nikogo oskarżać. Poddał się, bo tylko to mogło sprawić, że jego ból minie szybciej.

— Jako Sędzia Tradycji uznaję ciebie, Carkorze Belialu z rodu Der'Am za winnego wszystkiego, co ci się zarzuca, i w konsekwencji odbieram ci wszelkie prawa i tytuły, które określasz mianem cnoty lub wartości, a wraz z tym wszelkie prawa, obowiązki i przywileje, którymi mogłeś się cieszyć za wcześniejszego życia — zawyrokowała głośno.

Nastała cisza. Jedynym dźwiękiem był głęboki oddech skazanego, który patrzył w piach, na którym raz po raz pojawiały się kolejne wilgotne punkty.

— Jako Sędzia Tradycji, w imieniu Królowej Matki, jako żeś jest istotą nagą w świetle prawa, w oczach bogów i czeluści piekielnych, odbieram ci prawo do życia, jako że nie może żyć ktoś, kto włóczęgą w ich oczach jest.

Podniósł powoli swoje spojrzenie. Jego córka go nienawidziła. A królowa patrzyła na niego tak beznamiętnie, że wydawało mu się, że jego życie nic dla nich nie znaczy. Widział to, jak sędzia ukłoniła się władczyni i powiedziała do niej coś szeptem, a potem odsunęła się na bok. Kaligna wówczas wstała, a on został zaprowadzony bliżej jej oblicza. Żołnierze złapali go za łeb i odchylili go do w tył, by napiętą szyją i bólem w plecach patrzył w oczy królowej i jednocześnie posadzili go na kolanach.

— W imieniu Królowej Matki, ja, Dziewiętnasta jej Córka, Obrończyni Praw Tradycji, z woli ludu, z prawa krwi, z mocy honoru Królowa Ritaant'h skazuję cię na...

Widział to w jej oczach. Tę satysfakcję, gdy zrobiła pauzę, otwierając usta. Widział ten uśmiech, gdy podniosła swoje kąciki ust, by powiedzieć:

— ...śmierć przez strącenie w odmęty Wielkiego Oceanu, by twoje ciało spoczęło wśród gnijących zwłok innych zbrodniarzy, bo na ziemi zdradzieckie mięso pozostać nie może.

Odwróciła od niego spojrzenie w tym samym momencie, w którym zakończyła zdanie. Żołnierze zabrali go sprzed oblicza władczyni i postawili ponownie kilka metrów przed tronem, ale Kaligna nie wydawała się zainteresowana przedłużaniem procesu w nieskończoność. Carkor Belial, niegdyś jedna z najpotężniejszych i najbogatszych osób w królestwie, teraz nie powiedziała nawet słowa. Wzgardziła nim sprawiedliwość i nie zamierzał błagać Messai o łaskę. Posępnie patrzył w swoje stopy brudne od krwi i piasku. Od klifu dzieliło go wyłącznie skinięcie palca, jedno spojrzenie, pojedynczy, władczy gest kobiety, która w jego mniemaniu zniszczyła postęp. Ale zwyciężyła. I właściwie nic innego nie miało już znaczenia.

Wyłącznie Raven przyglądała się ojcu, ale on nie chciał na nią spojrzeć. Wiedział, że patrzy na niego w sposób gorszy niż na niewolnika lub gwałciciela. Okropne uczucie. Mieć jednocześnie świadomość, że jego najstarsze dziecko żyje, ma się dobrze, a z drugiej, że stało się tym, kim się stało. Stanęła po złej stronie.

Kaligna, patrząca w bok i kontemplująca nad bezkresem oceanu przez dłuższy moment, starała się nie okazywać żadnych emocji. Utrzymywała wyraz twarzy, który nie byłby ujmą dla niezawisłości, którą musiała reprezentować jako sędzia. W końcu podniosła dłoń i machnęła nią, nie zerkając nawet na arystokratę. Raven popatrzyła się na nią z poważnym wyrazem twarzy. Ich spojrzenia się spotkały. Sędzina nie była w stanie jednak wytrzymać chłodnego wzroku królowej. Odeszła razem z żołnierzami, którzy wlekli ze sobą ciało Der'Ama. Nie miał siły, nie miał motywacji, nie miał ochoty nawet próbować chodzić.

