Rozdział 4. Kruczy Zamek

W Kruczym Zamku, jak zwykle, panowała cisza. Służba składała się z ledwie kilkunastu osób, z których większość nie była nawet doświadczona w usługiwaniu takim osobistościom jak księżniczki, hrabiowie czy inni lordowie — byli to zwykli chłopi, których marszałek Everain, Yngvar, zatrudnił do prostych prac porządkowych jak sprzątanie, przenoszenie jedzenia, książek lub ubrań i tym podobne. Co rano, służba była zobowiązana do stawienia się w murach posiadłości, gdzie Yngvar osobiście rozdzielał zadania. Tak też było i tym razem, a stary, pomarszczony i posiwiały, ale wyjątkowo chudy wampir miał przed sobą siedmiu mężczyzn i dziewięć kobiet, przed którymi maszerował niczym generał.

— Przynieś drewna na opał... Przywieź warzywa z targu... Nalej wody do wanny — mówił, nawet nie patrząc na swoich „służących". Zawsze bowiem ręce miał skrzyżowane za plecami, ugniatając o wiele za duży na niego płaszcz, a sylwetkę odwróconą bokiem do wieśniaków.

Gdy zakończył poranną musztrę i chłopstwo ruszyło do wykonywania poleceń marszałka (chociaż tytułu tego nikt poza Everain nie używał, bowiem formalnie Yngvar nie miał prawa do posługiwania się podobną tytulaturą, ale księżniczka zawsze zapewniała go, że chce, żeby wiedział, jak ważny dla niej jest), mężczyzna ruszył do swojego gabinetu, który znajdował się w ostatniej komnacie w podziemiach twierdzy. Wampir cenił sobie bowiem ciszę i spokój, ale również religię lucyferiańską, której praktykowanie w Monadent mogło zakończyć się stosem, powieszeniem lub w najlepszym wypadku więzieniem, a w lochach miał pewność, że nikt nie będzie mu przeszkadzał. Szedł więc do swojej komnaty prędkim jak na osobę w jego wieku krokiem, rozpalając pstryknięciami kolejne pochodnie po drodze. Szedł i kontemplował nad tym, co wcześniej powiedział mu jeden ze strażników — księżniczka przyprowadziła do zamku gościa, niejakiego Lunatiego. Yngvar mimo swojej ogromnej niechęci do monadejskiego systemu politycznego, społeczeństwa, wiary, kultury, władzy, prawa i właściwie wszystkiego, co tylko kojarzyło mu się z tym przykładem cywilizacyjnej zapaści, orientował się bardzo dobrze w tym, kto jest kim wśród spleśniałych elit tego kraju. Lunati natomiast w jego mniemaniu byli najbardziej zepsutym owocem tego, co Monadejczycy górnolotnie nazywali społeczeństwem. Wampir właściwie odkąd tylko zaznajomił się z osobistościami ich pokroju, wiedział, że najlepiej jest ich po prostu unikać i próbował przekonać do swojego poglądu również księżniczkę, ale najwyraźniej nieskutecznie. Miał jedynie nadzieję, że podobnie jak inni mężczyźni, których koszule spoczęły na dywanie w jej sypialni, i ten będzie wyłącznie przygodą o bagatelnym wpływie na życie tej, którą poprzysiągł bronić i nauczać.

Kierując się ciemnym korytarzem, którego mroczne zakamarki były rozświetlone wyłącznie przez niewielkie pochodnie, wampir czuł się początkowo komfortowo. Mało kto miał pozwolenie na wchodzenie w te części zamku, chyba że wymagała tego sprawa naprawdę ważna, na przykład bezpieczeństwo księżniczki. W połowie drogi stał sobie jednak sprawę, że powietrze, które powinno być lodowate, posiadało wyższą temperaturę. Yngvar zwalniał stopniowo swój chód, przyglądając się pochodniom. Niewielkie, czerwonopomarańczowe płomyczki pozornie nieruchomo płynęły w górę, jakby chciały dotknąć sufitu. Przyglądając się im bardziej, dostrzegał jednak, że kiwały się, niczym tancerze czekający na pierwsze nuty.

Dawna, znajoma ciemność nie wydawała się już tak znana. Każdy cień był obcy. Każdy był zdrajcą i mordercą. Yngvar obejrzał się za siebie, ale nie widział nic. Niezależnie w którą stronę nie spojrzał, widział ten sam mrok przecinany jedynie niewielkimi smugami światła. W jednej z takich smug stał, niczym na bezpiecznym statku pośrodku bezkresnego oceanu. Obserwował otoczenie nieruchomo. Czuł, jak przyspieszają ogniki, czuł, jak ciemność zatacza się wokół niego jak wąż. Aż w końcu wszystko zgasło.

Każda, jedna pochodnia pozostała już pustym wydrążonym kijem przymocowanym do ściany. Pośród cieni nie można było dostrzec nawet dymu, który był jedynie wyczuwalny w powietrzu. To jedynie przekonało wampira w jego przypuszczeniach. Nie uciekł. Nie zaczął panikować. Stał wyprostowany, jakby czekając na rozwój wydarzeń . Powoli przesuwał jedynie głowę z jednej strony na drugą, obserwując ciemnicę. Po kilkunastu sekundach usłyszał kroki dobiegające z wnętrza korytarza, od strony jego gabinetu. Kroki były powolne, ale pewne. Coś bardzo twardego uderzało o kamienną podłogę. Jednocześnie nie był to dźwięk na tyle głośny, by uznać, że to coś wielkiego. Brzmiało jak kot ubrany w żelazne obuwie. Yngvar spojrzał w tamtą stronę z obojętnym wyrazem twarzy. Jeśli to miał być kat — niech tak będzie.

Każdy kolejny krok przybliżał wampira coraz bardziej do zderzenia się z nieznajomym intruzem. Wbrew jego oczekiwaniom, kroki zatrzymały się jednak kilka metrów od niego. Yngvar zdziwił się i stanął prosto naprzeciw przeciwnika. Mierzył go niejako wzrokiem, chociaż nadal nie był w stanie go dostrzec. Po chwili uśmiechnął się jednak szeroko.

