Rozdział 2. Niech żyje bal!
Pałac Lisejski. Synonim słowa luksus, bogactwo, piękno — dzieło najwybitniejszych architektów swych czasów, wówczas w posiadaniu wpływowego, arystokratycznego rodu Lunatich. Posiadłość ta znajdowała się pośród kolorowych łąk i srebrzystych rzek. Tremana w tym miejscu rozgałęziała się na wiele mniejszych cieków wodnych dążących donikąd, tworząc wodną pajęczynę. Budynek stał za wysokim, białym murem, przez który co chwila przejeżdżały jednak karoce, mijając prędko srebrną bramę z wizerunkiem przepięknego Raicsa — młodzieńca o srebrzystych, bujnych lokach, będącego reprezentacją kanonu urody Lunatich, a swego czasu całego Królestwa. Każda kolejna karoca była wyłącznie piękniejsza od poprzedniej. Wyglądało to jak zawody prześcigających się w rozrzutności bogaczy. Jednakże widok dziesiątek powozów ciągniętych przez najwspanialsze z koni świata, zapierał dech w piersiach i nie można było nie domyślić, że wydarzenie jest niezwykle istotne. Przyciągnęło ono uwagę najznakomitszych osobistości królestwa, nie tylko ze świata polityki, ale również sztuki, mody, nauki czy magii. Kolejne postacie wychodziły więc z powozów, gdy ich służący otwierali im drzwi, a potem wędrowali po kamiennych schodach w górę, do wejścia, mijając wcześniej marmurową, okrągłą fontannę zwieńczoną wizerunkiem boga kwiatów i cielesnej miłości. Niczym zwyciężający niewolnik dzierżył on bukiet, z którego tryskała woda.
Chwilę później, goście mijali strażników. Rycerze w wypolerowanych zbrojach i gwieździstych pelerynach, wysocy na blisko dwa metry byli chlubą Lunatich. Nieustraszeni, odważni i skuteczni. Prawą rękę zawsze trzymali na swoim pasie, do którego przymocowana była kometa, czyli długi, wąski sztylet zaprojektowany w ten sposób, by jeden, perfekcyjny ruch w odpowiednie miejsce doprowadził do śmierci. Przekroczenie progu wiązało się więc nieuchronnie z zimnym wzrokiem Wysokich Gwiazd skierowanych prosto na gości. Część z nich była przyzwyczajona — nieraz bywali na podobnych balach, innym natomiast towarzyszyło nieodzowne uczucie dyskomfortu.
W środku można było dostrzec jasne, białe ściany, świetliste kryształy pełniące role pochodni, a także haftowane dywany i wiele obrazów przeróżnych postaci: od królów, przez mitologicznych herosów i bestie na scenach rodzajowych czy krajobrazach kończąc. Cały pałac był jednym wielkim, luksusowym labiryntem złożonym z trzech pięter. Każdy gość otrzymał jednak służącego, który był gotowy spełnić jego dowolne życzenie, ale przede wszystkim pozwalał odnaleźć się w gąszczu bogato zdobionych korytarzy i pokoi, z których nieliczne były zamknięte. Najważniejszym pomieszczeniem była jednak oczywiście sala balowa. Niewiarygodnie duża przestrzeń wypełniona ciepłym powietrzem, w którym wyczuć można było słodkawe, szampańskie nuty. W sali rozbrzmiewała również muzyka smyczkowej orkiestry, przepływająca przez komnatę niczym oceaniczne fale.
W izbie znajdowały się dziesiątki osób. Piękne kobiety, w długich, bogato zdobionych sukniach, a także klasycznych i różnokolorowych rękawiczkach sięgających praktycznie do łokci. Zwykło się zresztą przyjmować, że im dalej założona jest owa rękawiczka, tym wyższy jest status noszącej jej damy, gdzie wyjątkiem były wyłącznie dwie piękności stojące po przeciwnych stronach sali. Pierwsza z nich — drobna i szczupła kobieta średniego wzrostu stała tuż obok swojego mężczyzny, będącego młodym i przystojnym królem. Królowa Ferelith z rodu Taylenów — to ona była centrum zainteresowania wszystkich zgromadzonych. Miała ciemne, rozpuszczone włosy, w których zatopiona była srebrna korona. Regalia były proste — metaliczny krąg zdobiony magicznymi i pradawnymi symbolami, a także ostro zakończonymi (choć nielicznymi) wzniesieniami. Suknia królowej była elegancka, srebrno-błękitna. Niebieski materiał przypominający jedwab spływał po chudym ciele monarchini aż do ziemi, niczym krople rosy na porannej trawie. Wiele zgięć i falban dodawało kreacji jakże pożądanej objętości, natomiast zaciśnięty ciasno gorset podkreślał wąską talię. Władczyni nie wydawała się onieśmielona swoim ubiorem, wręcz przeciwnie, wyprostowana i dumna stała, rozmawiając z arystokratkami, schlebiającymi piękność i urodę kobiety nawet bardziej niż królewskie dwórki.