Raven szła powoli w stronę klifów. Z daleka widziała linie ustawionych na granicy mężczyzn. Było ich około pięćdziesięciu. Wszyscy byli nadzy, żadnemu z nich nie dano nawet butów. Stali wyprostowani, okrywając swoje miejsca intymne, ze spuszczonymi głowami i zamkniętymi oczami, modląc się tylko, by mieć tyle odwagi, żeby skoczyć z własnej woli. I pewnie niejeden tak zrobił, ale większość nie potrafiła. Jak słupy soli musieli warować na granicy życia i śmierci, kiedy w ich plecy wiał zimny, północny wiatr, niosący drobinki soli, które osadzały się na ranach. Stali tak godzinę, czasem dłużej. Wojownicy uzbrojeni w pejcze i włóczni stali niedaleko, pilnując, by więźniowie nie uciekli. Gdy Raven zatrzymała się, razem z całą eskortą Der'Ama, akurat przyjechał następny powóz z żelazną klatką wypełnioną mężczyznami. To był znak. Żołnierze szybko zerwali się z miejsca i podeszli do linii skazanych już na śmierć byłych żołnierzy, arystokratów, szlachciców, panów i urzędników — dwóch żołnierzy ustawiało się na obu krańcach linii i na sygnał dowódcy rozpoczynali proceder wymierzania sprawiedliwości; mężczyzna po mężczyźnie był wrzucany w odmęty oceanu kopnięciem w brzuch, uderzeniem w twarz, ciosem z włóczni, a gdy żołnierz był sadystą — bawił się, popychając delikatnie, łaskocząc, raniąc lub podchodząc coraz bliżej i bliżej... Efekt był zawsze ten sam — skazańcy, jeden za drugim, spadali w przepaść. Ich ciała leciały kilka sekund na dolną część klifu, gdzie roztrzaskiwały się albo o ciemną jak noc i lodowatą wodę, albo, jeśli mieli więcej szczęścia, to nadziewali się na ostre jak brzytwa skały, które wystawały z wody niczym kolce lub sztylety. Ciała rozpadały się na kawałki w mgnieniu oka, a woda zabierała ze sobą w odmęty głowy, wnętrzności i ręce, pozostawiając puste torsy na wąskich skałach do czasu przybycia padlinożerców.

Carkor stał podobnie jak tamci. Nie miał jednak asysty kilkudziesięciu kompanów stojących obok, którzy pomogliby mu pogodzić się z udręką. Obok niego stali silni żołnierze, trzymający go mocno za ramiona. Raven stała przed nim.

— Wiesz, dlaczego nie dostajecie butów? — zapytała ojca, patrząc na niego z obrzydzeniem.

Mężczyzna pokręcił głową przecząco.

— Żeby droga do Bramy Enferu nie była przyjemna.

— Myślałem... Myślałem, że nie żyjesz... — wydukał z siebie, podnosząc wzrok na jej osobę.

— Mama pomogła mi uciec. Wiedziała, że nas zabijesz — powiedziała, podchodząc bliżej.

Pokręcił głową.

— Nigdy.

Raven prychnęła i złapała ojca za podbródek, a potem pociągnęła do góry, by unieść jego głowę i spojrzeć mu prosto w oczy.

— Jesteś śmieciem. Zdrajcą. Bandytą. Stworzeniem niewartym nawet jednego oddechu — wycedziła i zdecydowanym, silnym ruchem odepchnęła twarz arystokraty. Odeszła od niego, wracając na swoje miejsce. — Byłeś w stanie zrobić dla niego wszystko. A skoro tak, to zdechniesz za to, co nazywałeś przyjaźnią — oznajmiła, patrząc w horyzont.