— Andrine... Gdzie się tego nauczyłaś? — zapytał rozluźniony.

— Jesteśmy tutaj bezpieczni? — Kobiecy głos rozbrzmiał w podziemiach.

— Tak. Nikt tutaj nie wchodzi.

— Świetnie.

Usłyszał tylko świst, jakby kobieta zamachnęła się dłonią, a chwilę później pochodnie na nowo rozpaliły się, rzucając światło na Andrine, która była przepiękną kobietą. Taką właśnie Yngvar ją zapamiętał. Te lśniące, czarne, długie włosy — jakby nigdy nie rosły i nie były ścinane. Ta porcelanowa cera, blada, bez żadnej niedoskonałości. Twarz czarnowłosej piękności była symetryczna — niewielki nos, różowe usta, które jako jedyne posiadały na sobie skazy, przetasowane tysiącami niewielkich ran jakby po ostrzu, a także drobne, zielone oczy kontrastujące z kruczoczarnymi brwiami.

— Więc... Przybyłaś coś przekazać?

— List — odparła. — Od Kaligny — dodała szybko, nim zdążył zadać pytanie.

Yngvar jakby zatrzymał się w czasie. Na wpół otwarte usta nie były w stanie uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Przyglądał się jedynie Andrine, obserwując jak zza pasa, z niedużej, skórzanej torby wyciąga list ze złotą pieczęcią i podaje mu go. Wampir nie był w stanie chwycić początkowo pakunku. Ręce trzęsły mu się niemożliwie, a korespondencja wypadała z jego rąk.

— Ona żyje, Yngvar. I co więcej, zwyciężyła — powiedziała kobieta, patrząc z poważnym wyrazem twarzy na marszałka.

Oczy starca powoli przeszły z papieru na jej twarz. Lśniły jaśniej niż pochodnie. Jego brwi, a raczej to, co z nich zostało, podniosło się w prawdziwym zaskoczeniu i zachwycie. Spoglądał na nią jak na ducha. Tak jakby na moment odpłynął do innej rzeczywistości.

— Rewolucja...

— Wygrała — dokończyła za niego Andrine, podchodząc bliżej i łapiąc go za jedno z ramion, bojąc się, że upadnie. — Kaligna jest królową — dodała po raz pierwszy, uśmiechając się szczerze i z uczuciem.

Yngvar był natomiast jak rażony piorunem. Trząsł się, a widząc uśmiech na twarzy swojej towarzyszki, sam uśmiechnął się szeroko i opuścił wzrok, kręcąc głową. Mocno zaciskał list w swojej dłoni, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Spojrzał jeszcze raz na kobietę. Była w stanie dostrzec niewielkie krople łez w kącikach jego oczu. Objęła go delikatnie, zachęcając, by się przybliżył. Zrobił to powoli, wtulając się w jej ramię jak dziecko. Objęli się wzajemnie. Oboje uśmiechnięci, szczęśliwi, przepełnieni radością. Yngvar płakał ciężkimi łzami, z których każdą jakby wypłakiwał z siebie za każdy dzień, który spędził z dala od ojczyzny, od Kaligny, od rodziny. Nie był w stanie uwierzyć, że to się wydarzyło. Dzień, na który czekał czterdzieści lat. Jego sen, który co noc pojawiał się zarówno podczas snu, jak i na jawie, wreszcie stał się prawdą. To był najszczęśliwszy dzień jego życia. Najprawdziwszy cud.

— Nie wiem, co powiedzieć... — wydusił z siebie wreszcie.

Andrine powzięła go za ramiona i odsunęła od siebie, zmuszając, by spojrzał jej w oczy.

— Nic nie musisz mówić. Kaligna jest ci dozgonnie wdzięczna za to, co zrobiłeś dla niej i dla Everain...

Z oczu starca ponownie zaczęły lać się łzy, trzymał jednak twarz w ryzach, gdy czarnowłosa kontynuowała.

— Królowa chce, byście oboje wrócili do domu. Ty i Everain. Wracacie do ojczyzny. Kaligna chce uczynić cię Opiekunem Domeny Królewskiej.

Gdy tylko Andrine wypowiedziała ostatnie słowa, wampir zamarł, a chwilę później klęknął na jedno kolano, schylając głowę.

— Yngvar...

— To... To nieprawdopodobne... Jestem mężczyzną...

— Jesteś kimś znacznie więcej. Przewyższasz swoją płeć w każdym aspekcie, Yngvarze i królowa to widzi. A teraz wstań, pokłonisz się przed jej wysokością osobiście, gdy dotrzemy do Ritaant'h.

Marszałek dalej nie był w stanie w to uwierzyć. To był niesamowity zaszczyt. Opiekun Domeny Królewskiej to bezpośredni członek Wielkiej Rady Królowej. To horrendalna odpowiedzialność. Nie sądził, że kiedykolwiek dostąpi zaszczytu większego niż opiekun biblioteki zamkowej. Wiedział, że jego pani jest łaskawa i hojna, ale nigdy nie sądził, że złamie zasady Tradycji, by go uhonorować.

Wstał więc z miejsca po krótkiej, cichej modlitwie do Lojelli, bogini losu, a potem opanował swój oddech. Spojrzał na list, który ciągle trzymał w swojej dłoni.

— Trzeba powiedzieć księżniczce, że wyruszamy. Jak najszybciej — dodała kobieta.

Yngvar przytaknął i odwrócił się.

— Księżniczka powinna jeszcze spać — odpowiedział.

Oboje ruszyli korytarzem do wyjścia z podziemi.

— Jak zmarł?

— Szybko. Zbyt szybko — odparła z pogardą.

— Kaligna...?

— Osobiście.

— Straty...?

— Około dwóch tysięcy po stronie rewolucjonistów i trzystu czterdziestu siedmiu żołnierzy po stronie Korony. Większość zaczęła się poddawać, gdy Sarnin wypadł z balkonu na bruk.

Yngvar przytaknął.

