Tale as old as time (part 2)

Historia zatoczyła koło, zgadzała się nawet pogoda. Nawet TO się zgadzało. Błyskawice i grzmoty, ulewa, zawierucha. Jak w dziewięćdziesiątym piątym, różnica polegała na tym, że tym razem Cas wiedział, co się stanie. Wiedział, że jego życie za moment się skończy... po raz drugi. Pierwszy raz skończyło się wraz z życiem ulatującym z Deana.

Okno wieży, na parapecie którego siedział, było otwarte. Wiatr targał jego ciemnymi włosami, deszcz zraszał policzki – krople siadały mu na skórze, na rzęsach. Wszędzie. Nie odczuwał zimna. Nie odczuwał niczego. Słyszał wycie psów, przybliżało się. Z każdą kolejną chwilą rozlegało się bliżej zamku.

– To szlachetna cecha, woleć cierpieć samemu niż pozwolić, żeby cierpieli inni – usłyszał za sobą, nie odwrócił się. Zdawał sobie sprawę doskonale, kto za nim stoi. Kobieta z drogi. – Przez lata robiłeś, co się dało, by zminimalizować niszczycielskie skutki swej potwornej natury. I po co? Ostatecznie efekt jest taki sam. Jeden z was odchodzi, drugiego pożre rozpacz. – Wycie rozległo się bardzo głośno, tuż-tuż. – Nie uratowałeś go, Castiel. On sobie z tym nie poradzi.

Spojrzał za siebie, popatrzył na nią. Wyglądała tak samo, jak wtedy, dokładnie tak samo. Miała na sobie taką samą sukienkę, jej włosy układały się identycznie.

– Dwie dekady nieszczęścia, a i tak skończy się to tak, jak zostało zaplanowane. Przywracamy dziś rzeczy na właściwe tory, Wasza Wysokość, twój ukochany nie żyje od ponad dwudziestu lat. Posuwasz trupa.

– Zamknij się – warknął na nią, czy musiała męczyć go, nim go zabije?

– Wróci i zastanie twoje rozwleczone szczątki. Założymy się, czy zabije się od razu, czy spróbuje poszukać wpierw sposobu, żeby poskładać cię do kupy i odkryje, że to niemożliwe?

– Stul pysk! Piekielna suko! – grzbiet zjeżył mu się, włosy nastroszyły. Obelga zabrzmiała gardłowo, przedostawszy się przez powiększone zęby, pod zmienionymi źrenicami; zamarł, nasłuchując, piekielne bestie znajdowały się już w pałacu. W jego wnętrzu. Słyszał je, jak biegną korytarzami, jak sapią, jak gęsta ślina leje się im z pysków. – Stul pysk. Nie chcę cię słuchać. Przyszłaś tu, żeby mnie zamordować, to na co czekasz?! – Machnął wyzywająco ramionami. Potężna fala uderzeniowa zmiotła go z parapetu i wyrzuciła w deszcz, za okno, Amara nawet się nie poruszyła. Wystarczyło jej martwe spojrzenie.

Zawisnąwszy ponad ostro zakończonym dachem niższej części zamku Cas pozostał mokrego parapetu uczepiony, oddech przyśpieszył mu, mimowolnie, łzy uformowały mu się w oczach. Nie zamierzał walczyć. Nie zamierzał się stawiać. Mimo to było to co najmniej smutne, umrzeć w taki sposób – pomyślał o Deanie. Co by zrobił, gdyby dane mu było żyć z nim dalej, gdyby ten dzień, ten termin, nigdy nie został mu wyznaczony? Nie wiedział. Nie zaplanował niczego, w głowie miał pustkę. Dalsze życie z Deanem nigdy nie było mu przeznaczone.

Palce obsunęły mu się na mokrym, tworzącym parapet kamieniu.

– Cas! – silna dłoń chwyciła go za nadgarstek. Szarpnął głową, by spojrzeć na swojego wybawcę, to był... Dean. Dean! We własnej osobie!

– Co ty tu robisz? – charknięcie. Dean złapał go i drugą ręką, błyskawica oświetliła na sekundę jego blade oblicze. – Miałeś być w Rosendale. – Grzmot.

– Próbuj swoich sztuczek na kimś innym. Przypomniałem sobie wszystko – spojrzeli sobie w oczy. – Cassie.

Nie mówił tak do niego od dwudziestu dwóch lat. W drzwiach pracowni stanął Bobby, jego pick-up jechał za Deanem przez całą drogę do zamku, świecąc mu światłami do lusterek; zjebał sprawę. Trzeba było temu chłopakowi powiedzieć, opracowaliby jakiś plan, Castiel chciał radzić sobie ze swoimi problemami sam i proszę, oto efekt.