Ojciec opuścił natomiast tors nisko, ale żołnierze nie pozwalali mu upaść. Chciał już umrzeć. Chciał już nie żyć, byle tylko przestać istnieć. Miał nadzieję, pragnął, by jego duch roztrzaskał się o skały tak jak jego ciało. By nie włóczył się po świecie, by nie włóczył się po Krainie Graavlan, by po prostu zastał po drugiej stronie pustkę.

Przestał już płakać. Nie oponował, gdy żołnierze zmusili go, by się podniósł. Nie przejmował się chłodnymi wichrami ani bólem. Jego umysł rozpadł się. Nie myślał już o niczym. Nie był w stanie skupić swojej uwagi. Poruszał się tak, jak grała pogoda lub mężczyźni trzymający go za ręce. Nie słuchał tego, co mówiła Raven.

Obok czarnowłosej wampirzycy pojawiła się druga kobieta. Wyglądała na młodszą od Raven, ponadto jej ciało układało się w kształt klepsydry, tak pożądanej przez wiele kobiet. Była też zdecydowanie bielsza od niej, a jej włosy były dłuższe i gęstsze, skąpane w najprawdziwszej czerni. Zakrywały jej twarz, ale między opadającymi i podnoszącymi się kosmykami można było dostrzec czarne usta i skąpane w czarnej otoczce jasnoniebieskie oczy. Brunetka miała na sobie ciemne, choć skąpe odzienie. Dla ochrony przed chłodem przykryta była grubym płaszczem z futrzanym kołnierzem. Gdy wiatr rozchylił klapy jej płaszcza, można było dostrzec czerwony, długi i wąski kryształ pomiędzy jej piersiami. Kamień zwisał z metalowego łańcuszka przyczepionego do czarnego, szerokiego naszyjnika przylegającego do jej szyi.

Kobieta w czerni stanęła obok córki Der'Ama i spojrzała na niego z ciekawskim uśmiechem.

— Kessyia, jednak przyszłaś — powiedziała Raven, spoglądając na młodszą od siebie wampirzycę.

— Nie wybaczyłabym sobie, gdybym nie przyszła — odpowiedziała. — Królowa wydała już wyrok?

— Tak, ale nie podoba jej się to — zauważyła Raven, odwracając się z powrotem w stronę ojca.

— Wiem — oznajmiła. — Ale tak trzeba.

Kessyia spojrzała ostatni raz na Raven, a potem ruszyła w stronę Carkora Beliala. Była nieco niższa od niego. Patrzył więc na nią bezpośrednio. Nie musiała się schylać ani podnosić jego głowy. Uśmiechała się niewinnie, gładząc ranę na jego policzku. Mężczyzna ledwo kontaktował. Mrugał oczami, spoglądał jedynie na kobietę, szybko jednak odwracając od niej wzrok, gdy tylko mógł.

— Czemu nie chcesz patrzeć? — zapytała troskliwie, podążając za jego uciekającym wzrokiem. — Coś nie tak? Boli cię coś? Nie widzisz w tym wszystkim... sprawiedliwości? Konsekwencji własnych czynów? Praworządności? — pytała z uśmiechem na ustach.

Nie odpowiadał. Błądził zmęczony po krajobrazie i machał głową na lewo i prawo. Nie wiedział, czemu to robi. Mogły go obie po prostu zabić.

— Hm...? Nie odpowiesz? — zapytała. — Tato...? — dodała, gdy wreszcie przekręciła głowę w prawo i ich spojrzenia się spotkały. Szeroki uśmiech wstąpił na jej twarz. Zobaczył te długie, białe kły i uradowane źrenice. — No dobrze. — Wyprostowała się i otrzepała ręce.