Dotarłszy wreszcie do komnaty Everain, Andrine chciała wejść pierwsza, ale starzec ruchem ręki zagrodził jej drogę. Widok obcej, bądź co bądź, kobiety mógłby przestraszyć następczynię północnego tronu, dlatego to mężczyzna otworzył drzwi, wcześniej dwukrotnie pukając, a potem wszedł do środka. Tuż za nim czarnowłosa kobieta, która stanęła szybko obok chuderlawego staruszka i dostrzegła, że na łóżku znajdują się dwie osoby. Jedną z nich była leżąca pod kołdrą, ale w wystającej spod niej koszuli nocnej, blondwłosa niewiasta. Drugą natomiast nagi chłopak, który nie był niczym przykryty, ponieważ całą kołdrę zagarnęła śpiąca obok niego Everain. Również i on obudził się na skutek pukania i podniósł leniwie głowę, a widząc dwie obce postacie w pokoju, przestraszył się, wstając momentalnie z łóżka. Schował się za nim, wystawiając ponad jego krawędź wyłącznie tors i głowę, by nieproszeni goście nie oglądali jego przyrodzenia.

— To jest...? — zapytała z odrazą Andrine.

— Lunati... — odpowiedział z nie mniejszym obrzydzeniem starszy z wampirów. — Możesz wyjść, książę, lordzie, czy jakkolwiek cię tytułują.

Prince otworzył usta w zaskoczeniu, a całe kuriozum sytuacji nie pozwalało mu ich zamknąć.

— Ubierz się może. Będziesz paradować tym nożykiem przed damą? — wtrąciła się czarnowłosa sarkastycznie.

Arystokrata jakby otrzeźwiał na słowa nieznanej sobie kobiety i sprawnym ruchem wziął jedną z poduszek leżących na łóżku i zakrył swoje krocze, a następnie przeszedł na środek komnaty, by zebrać swoje ubrania. Gdy już to uczynił, stanął wyprostowany przed Yngvarem i jego towarzyszką.

— Miło było poznać i jestem klaususem — powiedział, starając się brzmieć pewnie siebie, ale nie był w stanie wykrzesać z siebie żadnej odwagi, stojąc nago przed starcem i kobietą z wyglądu przypominającą najemniczkę w długim, czarnym płaszczu z wieloma paskami.

Został obdarzony jednak wyłącznie krytycznym spojrzeniem i pogardliwym grymasem. Andrine założyła ręce na piersi, przechylając głowę w bok. Yngvar natomiast przyglądał się arystokracie z zażenowaniem wymalowanym na twarzy. Jego stare już policzki opadły wręcz z niesmaku. Widząc ten pejzaż niechęci, Prince nie miał wyboru jak po prostu wyjść.

— Przepraszam — powiedział cicho, przechodząc obok kobiety, która ustąpiła na bok.

— To...? — zaczęła Andrine.

— Nic z tych rzeczy. Jednorazowa... przygoda — ubiegł ją wampir.

W tym też momencie na łożu podniosła się księżniczka. Zaspana i zmęczona przeciągnęła się i ziewnęła, siadając na łóżku. Podrapała się po głowie, a potem odgarnęła włosy, które opadły jej na twarz. Nie widziała jeszcze zbyt dobrze. Obraz miała zamglony, bowiem z wycieńczenia mrużyła oczy.

— Prince, idź już nim Yngvar przyjdzie... — powiedziała cicho, dalej popychając powietrze. Patrzyła też w tamtym kierunku i dopiero gdy Andrine odchrząknęła teatralnie, wzrok Everain spoczął na dwóch personach po drugiej stronie komnaty. — Yngvar...? Gdzie Prince?

— Wyszedł — odpowiedział zażenowany marszałek.

— To dobrze. Przynajmniej tyle, że sam zawsze znajduje drzwi. — Zaśmiała się, ziewając, a potem spostrzegła drugą z postaci. — A ty to...?

— Księżniczko, to jest Andrine la Riefoul. Szpieg twojej matki — oznajmił Yngvar.

— Szpieg? Umniejszasz mi — odparła z parsknięciem.

Yngvar przewrócił oczami.

— Moja matka żyje? — zapytała zaskoczona blondwłosa, wstając natychmiast z łóżka.

— Żyje — odpowiedział z delikatnym uśmiechem starzec.

Jego radosne spojrzenie napawało Everain szczęściem i nadzieją. Poczuła ciepło, które przepływało przez jej ciało niczym fala. Rozbiegało się od serca na wszystkie komórki jej organizmu. Kąciki jej ust podniosły się wysoko, a rozpalone od ekscytacji ręce zacisnęła na sobie i przytuliła do klatki piersiowej, a potem do ust, tłumiąc krzyk radości.

— Miło mi powitać następczynię tronu Ritaant'h i przyszłą Królową Północy...

Oczy księżniczki rozszerzały się z każdym wypowiadanym przez Andrine słowem.

— ...wasza wysokość — zakończyła wysłanniczka królowej, kłaniając się nisko, prawą rękę układając na piersi. Podobnie, chociaż niżej, zrobił Yngvar.

Everain nie wiedziała, co odpowiedzieć. Pierwszy raz od dzieciństwa ktokolwiek się przed nią ukłonił. Czy to oznaczało, że jej matka jest królową? Czy to oznacza, że rewolucja, o której nie słyszała od trzech lat, istniała i ostatecznie zwyciężyła? Nie była w stanie w to uwierzyć. Jej rozszerzone do granic możliwości oczy, a także trzęsąca się ze szczęścia sylwetka wyrażały jednak więcej niż jakiekolwiek słowa.

— Jej wysokość wysłała również list do ciebie — oznajmił marszałek, podnosząc dłoń z korespondencją.

Następczyni tronu zamarła. Rękami przykrywała otwarte usta. Początkowo przyglądała się kawałkowi papieru z daleka, jakby bojąc się, że jest trujący. Potem podeszła powoli do starszego z wampirów i wzięła od niego pakunek. Obejrzała go uważnie w swoich dłoniach, na koniec ustawiając go pieczęcią do góry. Złoty okrąg był niewielki, cienki, ale nieuszkodzony. Przedstawiał ćmę z rozstawionymi szeroko skrzydłami — to był symbol jej matki, a właściwie jej rodu. Dawno już go nie widziała. Ćma posiadała wyraźnie zarysowany trójkąt na swoich skrzydłach, a także dwoje oczu na dolnych jego wierzchołkach. Nie było wątpliwości, że to pieczęć osobista Kaligny jako głowy rodu Messai. Z drugiej strony — brzegi pieczęci skalane były literami, które na pewno układały się w słowa, ale Everain nie była w stanie ich odczytać.