Drugą z kobiet, która posiadała odkryte przedramiona i dłonie była jasnowłosa, młoda i blada niewiasta, która znajdowała się w drugim kącie sali balowej. Była wysoka, znacznie wyższa niż większość jej towarzyszek, dorównywała wzrostem generałom i admirałom, których umundurowane torsy górowały nad balującym towarzystwem. Plotki krążyły, że byłaby w stanie spojrzeć prosto w oczy członka Wysokich Gwiazd. Ubrana w długą i szeroką błękitną suknię o prostym fasonie, chociaż należy zauważyć, że kwiatowe ornamenty przykrywające błękit tejże kreacji do banalnych już nie należały.
Blondynka również rozmawiała z innymi kobietami. Podobnie jak i królowa, ta piękność była obsypywana komplementami, chociaż przyjmowała je z o wiele większym onieśmieleniem. W ręku trzymała natomiast kieliszek z przezroczystym, lekko różowym szampanem, który swym bladym kolorem dorównywał jej naturalnym ustom, na czas balu przykrytym szminką. To właśnie była Everain z rodu Messai. Uchodźczyni z dalekiej północy, która od prawie czterdziestu lat znajdowała się na dworze Królestwa Monadent, przeżywając już kilku jego władców, z każdym kolejnym tracąc jednak na znaczeniu, nie z antypatii monarchów, a faktu, że jej matka coraz bardziej zanikała w kartach historii, a od przeto trzech lat, nie dawała o sobie żadnego znaku życia, przynajmniej tak wyraźnego, by został odnaleziony przez uszy i oczy Everain. Określana dawniej Księżniczką Północy, teraz dla części elit była już Księżniczką Niczego, a nawet Bezzębną Wilczycą lub Złotym Cielcem, chociaż oczywiście nikt nie powiedział jej nigdy tego w twarz — teoretycznie miała bowiem status równy zagranicznemu dyplomacie, co bywało zarówno jej darem, jak i ujmą na honorze.
— Dawno nie uczestniczyłam w tak hucznym przyjęciu — odezwała się jedna ze szlachcianek, tworzących wianek wokół księżniczki.
— To aż dziwne, że to pierwszy taki bal Lunatich od trzech miesięcy — odpowiedziała inna z kobiet.
— Możliwe, że nie mieli pieniędzy — wtrąciła się Everain.
Wszystkie z kobiet jednocześnie podniosły na nią zdziwiony głos.
— Lunati zawsze mają pieniądze — odparła zbywająco druga po księżniczce najstarsza wiekiem szlachcianka, Estrida. Wbrew jej przewidywaniom, inne z dam zignorowały jednak jej słowa.
— Księżniczka coś wie... — Z uśmiechem spojrzała na blondynkę Lyanna Pendragon.
— Niech nam księżniczka powie, co mówią na dworze — dodała od razu inna.
Wszystkie panie patrzyły na Everain z wyczekiwaniem na kolejne plotki, niczym głodne psy pod stołem swego właściciela w czasie znakomitej uczty. Księżniczka zagrała natomiast niczym tenże pan, udający, że spojrzenia kundli nie robią na nim wrażenia, ale ostatecznie i tak chytrze się uśmiechnął, a potem spuścił łeb, przegrywając tę walkę.
— Ale nie możecie nikomu powiedzieć... — zaczęła.
Jak jedna, wszystkie zarzekły się o swojej lojalności. Prawdopodobnie mogłyby złożyć śluby milczenia, gdyby potrzymać je w niewiedzy jeszcze minutę.
Everain westchnęła po chwili i schyliła się delikatnie.
— Słyszałam, jak kanclerz mówił, że wicekról Paris ma problem w Fahrenii. Ktoś niszczy pola herbaciane i sady — zaczęła księżniczka.
— Jaki jest w tym związek z Lunatimi? — zapytała Lyanna.
— Również nie wiedziałam. Dwa dni później jednak słyszałam, jak lord Sallin rozmawiał z królem i królową, że tubylcy z Fahrenii otrzymywali wilcze futra, białą stal i smoczą krew w zamian za niszczenie pól — wyjaśniła księżniczka. — To Lunati tworzą białą stal, chodzą w wilczej skórze i polują na smoki — dodała, widząc niezrozumienie na twarzy przynajmniej części swoich kompanek.
— Na Wszechmocnego... Cóż to za intryga! — odezwała się jedna z młodszych szlachcianek.
— Co na to jego królewska mość? — zapytała się Estrida.