Exorcizamus te, omnis immundus spiritus! – zawołał, Bobby oczywiście, Cas popatrzył na Deana, walcząc z grawitacją, z wiatrem, z deszczem. Wciąż wisiał za oknem, nad przepaścią, Dean go trzymał, po śliskim murze wspiąć się jednak było bardzo trudno.

– Ona nie jest demonem – syknął do blondyna, Bobby Singer popełniał błąd. – To Ciemność. Przeciwieństwo Jasności. Moje ciało rozszarpią piekielne psy, a duszę wchłonie ona. Dean, powiedz mu, żeby przestał! To nie zadziała!

W tym samym momencie Bobby przekonał się o tym bez niczyjego ostrzeżenia. Amara odwróciła się do niego, wieżą wstrząsnęło, wszystkie okna stłukły się równocześnie, odłamki uniosły się i zawisły w powietrzu. Bobby umilkł na chwilę przed tym, jak wystrzeliły w jego kierunku niczym wypuszczone z karabinu. Parę większych szkieł wbiło mu się w pierś. Padł jak długi na podłogę.

– Bobby! – z olbrzymim wysiłkiem wciągnąwszy Casa z powrotem do komnaty Dean pognał ku niemu, trzask, gdy szyby rozsypały się w drobny mak ogłuszył go, Amara gdzieś przepadła. Rozwiała się niczym fatamorgana. – Bobby – upadł przy Singerze na kolana. Mężczyzna krztusił się krwią. – Stary sukinsynu. Nie rób mi tego – krew trysnęła z ust Bobby'ego jak z fontanny. – Nie umieraj!

– Dean, chodź – książę pociągnął go za ramię. Z powodu porozbijanych okien burza wdzierała się do wieży całymi falami wody. – Chodź, zostaw go. Na Boga, do wieży zbliża się pies. Jak nie zejdziemy natychmiast, nie miniemy się z nim! No rusz się!

Z trudem oderwał się od zakrwawionego ciała. Bobby przecenił swoje możliwości, stając twarzą w twarz ze straszliwą istotą nie przygotowawszy się do tego jak należało. Zrobił to, nie dlatego, bo zależało mu na dobru Casa – zależało mu na dobru Deana. Kochał tego chłopaka i martwił się o niego na swój własny sposób nawet, jeżeli nie zawsze było między nimi stuprocentowo dobrze.

Zbiegli z wieży, Cas miał lepszy słuch, poprowadził ich więc korytarzem byle dalej od piekielnej bestii. Zatrzymali się pod portretem królewskich rozmiarów, obraz przedstawiał Casa, zimnego, surowego. Tęczówki namalowane odcieniem chłodnego błękitu przeszywały, jakby były z lodu.

– W mojej sypialni, w szafce po mojej stronie łóżka znajdziesz ciemny proch w woreczku. Nazywają go prochem głupców – Cas przytrzymał Deana za ramiona. – Odstrasza psy. Idź po niego.

– A ty dokąd pójdziesz? – Dean nie pozwolił mu odwrócić się i odejść. W pałacu było ciemno, tylko błyskawice rozświetlały korytarze raz za razem. – Cas, do cholery. Jak mogłeś to zrobić? Skoro zginąłem, tak widać miało być. Jaki tupet trzeba mieć, by z tym polemizować? Dlaczego?

– Bo cię kocham – naprawdę tak trudno było zrozumieć jego wybór? – Zawsze kochałem. Nie mogłem pozwolić, żebyś nie żył, zdecydowałem o tym.

– A teraz ja nie pozwolę ci nie żyć, jak ty kiedyś. Nie pozwolę jej ciebie zabrać, Cas, nie ma mowy.

– Więc znajdź proch głupców. Ja pójdę do zbrojowni.

– Cas – blondyn zatrzymał go ponownie, pociągnął go ku sobie. – Zawdzięczam ci więcej, niż można sobie wyobrazić. Zawdzięczam ci życie. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale jesteś moim bohaterem. Nikt nigdy nie dał mi aż tyle. Zastanawiałem się, skąd bierze się pustka w moim sercu. A ono... ono ciągnęło mnie do ciebie. Bo żyję twoim poświęceniem. Latami, które tobie zostaną zabrane. Nie dopuszczę do tego. Zrewanżuję ci się, Cas, nie dam nikomu cię skrzywdzić.

– Nie musisz mi się rewanżować – szept.

– Nie muszę. Ale chcę. Ja też cię kocham.