Wzięła głęboki oddech i palcem podważyła pieczęć od dołu. Wycofała się natychmiastowo, gdy tylko poczuła opór złota. Uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy zdała sobie sprawę, że to zmienia jej życie diametralnie. Nie będzie już Księżniczką Niczego. Będzie następczynią tronu drugiego co do wielkości państwa na północy kontynentu. Będzie księżniczką państwa, w którego diamenty ubierają się wszystkie największe damy świata. Gdy tylko zdała sobie z tego sprawę, podniosła głowę. Chciała ostatni raz spojrzeć na pękające ściany, na stare łoże, na podarte dywany — teraz wszystko się zmieni, wróci to, co było dawniej. Prince w jednym miał częściową rację — nie zasługiwała na Kruczy Zamek, może jeszcze wczoraj, ale dzisiaj... zasługiwała na Pałac Lisejski.

Skupiona i spokojna opuściła spojrzenie z powrotem na symbol. Zacisnęła zęby i zerwała pieczęć, a potem szybko wyciągnęła papier. Rozłożyła kartkę i przeleciała wzrokiem po pięknym, kaligraficznym piśmie . Na końcu dokumentu znajdował się podpis jej matki — napisany czerwoną substancją, pod nim można było odnaleźć krople podobnej cieczy o różnych rozmiarach. Gdy upewniła się, że to podpis jej matki, zaczęła czytać...

Najdroższa i Najukochańsza Córko,

Cieszę się, że wreszcie mogę przekazać Ci najlepsze możliwe wieści. Ostatnie miesiące Rewolucja dzielnie parła do przodu, a ja razem z nią. Spałam w miejscach, w których Twoja noga nigdy by nie mogła stanąć. Jadłam rzeczy, których nie chciałabym, żebyś kiedykolwiek spożywała czy nawet oglądała. Widziałam i robiłam rzeczy, które wiem, że nie były dobre, moralne czy etyczne. Chcę jednak, żebyś pamiętała, niezależnie od tego, co będą mówić na dworze, w kuluarach, czy w podróży, że robiłam to zawsze dla Ciebie i dla Vigdis. I udało nam się, Kochanie, udało się nam.

Zrobiliśmy to, co musieliśmy. Sarnin nie żyje. Jak pewnie już wiesz, zostałam wybrana przez lud do bycia nową Królową Północy i koronowałam się na Królową Ritaant'h. Przywracam porządek, przywracam spokój, przywracam wszystko to, co Twój kuzyn zniszczył przez ostatnie czterdzieści lat.

Wiem, że minęło dużo czasu, kiedy widziałyśmy się ostatni raz. Na pewno wyglądasz przepięknie i kwitnąco. Zawsze twierdziłam, że w przeciwieństwie do większości krewnych, blask słoneczny na Twoją cerę działa niczym elficka krew i mleko. Podejrzewam również, że życie w Królestwie Monadent nie było dla Ciebie łatwe, ale wierzę, że Yngvar zrobił wszystko, co w jego mocy byś miała warunki, na jakie zasługujesz jako dziedziczka fortuny Messai i członkini rodziny królewskiej. Mam więc nadzieję, że traktowano Cię dobrze, że nie zaznałaś tego, przed czym chciałam Cię uchronić i że mimo wszystko odnalazłaś w tamtym świecie spokój, bezpieczeństwo i radość, której potrzebowałaś. Wierzę również, że każdy mój list słany przeze mnie przez ostatnie ponad trzydzieści lat dawał Ci, chociaż namiastkę, tego, czego z powodu mojej decyzji Ci brakowało.

Te przeprosiny to jednak nie wszystko. Razem z listem otrzymasz mój dekret. Andrine go posiada i odda Ci go na żądanie. Proszę, żebyś przekazała go królowi Jasperowi. Dekret powinien upoważnić Cię do wyjazdu z kraju, zobowiąże Koronę do zapłacenia za całe czterdzieści lat Twojego pobytu i poprosi Królestwo Monadent o eskortę do granicy Ciebie, Andrine i Yngvara. Ty i Yngvar powrócicie do domu w asyście Andrine. To moja przyjaciółka. Nie musisz się jej obawiać. Zapewni Ci bezpieczeństwo w czasie drogi.

Najważniejsze jest to, że znowu będziemy razem. Ty i Ja. Na Północy, tam, gdzie jest nasze miejsce i nasze przeznaczenie.

Nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo nie mogę doczekać się twojego powrotu.

Kocham Cię,

Mama

Everain czytała list z poważnym wyrazem twarzy. To wszystko była prawda. Jej matka rzeczywiście zwyciężyła, ale przede wszystkim żyła. Była gdzieś tam, zajmując się tym, co robią królowe, ale była. Po raz pierwszy od dwóch lat poczuła ponownie nadzieję, którą utraciła. Pojawiła się przed nią możliwością ponownego posiadania rodziny, prawdziwej rodziny.

Bezwiednie opadła na łóżko, podpierając się jedną ręką. Wpatrywała się w kartkę jak w święty obraz, próbując uzmysłowić sobie wagę tego, co się właśnie stało. Jeszcze wczoraj była nikim, a teraz była prawdziwą księżniczką. W jej głowie nie było już żadnej innej myśli poza tą związaną z powrotem do domu. Długo na to czekała. Wielokrotnie myślała już, że nigdy nie będzie jej dane ponownie postawić stopy na północy.

— Księżniczko, musimy wyruszyć jak najszybciej — powiedziała Andrine spokojnym tonem.

Jasnowłosa podniosła na nią swoje oczy i przytaknęła.

— Rozkażę służbie spakować twoje rzeczy — dodał Yngvar, kiwając głową, jakby samodzielnie upewniając się w tym zdaniu.