Spojrzała na żołnierza po prawej stronie. Miał ciemny hełm, który zakrywał jego twarz. Przy pasie natomiast zwisał mu miecz jednoręczny. Kessyia wyciągnęła rękę i pomachała palcami w stronę oręża. Mężczyzna puścił na chwilę ramię więźnia i oswobodził ostrze z pochwy, a potem podał je kobiecie. Zważyła przedmiot w swojej dłoni. Zamachnęła się parę razy i zakręciła nim w powietrzu, odwracając się od ojca. Robiła to jakby ćwiczeniowo. Cięcia były niezgrabne i chaotyczne. Raven przyglądała się całej scenie w milczeniu z rękami założonymi za plecami. Siostra uśmiechała się do niej, ale nie otrzymywała tego samego w podziękowaniu. W końcu kazała odsunąć się żołnierzom. Powoli odsunęli się od niego, a ten ostatkami swoich sił utrzymywał się jeszcze w pionie, chociaż chwiał się niemożebnie i nie było pewne, czy zaraz sam z siebie nie spadnie. Jakby to podtrzymywanie jakkolwiek prostej sylwetki było najtrudniejszym zadaniem w jego życiu, a jednocześnie zadaniem, któremu poświęcał całą energię, która mu pozostała.

Kobieta podeszła bliżej. Delikatnie machała mieczem, to w przód, to w tył. Nie przestawała się uśmiechać, aż dopiero, gdy stanęła metr od niego, zrobiła się poważna. Ścisnęła rękojeść mocno i zaparła się nogami o piach. Spode łba patrzyła na ojca, który nie zdawał sobie sprawy z niczego, co dzieje się dookoła.

Opuściła wzrok na miecz.

Przymknęła powieki.

Ociężale podniosła je dwie sekundy później.

— Szerokiej drogi.

I to było ostatnie zdanie, które powiedziała, nim powietrza nie przeciął głuchy świst. Krew trysnęła na wszystkie strony, brudząc bielistą niczym śnieg twarz kobiety i jej równie czarne co niebo nad nimi włosy. Zatrzymała się w ruchu z mieczem w powietrzu i ciałem wysuniętym w lewo.

Usłyszała plusk wody.

Odetchnęła głęboko i odchyliła głowę.

Drugi, mniejszy plusk.

Czuła ulgę. Czuła jak gniew i nienawiść opuszczają jej ciało. Jak wyparowuje z niej wściekłość. Jak żółć trawiąca jej duszę przemienia się w parę, którą Kessyia wypuszcza przez swoje na wpół otwarte usta. Rozluźniła się. Wreszcie jej mięśnie mogły odpocząć. Ręka trzymająca miecz spoczęła przy ciele, powoli wypuszczając oręż na piasek.

Raven stała parę metrów za nią z głową skierowaną w bok i w ziemię. Oddychała miarowo i w przeciwieństwie do siostry na pewno nie poczuła takiej zmiany wewnętrznego uczucia. Z jednej strony, rzeczywiście poczuła coś na kształt ulgi, jakby pewien ciężar z jej serca spadł, ale z drugiej... Nie była gotowa na ten dosłowny wyraz śmierci, mimo że od lat przyrzekała sobie, że o niczym innym właściwie nie marzy. Gniew rozsierdzał ją jednak wewnętrznie dalej tak samo. Żal, smutek, to wszystko nie zniknęło, gdy truchło ich ojca uderzyło o wodę.

Młodsza z sióstr po dłuższej chwili namysłu odwróciła się w stronę Raven i ruszyła do niej. Widziała, że ich emocje diametralnie się od siebie różniły. Nie podejrzewała oczywiście kobiety o współczucie, o chęć miłosierdzia lub łaski, ale widziała ten odwrócony wzrok, który leniwie przeniósł się na nią dopiero kilkanaście sekund później. Spostrzegła to zakłopotanie w oczach i grymas niezadowolenia. Jej siostra była spięta, cały czas wyprostowana i sztywna.

— Musiałaś w ten sposób? — zapytała Raven chłodnym tonem.

— Nie pozwoliłabym oddać morzu przywileju zakończenia jego marnego życia — odpowiedziała Kessyia równie beznamiętnie.

— Wiesz, że Kaligna cię za to ukaże?

— Nie mów jej. Nie musi wiedzieć — odparła młodsza z sióstr, mijając drugą z nich.