— Zrobił to samo. Piraci zatopili dwa lunatijskie statki ze srebrem — odpowiedziała spokojnie Everain.
Wszystkie damy były w szoku. Mniejszość z nich jednak zainteresowana była polityką. Większość słuchała tych wydarzeń dla samej satysfakcji i śledzenia konfliktów. To było ważne wiedzieć, kto wygrywa, a kto przegrywa.
— Muszę panie i księżniczkę przeprosić — skłoniła się głową Lyanna, a potem odeszła z poważnym wyrazem twarzy.
Inne kobiety ze zdziwieniem obserwowały jak przedstawicielka Pendragonów odchodzi. Zaskoczenie nie trwało jednak długo, chwilę później wszystkie wróciły do rozmowy o Lunatich.
— To oznacza, że to bal przeprosinowy? — zapytała resztę dam, kobieta o rękawiczkach ledwie zakrywających jej nadgarstki.
— Na to wygląda — odpowiedziała jej prędko księżniczka, rozglądając się po sali. Dostrzegła wówczas coś niepokojącego. Jeszcze chwilę temu wokół nich zgromadzone było dziesiątki par i grup, rozmawiających i ostro debatujących między sobą, a kolejne fale ludzi przesuwały się po sali niczym ryby w ławicy. Teraz środek izby był pusty. Wszyscy zgromadzili się przy ścianach. Dopiero wtedy uszy zorientowały się, że i orkiestra przestała grać. Muzycy mieli chwilę wytchnienia. Najwyraźniej wcześniej melodia stała się na tyle inherentną częścią otoczenia, że zlewała się z ferworem rozmów zgromadzonych gości.
Everain całym ciałem obróciła się w stronę parkietu. Rozmawiające dalej szlachcianki zauważyły prędko nieobecność najważniejszej spośród nich i prędko uczyniły to samo, co ona. Wszystkie zamilkły, jak zresztą cała sala.
W centrum znalazła się królowa. Po raz pierwszy dzisiaj widziana z szampanem w ręku uśmiechała się do swoich gości. Tuż obok niej stał mężczyzna, który na pewno nie był jej mężem. Zdecydowanie starszy. Miał ciemne spodnie, wysokie, białe buty, a także biały żupan zdobiony złotem, chociaż zdecydowanie krótszą wersję tego tradycyjnego stroju. Ponadto powiewała za nim miodowa peleryna. To musiał być...
— Rhodes — zaczęła królowa. — Bardzo dziękuję ci za zorganizowanie tego balu. Mogę chyba za wszystkich tutaj zgromadzonych powiedzieć, że to najwspanialszy bal, na jakim byliśmy w swoim życiu. Jeszcze raz dziękujemy ci za zaproszenie — powiedziała z uśmiechem Ferelith, obdarzając mężczyznę szerokim uśmiechem.
— To zaszczyt dla mnie, wasza wysokość — odpowiedział jej starszy mężczyzna, skinając głową.
— Tak, w istocie — odparła krótko królowa, szybko odwracając wzrok od arystokraty. — Żaden bal nie może się jednak obejść bez tańca! A skoro księżyce ustawiły się w tharlengcyji to mamy wręcz obowiązek zatańczyć — oznajmiła donośnie jej wysokość, a wszyscy spojrzeli przynajmniej na sekundę za gigantyczne okno z niebieskiego szkła, za którym na niebie rozpościerało się bezchmurne niebo, ozdobione gwiazdami, będącymi jednak wyłącznie dodatkiem dla trzech księżyców ustawionych równo w linii tuż obok siebie. — Zapraszam pary na środek! Orkiestra!
Muzyka z powrotem zaczęła grać, a cała sala najpierw rozbrzmiała dźwiękami skrzypiec, potem oklasków, a następnie rozmów i szumu, wędrujących kobiet i mężczyzn, którzy ustawiali się na środku w pary. Mężczyźni stali przed kobietami. Obie płcie nawzajem się sobie pokłaniały, a następnie oczekiwały na odpowiednią nutę, by rozpocząć taniec.
Księżniczka nie zamierzała tańczyć. Nie miała żadnego partnera, a zresztą, to nie do niej należała rola znalezienia sobie odpowiedniego. To mężczyzna musiał znaleźć kobietę do tańca, nie odwrotnie. Stała więc razem z innymi damami i z czarującym uśmiechem obserwowała zgromadzonych.
— Czy uczyniłaby mi księżniczka zaszczyt i zatańczyła ze mną jeden taniec?
Nieznajomy głos rozbrzmiał gdzieś w eterze. Szlachcianki rozsunęły się, dając młodzieńcowi przejść, a Everain obróciła się w jego stronę ze zdziwieniem. Szeroko otwarte oczy i uniesione brwi, to pierwsze, co zobaczył mężczyzna, skupiał się jednak zdecydowanie na oczach księżniczki, które przypominały mu lśniące szmaragdy.