Obie postacie miały już wychodzić z komnaty, chcąc zostawić księżniczkę samą z listem i emocjami, jednakże, gdy starzec, przepuszczony w progu przez partnerkę, miał już zamykać drzwi, Everain wstała z miejsca i spojrzała na nich.

— Poczekajcie — odparła stosunkowo głośno, oddychając głęboko.

Oboje zatrzymali się i stanęli znowu w komnacie zaraz za progiem.

— Dekret. Co z dekretem? — zapytała Everain, patrząc na Andrine, która wyciągnęła zwinięty w rulon papier. Ten dokument również posiadał złotą, woskową pieczęć. Kartka nie była jednak tak precyzyjnie złożona, jak list. Rulon był nierówny, a papier posiadał ślady kropel na swojej powierzchni.

— Zaniosę go osobiście do Kuthadew, księżniczko, nie musisz się oto obawiać — odpowiedziała kobieta.

— Nie — zawyrokowała księżniczka. — Mam dzisiaj spotkanie z królową, osobiście przekażę dekret mojej matki i podziękuję za wszystko, co Pelagiosowie i monadejska korona dla mnie zrobili.

— W jakim celu spotykasz się z królową, jeśli mogę zapytać? — spytał Yngvar, dziwiąc się na wieści.

— Zostałam zaproszona.

— To rozumiem, ale w jakim celu?

— Nie wiem.

Andrine i Yngvar spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Nie wyglądali na pocieszonych tym faktem. Kobieta nawet zbliżyła się do księżniczki, obracając rulon w swoich palcach.

— Myślę, że to nie jest dobry pomysł, księżniczko. Musimy wyruszyć jak najszybciej, by dotrzeć do Różanego Portu — powiedziała Andrine.

— Kilka godzin nas nie zbawi, a rodzina królewska zasługuje na osobiste podziękowania ode mnie, nie przez pośrednika. Podaj mi dekret, Andrine. — Everain wystawiła rękę.

Kobieta nie miała wyboru, jak tylko oddać królewski dokument w ręce księżniczki. Zrobiła to niechętnie, nie patrząc w oczy swojej pani. Odwróciła jedynie głowę, patrząc na Yngvara, prosząc go o pomoc. Starzec zareagował początkowo spuszczeniem spojrzenia, potem podszedł dwa kroki do przodu i gdy Andrine odsunęła się na bok, to on stanął z Everain twarzą w twarz.

— Księżniczko, wdzięczność rodzinie królewskiej można okazać na wiele różnych sposobów. Choćby możesz zaprosić ich w późniejszym czasie do Kartelu albo też wysłać kwiaty i diamenty do Kuthadew. Nie ma potrzeby fatygowania się w sposób bezpośredni do stolicy, szczególnie gdy, jak rozumiem, statek już na nas czeka, prawda, Andrine? — Spojrzał na swoją towarzyszkę, licząc na poparcie.

— Tak. Z Portu Różanego udamy się do przyjacielskiego portu w Mayborr, tam będzie na nas czekać statek pełen twojej osobistej służby, gwardii, doradców, kucharzy i niewolników — dodała szybko Andrine z delikatnym, chociaż jak dla księżniczki, krępującym uśmiechem.

— Niewolników? — wtrąciła się zaskoczona.

— Jak więc widzisz, księżniczko, nie mamy czasu na herbaty. Trzeba ruszać — powiedział Yngvar, ignorując zaskoczenie podopiecznej.

Everain podniosła wysoko głowę i odwróciła się, przymykając oczy. Przeczesała nerwowo swoje włosy i odetchnęła. Spojrzała jeszcze raz na list, a potem odłożyła go delikatnie i z troską na łóżko. Trzykrotnie uderzyła rulonem o otwartą dłoń, a potem ścisnęła go, ale nie na tyle mocno, by zniszczyć papier, i spuściła głowę.

— Yngvarze, przyprowadź panie, by pomogły mi się ubrać i poproś o powóz z pobliskiej wsi. Andrine, chcę, żebyś towarzyszyła mi podczas drogi do Kuthadew. Wyruszamy za godzinę — oznajmiła władczym tonem Everain.

W pomieszczeniu dało się usłyszeć jedynie głośne sapnięcie starego wampira i nerwowo wypuszczone powietrze oficerki wywiadu. Żadne z nich jednak nie podważyło już decyzji następczyni tronu. Przytaknęli, przyjmując te słowa jako ostateczne, a potem wyszli z komnaty. Everain została sama — z listem i dekretem. Dwa kawałki papieru, które zmieniły jej życie, gdy tylko pieczęć trzymająca je w ryzach zastygła.

Dekret, jak i list ułożyła równo na pościeli, nie chcąc stracić ich z oczu, gdy stanęła przed lustrem. Przeczesując i niedbale układając swoje włosy, kątem oka co chwila zerkała w bok, w odbiciu widząc dokumenty. Wpatrywała się w nie ze wzruszeniem i radością. Delikatnie ściągnęła z siebie skąpe odzienie, stając nago przed zwierciadłem. Wyprostowała się i głęboko odetchnęła, podnosząc głowę.

W tym też momencie do środka weszły trzy kobiety. Każda z nich posiadała większe od księżniczki piersi i grubsze uda, to jednak nie onieśmielało Everain, która w swoim ciele nie widziała żadnych wad. Jeśli czemuś mogła podziękować, to genom i swojej rasie. Nie odwróciła się jednak w stronę chłopek, które po skinieniu głową zaczęły krzątać się po komnacie. Jedna z nich, najniższa, ale również najgrubsza miała na swojej szarej, tkanej szacie przewieszoną dziurawą, skórzaną torbę zaszytą liśćmi. Z podręcznego saka wyciągała natomiast różnokolorowe fiolki i pojemniczki. Rozstawiała je na łóżku z delikatnością, bo jak na chłopkę, miała wyjątkowo jedwabiste ręce, w przeciwieństwie do pozostałych kobiet. Everain nie była w stanie odnaleźć pod jej paznokciami piasku, a na dłoniach odcisków czy blizn lub ran. Tak jakby ludzka kobieta nie pracowała.