Nie odpowiedziała jej już nic. Kłamstwo wobec królowej było rzecz jasna poważną zbrodnią. Nie wiedziała, jak powinna się zachować, ale jako że przyjęła funkcję Sędzi Tradycji. Miała właściwie do wyboru wyłącznie jedną opcję, czyli odpowiedzieć prawdę, gdy Kaligna zapyta, a jeśli nie — nie mówić nic. Nie zamierzała stracić swojej siostry drugi raz. Tym razem nie miałaby już żadnej wymówki, by nie szukać jej po całym królestwie, a nawet kontynencie.

— Cieszę się, że... — zaczęła Kessyia, gdy zatrzymała się tuż za nią i obróciła w jej stronę. Przełknęła jednak ślinę i zamyśliła się. — Spokojnego powrotu do stolicy, siostro — dodała, odchodząc.

Raven stała chwilę w miejscu. Tym razem jej wzrok utkwił w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu stał jej ojciec. Teraz była tam tylko rozproszona plama krwi zasypywana stopniowo przez napływający ze wszystkich stron piasek. Żołnierze już odeszli z tego miejsca. Nic poza posoką nie wskazywało na egzekucję, która się tam wydarzyła.

— Przyjedziesz? — zapytała głośno, zwracając się bezpośrednio do młodszej siostry.

Kobieta zatrzymała się w chodzie i uśmiechnęła do Raven.

— Tak, jak najszybciej tylko będę w stanie — odpowiedziała Kessyia.

Siostry wymieniły się skromnymi, ale szczerymi uśmiechami, a potem rozeszły się ponownie.

Około pół godziny później Raven znajdowała się już w drewnianej karocy. Właściwie ciężko było nazwać ten pojazd karocą. Nazywano go bowiem Szklarnią. Był długi na blisko osiem metrów i kształtem przypominał zaokrąglony na krawędziach prostopadłościan. Nazwa wzięła się natomiast z faktu, że był to powóz przeszklony, a także bogato zdobiony. Były tylko dwa takie powozy w Ritaant'h i obie posiadała korona, były to zresztą prezenty od jednego z rodów. Niemniej, w środku Szklarnia była ogromnym, jednym pomieszczeniem. Wyłożona była dywanami i futrami, umeblowana niczym królewski salon, znajdowała się tam sofa, stolik, krzesła, niewielkie łóżko, fotel. Wszystko to zamontowane na łącznie ośmiu kołach i ciągnięte przez osiem dwurożców. Do Szklarni miały wstęp wyłącznie osoby zaakredytowane przez jej wysokość, bo to dla głowy państwa była ona przeznaczona.

Raven, jako jedna z niewielu osób, mogła wchodzić do powozu właściwie bez zaproszenia. Kaligna większość podróży i tak spędzała na koniu, rozmawiając z żołnierzami i oficerami lub po prostu podziwiając pustynne krajobrazy. Zdarzały się jednak takie momenty, że nawet królowa musiała odpocząć i wtedy idealnym miejscem była Szklarnia.

— Twoja siostra nie zamierza zrezygnować? — zapytała władczyni, siadając na skórzanym fotelu. Nogi zawiesiła na podłokietniku, plecy opierając na granicy oparcia. W ręku trzymała szklankę z wodą i owocami tunedii, słodkich, czerwonych owoców, zbieranych z krzaków na wschodzie kraju.

Raven stała natomiast odwrócona do królowej, nalewając do naczynia podobny napój. Na pytanie jej wysokości odstawiła karafkę i odwróciła się powoli, trzymając wodę na wysokości swojego brzucha.

— Nie zamierza. Żyła tak zbyt długo... Prawdopodobnie nigdy już nie wróci... na salony — odpowiedziała z zawodem.

— Boisz się o nią?

— Oczywiście. Ledwo ją odnalazłam, a chwilę później dowiedziałam się, że jest piratem i najemnikiem. — Westchnęła głośno i wzięła łyk wody z owocami.

— Co teraz planuje?

— To samo, co rok temu. Zemstę.