Ona natomiast nie znała tego mężczyzny. Był na pewno młody, być może miał ledwie dwadzieścia lat. Miał wyłącznie białą koszulę z szerokimi rękawami, a także ciemne spodnie z założonym solidnym, szerokim pasem. Był szczupły. Dorównywał jej wzrostem, co od razu zwróciło jej uwagę.
— Tak. Chętnie, lordzie... — odpowiedziała mu, podając dłoń.
Chłopak wziął jej delikatne palce w swoje ręce, a potem przybliżył do nich usta. Złożył na nich subtelny pocałunek, który przerodził się w dreszcz.
— Nie jestem lordem, moja pani. Ledwie klausus. Prince Dianes, księżniczko Everain Averill Neveo Messai.
Nie odpowiedziała mu. Spojrzała na niego z lekko rozchylonymi ustami, ale nie była w stanie wypowiedzieć choć słowa na ten przejaw jawnej buty ze strony Dianesa. Osoba jego pozycji prosiła ją o rękę do tańca! A jednak ruszyła za nim na parkiet, bo nim się obejrzała, jej wystawiona do przywitalnego pocałunku dłoń, już znalazła się na jego biodrach, gdy prowadził swoją zdobycz odważnie na centralny punkt sali.
— Myślę, że może księżniczka zamknąć usta. Na to przyjdzie jeszcze czas później — dodał cicho z rozbawieniem.
— To niestosowne. — Ocknęła się jakby z transu i oderwała wzrok od jego bujnych, jasnych włosów, które nieładem spływały po głowie w różne strony.
— W domu rodu Lunatich wszystko jest stosowne — odparł prędko, kłaniając się swojej partnerce w tańcu.
Everain również skinęła głową. Nie wykonała pokłonu, mimo że taniec zakładał lekkie ugięcie kolan. Niech wie, że nie powinien z nią pogrywać w ten sposób. Ona była księżniczką!
Zbliżył się do niej, gdy odpowiednie tony przelały się przez salę i niczym lalki w przedstawieniu, wszyscy mężczyźni ruszyli krok do przodu. Złapali równocześnie za talie swoich partnerek.
— Kto klaususa mianował? — zapytała Everain, podnosząc brodę wysoko w górę.
Nie chciała spoglądać w jego ciemne oczy. Mimo że były jak dwa gorejące węgle ogniska w środku mroźnej zimy, przyciągające swym ciepłem. Nie stanie się zakładniczką tego aroganta było jednak wówczas jej jedynym celem.
— Nikt. Mój ojciec był klaususem. Odziedziczyłem ten tytuł — odpowiedział prędko Prince, stawiając kolejne taneczne kroki.
— A kim on był?
— Żołnierzem. Zginął pod Terenną osiem lat temu.
— Współczuję.
— Kłamie księżniczka — odparł z uśmiechem.
— Słucham?
Nie odpowiedział.
Taniec trwał dalej. Pary dynamicznie stawiały kolejne kroki. To w prawo, to w lewo, dając upust artystycznej duszy. Przechodziły między sobą i zmieniały miejsce. To jednak para, która usadowiła się w samym centrum sali balowej, a więc Everain oraz Prince królowali nad innymi tancerzami. Mimo że poznali się ledwie dwadzieścia sekund temu, znali swoje ruchy i ciała niczym bliźnięta. Każdy ich ruch był pełen pasji i taktu. Nawet w gracji, młody kawaler nie odstępował księżniczki na krok. Jakby połączeni myślami wykonywali kolejne figury, przyćmiewając najznakomitszych artystów wokół nich.
W pewnym momencie Prince obrócił gwałtownie swoją partnerką. Jeden obrót później jej plecy dotykały torsu mężczyzny. Bezprecedensowy akt nie wzbudził jednak zainteresowania reszty towarzystwa, które dalej tańczyło jak gdyby nigdy nic. Księżniczka nie była w stanie oswobodzić się natomiast z objęć arystokraty. Jej ręce były splątane przez jego dłonie, zaciśnięte wokół talii. Poczuła jedynie ciepły, fiołkowy oddech na swoim uchu, a potem policzku. Starała się zachować kamienny wyraz twarzy, niczym starożytny posąg sprawiedliwej bogini. Patrzyła przed siebie, nie dając mu choćby skrawka swego spojrzenia.
— I wtem z róż płatków jak z błękitnego nieba, zaczęła płynąć złota rzeka... Zza okna wyglądała, czekając na ogrodnika, a gdy się pojawił, nim uschła, ostatni raz rozkwitła... — wyrecytował szeptem prosto do jej ucha.