Druga z chłopek, najwyższa spośród nich, o również najdłuższych, rudawych włosach i piegowatej cerze, przyciągnęła zza drzwi ogromny, drewniany kufer z żelaznymi okowami. Otworzyła go z trudem, opierając ciężkie wieko o ścianę, a następnie zaczęła wyciągać ze środka różne suknie i inne odzienia, w tym gorsety. Za każdym razem postępowała tak samo — podnosiła do góry ubranie, wstawała, oddalała je od siebie jak najbardziej, a potem przez trzy sekundy przyglądała się mu. Gdy jej się spodobało, to uśmiechała się i odkładała je na łóżko, a gdy coś zyskało jej dezaprobatę, to mruczała coś pod nosem w nieznanym księżniczce starodawnym ludzkim języku, a potem strzepywała nieistniejący kusz i rzucała odzienie z powrotem do kufra, ale na lewo, by się nie pomylić. Trzecia, najgrubsza spośród chłopek po krótkim przygotowywaniu swojego stanowiska, a więc kościanego grzebienia, a także ziołowych kosmetyków, podeszła do pleców księżniczki i uśmiechnęła się szeroko. Tę, jako jedyną, księżniczka znała stosunkowo dobrze — to była Wera, wdowa po sołtysie. Była spośród wszystkich chłopek najbardziej wygadana, stąd też Everain wiedziała o niej bardzo dużo, a na pewno więcej niż chciała wiedzieć.

— Moja pani musi dzisiaj wyglądać cudownie! — mówiła Wera, gładząc grubymi palcami złociste włosy arystokratki. — A wyspała się, moja pani? — zapytała, biorąc do ręki małą, drewnianą miseczkę z zieloną cieczą, którą rozprowadzała na swoich dłoniach.

— Dlaczego miałabym się nie wyspać? — odpowiedziała jej pytaniem Everain, nawet nie zerkając na wdowę.

Księżniczka przyzwyczaiła się już do tych rozmów. Początkowo nie przepadała za tymi pogawędkami. Wera była... ciekawska. Strata męża, którego rozerwały na strzępy górskie diabły, nie należała do najprzyjemniejszych wydarzeń w jej życiu, ale jednocześnie sołtysowa należała do tych kobiet, które bardziej przeżywały wzrost cen na targu. Niemniej, od momentu śmierci sołtysa, a było to już siedem lat temu, kobieta diametralnie się zmieniła. Zwyczajnie miała więcej czasu — odziedziczyła ogromne gospodarstwo, którym nie musiała się opiekować, bo robiło to jej ośmiu synów, a jednocześnie usługiwanie szlachciankom i... księżniczce, znacznie wzmogło jej samoocenę i pozycję wśród innych wiejskich bab. Z rozgadanej i plotliwej sołtysowej stała się wręcz damą.

— A nie wiem, nie wiem, moja pani... Noce teraz ostatnio takie niespokojne i zimne... Wiatr chucha, jakby smok przez pole leciał — odparła jakby od niechcenia Wera, nakładając zielony, tajemniczy specyfik na włosy księżniczki.

Everain nic nie odpowiedziała. Pokręciła jedynie głową z delikatnym rozbawieniem i wróciła do patrzenia na dokumenty, których żadna z chłopek nie odważyła się ruszyć.

— A myśli, moja pani, że kuchnia będzie chciała oddać nam trochę warzyw... Skoro moja pani wyjeżdża, to przecież nie może się zmarnować, a przecież takie warzywa to jak tylko skisną, to w całym zamku śmierdzieć będzie, a komu to się będzie chciało potem odczadzać, przecież to trzydziestu chłopa z kadzidłami by chyba trzeba, a jak to jeszcze te skóry przesiąkną tym smrodziskiem przebrzydłym, to jeszcze zgnije i się woda zrobi, i kuchnię zaleje...

— Powiem, powiem. Wyślecie synów wieczorem po warzywa i dostaniecie wszystkie skrzynie — oznajmiła bezwiednie Everain, machnąwszy ręką, byle tylko sołtysowy słowotok wreszcie się zakończył.

Podziałało.

Chociaż nie na długo, bo mimo kilkudziesięciu sekund błogiej ciszy, Wera ściszonym tonem dodała jeszcze:

— A mięso jeszcze też...

— Tak. Mięso też.

— No Bogini, nie czło... — zatrzymała się, początkowo podekscytowana. — Kobieta, kobieta... — dodała szybko speszona i odwróciła się do pozostałych dziewczyn. — No, Utli, przygotuj księżniczkę — rozkazała grubsza kobieta, a potem odeszła od jasnowłosej.

Jej miejsce zajęła rudowłosa dziewczyna. Wyraz twarzy miała dosyć oceniający, żeby nie powiedzieć, że wredny. Everain nie przepadała za tym widokiem, ale o dziwo, jak na chłopkę, dziewczyna rozumiała, czym była moda. Potrafiła wybrać odpowiednie ubrania z jej kufra. Oczywiście, to nie tak, że urodziła się z tym talentem, księżniczka początkowo sama musiała wybierać swoje kreacje (robiła to zresztą nawet potem, ale tylko w zakresie najważniejszych uroczystości), z czasem pozwoliła jednak Utli typować stroje codzienne. Rudowłosa chłopka nigdy jednak nie odzywała się sama z siebie. Zawsze tylko przytakiwała lub odpowiadała półsłówkami. Jedyne dłuższe zdania, jakie księżniczka słyszała z jej ust, to te w niezrozumiałym dla niej dialekcie. Wera tłumaczyła jej, że Utli jest niespełna rozumu i że jest opóźniona, ale prawdę mówiąc, Everain nigdy tego nie zauważyła.