Kaligna przytaknęła i odwróciła wzrok na okno. Bezkresne pustkowie, które znalazła za szybą, w pewnym sensie ją uspokajało. Pozwalało na uciszenie gonitwy myśli i skupienie się na tym, co było naprawdę ważne.

— A ty?

Z przemyśleń wyrwał ją głos Raven. Zerknęła na przyjaciółkę zamyślona.

— Ja?

— Co planujesz?

To było trudne pytanie. Królowa nie zastanawiała się nad tym nigdy głębiej. Zawsze pozostawiała to do przemyślenia po zwycięstwie. Może nie sądziła nawet nigdy, że zwyciężą i że będzie musiała o tym myśleć, a jednak musi.

Odwróciła wzrok w milczeniu.

— Egzekucja Carkora była tylko początkiem?

Kaligna pokręciła głową.

— Nie. To była jednorazowa sytuacja. Nie poleje się już żadna wysoka krew — odpowiedziała w końcu władczyni.

— Tak... po prostu przejdziemy dalej? — zapytała Sędzia ze ściągniętymi brwiami.

— Tak — oznajmiła. — Pokazałyśmy, co miałyśmy pokazać. Nie ma potrzeby eskalacji.

— A sprawiedliwość?

— Sprawiedliwość jest piękna, ale trzeba wiedzieć, gdy prowadzi nas w wieczną wojnę.

— Kaligno...

— Raven — przerwała jej. — Rewolucja wymierzyła sprawiedliwość. Tyle, ile była w stanie. Ale my nie jesteśmy już Rewolucją. Działamy inaczej. Działamy dla przyszłości. Dla odbudowania tego, co było i zbudowania wiecznego porządku, nowego porządku. Taka jest teraz nasza odpowiedzialność.

Królowa nie usłyszała już odpowiedzi. Wyłącznie poczuła, jak przyjaciółka zrzuca z niej swój wzrok, a potem w odbiciu zobaczyła, że odstawia również szklankę na stół i siada na kanapie. Zdawała sobie sprawę, że dla jej osoby to nie jest łatwa zmiana. Przez dwadzieścia lat była uznawana za martwą i musiała obserwować, jak jej rodzina jest mordowana przez jej ojca. Kaligna widziała w niej zdecydowanie więcej logicznego myślenia niż u Kessyi, ale domyślała się, że poczucie zemsty nadal tli się w jej sercu i duszy niczym iskra po nieudolnie ugaszonym pożarze. Z tego też powodu zaproponowała jej właśnie takie stanowisko — jako Sędzia Tradycji będzie mogła poczuć przynajmniej namiastkę wymierzania sprawiedliwości, może niekoniecznie osobom, które były w pierwszej linii odpowiedzialne za to, co się stało, ale i innym zdrajcom i kryminalistom, a do tego Kaligna wierzyła, że im bardziej Raven będzie zagłębiać się w pradawne księgi, zwoje i prawa ich nacji, tym więcej zrozumienia wypełni jej umysł, a potrzeba zemsty odejdzie w niepamięć. Sama natomiast już dawno pogodziła się z faktem, że świat po rządach Sarnina nie będzie taki sam jak był. Niezależnie, czego nie zrobi, nie przywróci tamtego stanu, tamtych idei. Zmiany wprowadzone przez jej siostrzeńca będą już na zawsze bliznami w kartach historii, a także w świadomości powszechnej królestwa. Najważniejsze jednak, że stan bezprawia się zakończył, i nawet jeśli kompromisowo, to królowa zrobi wszystko, żeby przywrócić porządek urzeczywistniający zasady jej przodków.

Obie kobiety siedziały w ciszy. Raven bawiła się swoją suknią, układając ją lub gniotąc jej materiał. Kaligna natomiast w bezruchu obserwowała przesuwające się za oknem krajobrazy. Co jakiś czas widziała suche krzewy lub też budowle, przede wszystkim ritaanskie twierdze, a także wieże czarownic. Te drugie były zwykle wysokie, otoczone ruchomymi piaskami, bez okien, a także wejść. Przynajmniej dawniej. Teraz wyglądały jak ruiny — zniszczone, częściowo zburzone i splądrowane przez armię Sarnina.