Nie była w stanie mu nic odpowiedzieć. Jego głos był jednocześnie tak gładki, miękki i taktowny, a przy tym stanowczy, wręcz wbijający się w jej umysł niczym żelazne miecze. Każde słowo jak kometa znajdowało najczulszy w jej duszy punkt, a potem bezceremonialnie zadawało cios, rujnujący jej gardę. Muzyka jakby przestała dla nich grać. Stali w bezruchu przez dłuższą chwilę. Everain czuła wyłącznie jego oddech na swoim ciele i unoszącą się klatkę piersiową uderzającą o jej plecy.
— „Moja różo‟? — zapytała wyłącznie, przełykając ślinę.
Tym razem to on pozostawił ją bez odpowiedzi. Silnym ruchem ramion uwolnił ją z klatki swego ciała, i obrót później, patrzyła prosto w jego oczy, stając przed nim w klasycznej tanecznej figurze. Dostrzegała jego zawadiacki uśmiech i oczy pełne namiętnych iskier. Nie mogłaby nie przyznać przed samą sobą, że widok ten nie budzi w niej emocji i żarliwego pożądania, ale nie znała go... a na ile poznała, nie był dla niej kimś o odpowiednim statusie.
— Jak to jest, że jeszcze się nie spotkaliśmy, klaususie?
— Zadaję sobie to pytanie od kilku lat, Księżniczko Północy. — Przybliżył się do niej i podniósł jej prawą rękę wysoko. Prowadził ten taniec, a ona coraz bardziej popadała w uległość, nie opierając się kolejnym krokom i ruchom, których był prowodyrem. To tak jakby cała racjonalność ulatywała z niej niczym kropla na rozgrzanym metalu, gdy tylko jego miękka skóra dotykała jej zimnego ciała. W jednej sekundzie zapominała, że to Dianes — kuzyn tych Lunatich, klausus i prawdopodobnie młodzik młodszy od niej o trzy lub cztery dekady, ale to wtedy nie miało znaczenia, liczyły się wyłącznie te włosy pachnące pomarańczami, zgrabna szyja i te umięśnione łydki, na których opinały się jego brązowe nogawki.
Tańczyli więc dalej. Z każdym kolejnym krokiem zanurzając się coraz bardziej w muzyce, a także błogości, która oddzielała ich powoli jak teatralna kurtyna od reszty zebranych gości. Księżniczka spoglądała na niego. Nieśmiale uśmiechała się, przyłapując siebie na tym, że jego dotyk nie parzył już jak wcześniej. Odnajdywała w sobie nawet myśli, że jest to nawet przyjemne towarzystwo, ale karciła się za nie. W jej umyśle trwała bitwa między tym, czego pragnęła, a tym, co powinna. Wojska dzikiej żądzy szturmowały już ostatnie pozycje racjonalności i pewnie mury konwenansów upadłyby pod naporem artylerii tych bajecznych spojrzeń i kolejnych uśmiechów, ale na szczęście pojawił się wybawca...
— Mogę? — spokojny, przyjazny głos rozbrzmiał w przestrzeni. Gdy Everain spojrzała w stronę jego źródła dostrzegła nieco starszego od Prince'a mężczyznę w błękitnej marynarce i białej koszuli ze złotymi obszyciami.
— Wasza wysokość... — Skłoniła się momentalnie. To samo uczynił chwilę później jej partner. Jego ukłon był jednak zdecydowanie płytszy i mniej dokładny.
— Mogę zaprosić księżniczkę do tańca? — zapytał król, wyciągając rękę w stronę blondynki.
Prince wszedł jednak między nich, jak krnąbrny aktor sprzeciwiający się reżyserowi. Z pewnością siebie spojrzał na monarchę. Dorównywali sobie wzrostem, chociaż to Dianes był ciut wyższy. To również król posiadał bardziej ułożone, a także zdecydowanie ciemniejsze włosy i oczy. Był też lepiej zbudowany. O ile Prince prezentował się niczym nastoletni młokos, który nigdy nie trzymał w ręku miecza, postawa jego wysokości dorównywała doświadczonemu rycerzowi, któremu niestraszne były włócznie i halabardy. Ponadto to król Jasper posiadał mężniejszą twarz — silnie zarysowana szczęka i kości policzkowe, szeroki nos i suchsza, skąpana w czerwonych punktach cera oraz zmarszczki prezentujące się jednak niczym wyżłobione dłutem i celowo umieszczone na tym poważnym licu.
— Taniec to najwolniejsza ze wszystkich sztuk, wasza wysokość. Tutaj nawet jej wysokości jurysdykcja się kończy, a jak to artystom przerywać w najbardziej duchowym ze wszelkich aktów stworzenia? — zapytał Prince.