Księżniczka obróciła się przodem do szafiarki. Wyprostowała sylwetkę i rozłożyła ręce na boki, a trzymająca w rękach bieliznę Utli szybko zabrała się do pracy. Założyła bieliznę, a potem wzięła spodnią, tkaną, białą suknię, wcześniej przekładając jej przez głowę koszulę. Następne zostały nałożone pończochy i druga suknia, wierzchnia, która również była tkana, ale zdecydowanie grubsza, chociaż prosta w swoim wykonaniu. Utli wybrała tę w kolorze ciemnej zieleni, ze złotym wyszywaniem na przedniej części torsu. Zdobienia układały się w idące w dół, grube groty strzał. Ponadto suknia była dopełniona złotym, wyszywanym paskiem i kwiatowymi ornamentami na przyległych do ramion rękawach. Suknia była ponadto długa, sięgała księżniczce do stóp, ciągnęła się właściwie po ziemi, ale Utli wybrała czarne, proste buty, które nałożyła na nogi następczyni tronu.

Everain ponownie stanęła przed lustrem. Obserwowała, jak rudowłosa chłopka krząta się wokół niej i skacze niczym mała sarenka, chociaż z o wiele mniejszym entuzjazmem, niż to radosne zwierzę. Poprawiała poszczególne elementy sukienki, niwelowała fałdy materiału, a także sprawiała, by wszystko było równo i symetrycznie ułożone na ciele księżniczki. Nie dawała po sobie jednak poznać żadnego zainteresowania swoją pracą — nieporuszona twarz i obojętne oczy zdawały się należeć raczej do posągu lub martwego człowieka, a nie młodej i pięknej dziewczyny.

— Myślę, że wystarczy, dziękuję — powiedziała z subtelnym spojrzeniem w stronę Utli Everain, gdy ta po raz dziesiąty poprawiała jej ciemnozielone rękawy, zakrywające całe jej ramiona.

Chłopka skinęła głową i odeszła, a jasnowłosa nie mogła nie posiadać przeczucia, że na twarzy wieśniaczki wymalowane było prawdziwe oburzenie. Nie zastanawiała się jednak nad tym długo, zresztą nie miała okazji, bo podeszła do niej z powrotem Wera.

— Pięknie wyglądasz, moja pani — odezwała się z uśmiechem sołtysowa, gładząc długie, blond włosy. Nakładała na nie różnego rodzaju olejki i balsamy, które sprawiały, że poszczególne pasma lśniły niczym zstępujący z niebios archanioł, do tego ich dotyk był przyjemny. Everain nie była w stanie nie uśmiechnąć się, gdy złapała za jeden z kosmyków i obracała go sobie w palcach przez moment. Wera wyrwała jej go jednak z rąk z karcącym spojrzeniem. — Nu, nu, to przed końcem pecha przyniesie.

— Jakiego pecha?

— A co ja, Kallipso? Nie można, bo nie wiadomo, co się stanie — odparła kobieta, wracając do swojej pracy.

Księżniczka przewróciła oczami i już się nie odzywała, ani nawet nie poruszała. Stała po prostu, wpatrując się w swoje odbicie jak w obraz. Czekała cierpliwie, aż Wera zakończy układanie jej włosów, które zgodnie z jej planem miały spływać po jej plecach jak wodospad. Nie przewidywała noszenia żadnego nakrycia głowy, dlatego nie było potrzeby tworzenia wymyślnych fryzur. Wdowa uwinęła się więc sprawnie i po kilkunastu minutach oddała następczynię tronu w ręce ostatniej z chłopek.

— Defia się księżniczką zajmie — dodała tylko na koniec, a potem wyszła z komnaty, zabierając wszystkie swoje rzeczy.

Pulchna kobieta ubrana w brązowe, długie i ogromne wręcz szaty, powoli podeszła bliżej damy i stanęła z boku, patrząc na nią. Podniosła rękę i wskazała palcem na twarz.

— Mogę...? — zapytała cicho.

Everain skinęła głową.

Nie znała tej kobiety. Defia... Nic nie mówiło jej to imię. Wyglądała... ładnie. Jej twarz nie pozostawiała żadnych oznak starzenia, wyłącznie pomarszczona już delikatnie szyja, a także mieniące się szarością i bielą oczy zdawały się zdradzać realny wiek nieznajomej. Everain zwróciła również uwagę, że przez pas miała przewiązany lniany sznurek, a do niego doczepione mniejszymi sznurkami różne fiolki, kwiaty i zioła, a pomiędzy jej ogromnymi piersiami zauważyła tonący w tłuszczu metalowy okrąg pomalowany kolorowymi farbkami.

W tym czasie Defia dotknęła delikatnie policzka księżniczki. Przejechała po nim palcem, naciskając na skórę. Potem zrobiła to samo na czole. Złapała również nos jak dziecku w swoje duże palce, a potem odsunęła się i odeszła w stronę łóżka. Złotowłosa podążyła za nią wzrokiem. Zauważyła, jak ta miesza różne składniki, wlewa zawartości kolorowych fiolek do drewnianej miseczki, a potem miesza. Z miski wydostawała się fioletowa para, której zapach przypominał zgniłe zboże.

— Jesteś czarodziejką?

— Nie, księżniczko.

— Czarownicą w takim razie?

— Tym bardziej nie.

— Więc kim...?

— Nikim.

Everain zdziwiła się na tę odpowiedź. Podniosła brwi i schyliła się, by zobaczyć, co dokładnie robi tajemnicza kobieta. Nie miała jednak zielonego pojęcia, jakie kwiaty czy liście wrzuca ona do środka, czym są poszczególne ciecze i dlaczego to wszystko wydaje się gotować, mimo nieposiadania źródła ciepła.

— Proszę to wypić, księżniczko — powiedziała zielarka, podnosząc miskę z zielonym roztworem i podając ją następczyni północnego tronu.

Ta nie wydawała się jednak zainteresowana napojem. Wzięła oczywiście drewnianą miseczkę do rąk i spojrzała do jej wnętrza, ale nie było to coś zachęcającego. Co prawda wyglądało jak zupa — widziała pływające jeszcze resztki traw lub liści, ale zapach wybitnie odrzucał od próbowania.

— Co to jest?

— Poprawi kondycję twojej cery. Skóra wampirów jest delikatna, ten wywar upodabnia ją do ludzkiej, przynajmniej na jakiś czas.

— Nie potrzebuję.