— Gdy dotrzemy do Kartelu, chcę, żebyś zwołała lud z całej stolicy. Wygłoszę orędzie — oznajmiła królowa, przerywając długi moment ciszy.

Druga z kobiet spojrzała na nią zaskoczona.

— Orędzie? Na jaki temat?

— Na temat tego, że jestem królową i że wprowadzam nowe-stare zasady.

— Chcesz przemawiać z balkonu?

— Tak.

— Dobrze.

Kaligna uśmiechnęła się delikatnie, zerkając na przyjaciółkę. Uśmiech nie został jednak odwzajemniony. Kobieta najwyraźniej potrzebowała czasu. Kilka godzin temu zginął jej ojciec — to normalne, nawet jeśli darzyło się go nienawiścią.

— Trzeba też zwołać Małą Radę — dodała królowa, patrząc na drugą kobietę.

Raven wytrąciła się jakby z przemyśleń i spojrzała zaskoczona na władczynię. Nie spodziewała się, że nastąpi to tak szybko, ale biorąc pod uwagę okoliczności śmierci jednego z Wielkich Lordów, nie mogło być inaczej. Dlatego Carkor nie został zamordowany wcześniej.

Wzięła głęboki wdech.

— Rozumiem. Wyślę pretorów do każdej małej stolicy.

— Do Argeadów wyślij asystę wojska — dodała władczyni.

To również zaskoczyło Sędzię, ale nie odpowiedziała nic. Po prostu przytaknęła. Argeadowie byli najbogatszym i najbardziej wpływowym spośród wszystkich Wielkich Rodów. W swoim posiadaniu mieli dobro narodowe królestwa, czyli kopalnie diamentów, to czyniło ich nietykalnymi. Byli też jednymi z najbliższych sojuszników Sarnina. To właściwie dzięki ich wojskom przejął władzę i potem ją utrzymał. Nie można było przemówić im do rozsądku. Jedynym argumentem, który rozumieli, był argument siły, dlatego Kaligna zamierzała go zastosować. Bynajmniej nie zależało jej na konflikcie. Jej planem było zjednanie sobie ponownie wszystkich rodów pod wspólnym berłem. Chciała zakończyć konflikty i przywrócić spokój. W końcu wszyscy mieli wspólne pochodzenie i wspólne tradycje. Wierzyła, że to możliwe. Miała nadzieję, że okres Sarnina był dotkliwą, ale mimo wszystko lekcją dla pozostałych rodzin.

Monarchini wstała z fotela i podeszła bliżej szyby. Praktycznie dotykała szkła, jakby chciała przez nie przejść. Była królową. To uderzyło w nią dzisiaj bardzo mocno. Miała na sobie odpowiedzialność za całą wampirzą rasę, na swoich plecach niosła kilkutysięczną historię jej narodu. Była nawet czymś więcej niż władcą. Religijnym symbolem. Spadkobierczynią potęgi Królowej Matki zamkniętej w berle i jej krwi. Była głową Kościoła, niosąc brzemię wyznaczania kanonu cnót i wartości. Każdy jej gest miał znaczenie. Za każdym jej słowem przemawiali jej przodkowie niczym świątynny chór. Każda jej decyzja musiała znajdować uzasadnienie w Tradycji, co będzie później rozliczone przez następne pokolenia. Nie była już wolną kobietą, spełniającą swoje ambicje, zemsty... Jej uczucia, emocje, nie miały żadnego znaczenia. Była liściem na obrazie przedstawiającym Wielką Puszczę Ganan. Jej dusza została spętana przez postanowienia umowy, którą podpisała, gdy nałożyła koronę na swoje skronie. Była więźniem historii. Marionetką w rękach dusz jej przodków. Nie mogła pozwolić, by jej jestestwo zwyciężyło nad tymi, w których imieniu sprawowała władzę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top