— Ma Dianes rację. To wolna sztuka, dlatego niech w swej wolności księżniczka zdecyduje, nie mamy zamiaru tłamsić jej praw, prawda? Nie jesteśmy barbarzyńcami— odpowiedział mu król, spoglądając na koniec w stronę Everain, uczynił to również i Prince.
Księżniczka była zaskoczona takim obrotem zdarzeń. Podobnie zresztą jak reszta gości. Muzyka przestała grać, a pary wcześniej radośnie tańczące, teraz niczym miejski plebs wpatrywały się w trójkę arystokratów na środku sali balowej. Dianes ustąpił w bok z poirytowanym grymasem na twarzy. Król stał więc naprzeciwko blondwłosej damy, która nie wiedziała, co mu właściwie odpowiedzieć. Skakała wzrokiem niczym górski kozioł od jednego do drugiego mężczyzny. Uśmiechnęła się jednak ostatecznie w stronę szczuplejszego z nich i rozchyliła usta. Na jego twarzy od razu zagościł triumfalny uśmiech. Nie było mu dane jednak trwać z nim zbyt długo, bo mimo że wyciągnął rękę, by złapać partnerkę za talię i z powrotem porwać w muzyczny akt, tak księżniczka miała inne plany i minęła klaususa, którego dłoń bezwiednie, niczym gałązka krzewu w lesie, została odsunięta na bok, gdy Everain ruszyła do władcy.
— To będzie zaszczyt, wasza wysokość — oznajmiła śmiało.
Zmiana wyrazu twarzy Dianesa była natychmiastowa, a Messai obserwowała ją z niemałym zadowoleniem. Z podniesioną brodą posłała mu ostatnie spojrzenie, gdy król wziął ją pod ramię i zaczął prowadzić w inne miejsce sali. Prince był zmuszony obserwować to z czerwonymi policzkami na twarzy i zastygłą w pół drogi ręką, która po chwili zacisnęła się w pięść. Przełknął ślinę, spuszczając spojrzenie, a słysząc gdakającą już na jego temat monadejską śmietankę towarzyszką, odszedł na bok prędkim krokiem.
Monarcha okazał się natomiast znakomitym tancerzem. Cała sala należała do tej dwójki. Żadna inna osoba nie tańczyła, podczas gdy królowa, stojąc w tłumie innych kobiet, obserwowała podrygi z enigmatycznym spojrzeniem. Everain szybko odczuła, że wzrok jej wysokości nie zapewnia jej komfortu. Pilnowała swoich kroków, aż za bardzo. Co rusz odsuwała się od króla, by nie dotknąć jego ciała bardziej niż było to wymagane dla prawidłowości układu tanecznego i odwracała wzrok od jego ciemnych tęczówek, gdy tylko zauważyła, że się zapomniała. To nie była już wolna sztuka, którą opisywał Prince, a wojskowa musztra, którą widywała co roku w Święto Korony. Nawet mimo niepodważalnych zdolności jego wysokości do tańca, nie była w stanie czerpać z tego tyle, co wcześniej. Oglądała się za siebie, spięła swoje mięśnie i nie potrafiła skupić się na rytmie, co jednak wydawało się, że monarcha ignorował, lub tak dobrze udawał, że ignoruje.
Gdy zakończyła taniec, król ukłonił się jej praktycznie w pas. Nie pozostała mu dłużna. Wszyscy wokół zaczęli bić brawo, oczywiście z największym taktem, jakim tylko byli w stanie, by wiwat nie przypominał jazgotu spotykanego na przedmieściach stolicy. Intuicyjnie księżniczka odnalazła natomiast w tłumie królową Ferelith. Ich spojrzenia się spotkały. W oczach monarchini Messai nie mogła odnaleźć wiele. Były niebieskie, jak niebo czuwające nad losami królestwa, głębokie jak morza je otaczające, a także świetliste jak tysiące płomienistych feniksów. Nie odczuwała jednak nienawiści lub gniewu z jej strony, bardziej zainteresowanie — aroganckie, butne, ale nadal zainteresowanie, a przecież atencja jej królewskiej mości to towar cenniejszy niż północne diamenty lub południowe srebra. Jej uśmiech był natomiast skąpy, królewski, władczy — pyszny, a jednocześnie serdeczny. Nie chciała wyrażać zbyt wiele.
— Dziękuję za taniec, księżniczko. Mam nadzieję, że jeszcze będzie nam dane zatańczyć.
Z przemyśleń wyrwał ją głos króla. Rozkojarzona spojrzała na niego i skinęła głową.
— Ja również mam taką nadzieję, wasza wysokość — odpowiedziała prędko.
W tym też momencie goście powrócili do swoich wcześniejszych zajęć, a więc w głównej mierze plotkowania. Nie trzeba było być mędrcem, by domyślić się, że będą rozmawiać o trzech osobach, a może i nawet czterech. Król natomiast wykorzystał gasnące zainteresowanie tłumu i stanął naprzeciwko księżniczki, zasłaniając jej widok na królową.