— Suknia cię rani. Buty obcierają. Wywar pomoże.

Everain otworzyła szerzej oczy i podniosła brwi na słowa Defii. Spojrzała jeszcze raz na napar, który kobieta przygotowała, a potem znowu na nią.

— Nada skórze barwy i jędrności — dodała jeszcze.

Everain przymknęła oczy i wstrzymała oddech, nie chcąc czuć smrodu zgnilizny, który wydostawał się z miski, a potem przechyliła naczynie przy ustach. Kilka kropel napoju spadło na jej biust, momentalnie wchłaniając się w skórę. W tamtych miejscach stała się ciemniejsza niż była wcześniej. Kobieta dotknęła tych punktów palcem i czuła niewyobrażalne, przyjemne ciepło. Chwilę później podobne uczucie przeszło przez cały jej organizm. Sam wywar miał delikatny, ziołowy smak. A gdy zaczął działać, księżniczka czuła jakby cała jej skóra się napinała. Trwało to kilkadziesiąt sekund. Musiała wspomóc się łóżkiem, by nie upaść, wydawało jej się bowiem, że na chwilę traci siły. Ale potem...

Gdy ponownie stanęła przed lustrem, była już inną kobietą. Jej skóra była bardziej pomarańczowa. Nie prezentowała się już jak wampir o białej, porcelanowej cerze. Podobnie jej usta — dawniej bezkrwiste niczym u zwłok, teraz były różowe jak świeże mięso. Uśmiechnęła się szeroko, dotykając swojego policzka. Czuła tę twardość, sztywność, gdyby tylko miała gdzieś nóż, to nacięłaby swój obojczyk bez mrugnięcia okiem, byle tylko sprawdzić, jak wytrzymała jest teraz jej skóra. W odbiciu widziała tę cudotwórczynię. Stała wyprostowana, z rękami złożonymi z przodu, a gdy ich spojrzenia się spotkały, skinęła głową i obróciła się w stronę drzwi.

Everain nie mogła uwierzyć, że wystarczył jeden łyk tajemniczej mikstury i prezentuje się jak rodowita mieszkanka Monadent. Tak jakby od dziecka opalała się na wschodnich plażach. Wyglądała tak, jak zawsze chciała wyglądać. Nie potrzebowała już nawet makijażu! Niczego!

— Poczekaj! — powiedziała głośniej, zatrzymując zielarkę, która już łapała za klamkę. — Jak... Jak to zrobiłaś? Daj mi tego więcej, kilka fiolek, dzban! — oznajmiła podekscytowana, podchodząc bliżej Defii.

— Nie mogę, księżniczko. Przykro mi — odpowiedziała.

— Dlaczego? — zapytała zmartwiona, podchodząc jeszcze bliżej.

— Mikstura nie działa, gdy stoi zbyt samoistnie. Magia musi być w ruchu, by działać tak, jak chcemy.

— Więc daj mi przepis — nalegała księżniczka.

— Nie mogę tego zrobić.

— Dlaczego?

— Nie zdradzam swych tajemnic.

— Więc pojedź ze mną na Północ. Będziesz przygotowywać mi tę miksturę jako moja osobista, nadworna zielarka — oznajmiła pewnym tonem Everain.

— Tego też nie mogę zrobić — odpowiedziała Defia.

— Jeśli masz tutaj rodzinę, pozwalam ci ją zabrać.

— Nie mam rodziny, księżniczko. Nie mam rodziny, przyjaciół, nie mam nawet domu i zwierząt. Nie mam ziemi i pieniędzy, nie mam tytułów i honorów ani broni. Nie mam władzy, sławy i fortuny. Nie mam praw, nie mam pana. Mam tylko to, co da mi ziemia, i mam tylko Kanaastfavst, który prowadzi mnie tam, gdzie muszę być prowadzona. Dzisiaj zaprowadził mnie tutaj, jutro zaprowadzi mnie w morze, albo do grobu, taki już jest los — wyjaśniła spokojnym głosem zielarka, a potem wyszła z komnaty, kłaniając się wcześniej księżniczce.

— Ale...! — zawołała za nią, ale nie wiedziała, co może powiedzieć dalej. Nie rozumiała, dlaczego zielarka jej odmówiła. O kim w ogóle mówiła? Kim tak naprawdę była?

Zrezygnowana z westchnieniem odwróciła się z powrotem do lustra. Uśmiechnęła się delikatnie, kładąc swoje ręce na nagim obojczyku, a potem na szyi.

Kilka minut później do komnaty weszła Andrine. Była ubrana niczym żołnierz, chociaż na pewno nie ten monadejski — ciemna zbroja składała się z wielu warstw, które na siebie nachodziły, poszczególne płyty wyglądały bardzo solidnie i masywnie, a do tego przez pas przewieszona była niejako luźniejsza warstwa tychże żelaznych płyt. Ponadto grube, czarne rękawice wykonane z metalu, a także naramienniki, które powiększały kilkakrotnie gabaryty kobiety. Naramienniki przypominały szerokie, zagięte i przepołowione rynny, na których szczytach znajdowały się kilkucentymetrowe metalowe kolce, dodające pancerzowi dodatkowego przerażającego wyglądu. Przy pasie kobiety znajdował się natomiast długi miecz, a po drugiej stronie sztylet. Andrine prezentowała się upiornie w tej zbroi.

— Karoca już czeka, wasza wysokość — powiedziała agentka, prostując się.

— Karoca? — zdziwiła się księżniczka, odwróciwszy się w stronę wampirzycy.

— Jej wysokość, Ferelith, przysłała karocę, by umilić księżniczce podróż do stolicy.

— To miłe z jej strony — odparła, uśmiechając się.

Czarnowłosa nie zareagowała, jedynie odsłoniła przejście w drzwiach, by Everain mogła przejść bez problemu obok niej.

— Jeszcze można zmienić zdanie, wasza wysokość — powiedziała cicho, gdy dumna następczyni tronu przechodziła obok niej.

Everain zatrzymała się tylko w przejściu i spojrzała karcąco na kobietę, a potem wyszła. Andrine westchnęła i ruszyła za swoją panią.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top