— Moja żona chciałaby z księżniczką porozmawiać — powiedział jej cicho, delikatnie się nachylając.
— Królowa?
— Jeśli dobrze pamiętam posiadam wyłącznie jedną żonę — odparł rozbawiony. — Pozwoli księżniczka? — Ponownie, tak jak wcześniej przy propozycji tańca, podniósł swoją dłoń w jej stronę, odsuwając się wcześniej o krok i schylając głową niczym prawdziwy rycerz.
— Oczywiście — odpowiedziała bez namysłu.
Powziął jej rękę. Wyprostowała się i wzięła głęboki oddech. Król Jasper prowadził ją powoli. Patrzył co chwila na swoją towarzyszkę, ta jednak nie odrywała wzroku od monarchini, a przynajmniej przez większość czasu, bowiem gdy tylko dotarła przed oblicze królowej Ferelith, spuściła wzrok w ziemię i ukłoniła się, podczas gdy jego królewska mość minęła ją i stanęła obok żony.
— Miło widzieć cię na tym balu, Everain, jeśli mogę tak się do ciebie zwracać — zaczęła ciemnowłosa.
— Jej wysokość może się do mnie zwracać w dowolnej formie — odpowiedziała księżniczka, podnosząc głowę.
Czuła na sobie teraz wyraźnie wzrok nie tylko królewskiej pary, ale również dwórek, z których część kojarzyła. Rozlokowały się w półksiężycu za królową, obserwując uważnie wszystko, co się działo na balu. Pomiędzy damami dostrzegła zresztą również kanclerza, a także ochmistrzynię, Pierwszego Ambasadora i Wielkiego Marszałka Skarbu. Wszyscy jednak wyglądali tak samo — spokojne twarze, może trochę zainteresowane, ale nieokazujące zbyt wiele emocji. Nikt nie odważył się przerwać królowej rozmowy, nawet choćby sapnięciem czy skinieniem głowy, jeśli tylko władczyni nie popatrzyła w jego stronę i nie zdecydowała się udzielić na to zgody.
— Nie miałyśmy jeszcze przyjemności, prawda? — zapytała królowa.
— Nie, wasza wysokość. Niestety nie.
— To najlepsza okazja, by to zmienić, gdzie jak nie na balu — wtrącił się król.
Ferelith obdarzyła go spojrzeniem jałowym, ale najwyraźniej jednoznacznie negatywnym, bo powrócił do wcześniejszego milczącego stanu.
— No właśnie... Jak ci się podoba w Monadent? — spytała monarchini.
— Jest pięknie. To naprawdę cudowny kraj. Piękne morze, lasy. Miasta pełne kolorów i życia... — odparła księżniczka, uśmiechając się niewinnie.
— Nie tak jak na Północy, prawda?
— Nie pamiętam, wasza wysokość. Niestety... Niewiele mam wspomnień ze swojej ojczyzny, ale podejrzewam, że tak. Jest tam zimno, głucho.
— W pustyni też jest wiele piękna.
— W istocie. Nie odebrałabym mojej ojczyźnie przymiotu pięknej.
— Być może myślałaś już nad powrotem do kraju? Choćby na chwilę, żeby zobaczyć, jak to jest... Ja nie wiem, czy byłabym w stanie nie oglądać mojego kraju przez tyle lat, co ty.
— Nie, wasza wysokość, nie myślałam — odpowiedziała szybko, odwracając spojrzenie.
Nawet nie wiedziała, czy rzeczywiście pragnie wracać. Tutaj, nie była może traktowana jak dawniej, ale posiadała jedzenie, swoją ziemię, przyjaciół, a także kochanków i dostęp do salonów oraz balów. Czy na Północy były takie bale? Takie pałace?
Królowa w tym momencie spojrzała na Pierwszego Ambasadora. Starszy, nierówno ogolony mężczyzna w ciemnym okryciu pokręcił głową, jakby wykazywał dezaprobatę. Everain to oczywiście nie umknęło, ale nie miała pojęcia, o co chodzi.
— A bal... Jak ci się podoba?
— Dobrze się bawię, wasza wysokość. Dziękuję.
— Cieszę się. To jedna z niewielu okazji, gdy możesz przebywać wśród... — Władczyni z zakłopotaniem szukała odpowiedniego słowa. Spojrzała nawet na męża lub Pierwszego Ambasadora licząc na wsparcie.
— ...przyjaciół — wtrąciła w końcu jedna z dwórek, rozradowana z udzielenia prawdopodobnie pierwszej w życiu samodzielnej odpowiedzi, a przynajmniej na to wskazywały jej oczy.
— Tak, dokładnie.... Przyjaciół — podjęła królowa.
— Co do zasady... tak, wasza wysokość. Nie mam możliwości podróżować po kraju tak często, a i przyjmowanie gości w moim, to znaczy... w zamku jest niekiedy problematyczne — odpowiedziała speszona.
— Ah, tak? Nie posiadasz powozu, koni?
— Nie, na własność nie, wasza wysokość.
— To nieprawdopodobne! — Spojrzała na swojego męża i członków królewskiej rady z oburzeniem.
— Księżniczka musi otrzymać powóz — odparł pospiesznie Wielki Marszałek Skarbu, trzęsąc się przy każdej sylabie niczym przerażony szczeniak, chociaż w jego wieku, który zbliżał się do stu pięćdziesięciu lat, należało na to przymknąć oko.
Król Jasper przytaknął rzecz jasna na słowa staruszka.
— W istocie musi. — Uśmiechnął się szeroko. — Pamiętaj, Everain, że jeśli czegokolwiek ci brakuje, to napisz list do nas lub Pierwszego Ambasadora.
— Twoje szczęście jest dla nas niezwykle ważne, Everain — dodała królowa z uśmiechem.
Blondwłosa była zaskoczona słowami królewskiej pary. W życiu nie podejrzewałaby, że stanie się na nowo obiektem zainteresowania króla i królowej. Nie miała jednak nawet ochoty analizować tego stanu rzeczy. Co tu zresztą było do przemyślenia? To była dla niej szansa na awans społeczny i finansowy. Szansa na lepsze życie, być może tak jak dawniej, gdy nazwisko jej rodziny jeszcze budziło podziw i zachwyt w umysłach tutejszych arystokratów. Nie była w stanie opanować uśmiechu na swojej twarzy, rozszerzała jedynie usta, próbując coś powiedzieć, ale czy zwykłe „dziękuję" nie byłoby niekulturalne?
— Przyjdź jutro do mojego skrzydła w zamku, poznamy się bliżej — zaproponowała monarchini, uśmiechając się serdecznie do księżniczki.
Naprawdę nie podejrzewałaby nigdy w życiu, że ten wieczór przyniesie jej tak wiele. Po raz pierwszy od trzech lat członkowie rodziny królewskiej interesowali się nią w taki sposób. Nawet nie wiedziała, co dokładnie jest przyczyną takiego stanu rzeczy. Chcieli ją odesłać na północ? Była zbyt... droga w utrzymaniu? A może planowali ożenić ją z jakimś mężczyzną? A co jeśli oddadzą ją do klasztoru albo zakonu?
W jednej chwili jej uśmiechnięta, radosna i rozpromieniona twarz przybrała o wiele bardziej poważne rysy. Powoli policzki opadły, zęby schowały się za linią różowawych ust, a oczy spoczęły gdzieś na boku. Co stało za tymi przyjemnościami? Wiedziała, że w tym kraju nie ma nic za darmo. Jeśli mężczyźni się do niej zalecali, to potem musiała się im oddać, podobnie w drugą stronę. Jeśli któraś ze szlachcianek przekazywała jej plotki, to musiała odwdzięczyć się tym samym. Ale czy ona byłaby w stanie odwdzięczyć się królowi czymkolwiek za taką gościnę?
Z jednej strony taka propozycja była czymś, nad czym nie można było przejść obojętnie, a jej odrzucenie byłoby zapewne gwoździem do trumny jej kariery na dworze. Ale z drugiej cena mogła okazać się dramatyczna.
— To będzie niewyobrażalny zaszczyt, wasza wysokość — odpowiedziała, skinając głową na znak szacunku, przerywając jednocześnie ciszę, która zapanowała na moment.
Królowa zdecydowanie bardziej frywolnie do tego podeszła. Uśmiechnęła się jedynie szerzej, a nawet można było odnieść wrażenie, że roześmiała się, gdy księżniczka okazała jej szacunek.
— Dołączysz do nas na resztę wieczoru? — zapytał, tym razem król, uśmiechając się do Everain.
Jego żona zerknęła w jego stronę, tym razem nie strofowała, przeciwnie, aprobującym wzrokiem obdarzyła męża, a potem uśmiechnięta spojrzała na księżniczkę.
— Oczywiście, mój królu.
Władca odsunął się na bok, tworząc księżniczce miejsce obok siebie. Everain nieśmiale podeszła bliżej, spoglądając na pozostałych członków dworu, którzy penetrowali ją wzrokiem. Ostatecznie jednak stanęła u boku króla. Z tej perspektywy mogła obserwować resztę balujących gości. Nie była w stanie się jednak skupić na czymkolwiek innym niż wymyślanie powodów, dla których to wszystko miało miejsce — taniec, gościna, zaproszenie — i Prince, którego włosów również nie potrafiła wyrzucić ze swojej głowy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top