Zderzył usta z jego ustami, całując go, zachłannie, zamek trzeszczał i trząsł się, nieprzyjaźnie.

Apartament Casa wydał mu się jeszcze zimniejszy i bardziej pusty niż w noc, gdy Casa postrzelili myśliwi, a deszcz spowodował w jego sypialni mały potop. Cały budynek, pałac, taki był, inny. Inny niż jeszcze kilka, kilkanaście godzin wcześniej, kiedy go opuszczał – wrogi. Dokładnie taki zdawał się być. Jakby reagował wrogo na obecność w nim Amary i piekielnych psów; nie spotkał po drodze nikogo ze służby czy gwardii. Toczyli tę walkę sami.

Znalazł woreczek z proszkiem pod stertą innych rzeczy wrzuconych do szafki przez Casa, amuletów, wycinków, skrawków materiału; sięgnął po niego i nagle przeszedł go dreszcz, wyczuł za sobą... coś dużego. Zerknął do tyłu przez ramię, wolno, na jego nieszczęście piekielne psy były niewidzialne. Niewidoczne dla nikogo poza osobą, po którą przyszły – nie mógł zobaczyć bestii, która stanęła w progu sypialni. Mimo to widział, jak powietrze w miejscu, gdzie stała, dryfuje. Jak się rozlewa i porusza, możliwe, że dostrzegał jej zarys. Cóż, bądź co bądź już raz umarł. Słyszał jej głośny oddech.

Wstał, jeszcze wolniej niż odwrócił głowę. Dźwignął się na nogach z woreczkiem w dłoni. Bestia nie była tak zapobiegawcza, rzuciła się na niego potężnym susem, zdążył otworzyć woreczek, nabrać prochu w palce; sypnął nim w jej szkaradny pysk (tak go sobie wyobrażał), pies zaskomlał i sądząc po głuchym uderzeniu padł na parkiet, Dean nie czekał na rozwój wydarzeń. Przemknął koło niego, leżącego na ziemi i wybiegłszy z sypialni rozsypał proch w jej drzwiach, by zwierzę za nim nie podążyło. Zdecydowanie miał pecha. Bo poradziwszy sobie z ogarem piekieł ujrzał przed sobą kto wie czy nie kogoś gorszego.

Dariusa.

– Jak mniemam dowiedziałeś się w końcu, czemu nasz drogi książę ma do ciebie słabość – chuj otworzył gębę. Boże, jakże Dean tego nie lubił. – Zabujał się, kiedy miałeś pięć lat. Toż to śmieszne.

– Tylko ja przy nim wtedy byłem – ścisnął woreczek mocniej. Przez chwilę myślał, co by było, gdyby sypnął prochem do oczu Dariusowi; tak czy inaczej niezbyt miło dostać piaskiem po ślepiach. Może udałoby mu się uciec. – Odsuń się, Darius, puść mnie. Kurwa, zrobiłem ci coś? Próbowałeś się mnie pozbyć, wtedy, w Halloween. Podpuściłeś mnie, żebym poszedł na nawiedzoną farmę. O co ci chodzi? Zalazłem ci za skórę, będąc dzieckiem? Bo tego sobie akurat nie przypominam.

– Ja zwyczajnie nie trawię szczęśliwych zakończeń. Tylko tyle i aż tyle – Darius przekrzywił głowę. Długi sztylet błysnął w jego dłoni. – Obserwowałem rozwój tej ckliwej historii z ciekawością, jak się potoczy. Może Castiel cię zabije, a może nie – zagestykulował. – Może wrócisz tu, by patrzeć, jak rozrywają go psy, a może zjawisz się później po wyprute wnętrzności. A teraz – westchnięcie. – Mam nowy pomysł. Oszczędzę ci bólu i nie zobaczysz jego truchła w ogóle.

– Darius – blondyn cofnął się. Facet postąpił w jego stronę. – Nie zbliżaj się do mnie. – Jebany sadysta. Jemu NAPRAWDĘ było wszystko jedno! Chciał tylko, żeby ktoś cierpiał. Nieważne kto.

– Zobaczymy, czy wejdzie w ciebie tak gładko jak jego kurewski fiut! – sztylet świsnął w powietrzu. Dean odskoczył, Darius rzucił się na niego, woreczek wypadł Winchesterowi z rąk; w ostatniej chwili złapał za łapę kapitana gwardii, ostrze zatrzymało się milimetry od jego oka. Darius go zlekceważył. Może i miał mniej siły niż rok wcześniej, gdy jeszcze ciężko pracował, to nie oznaczało jednak, że nie miał jej wcale. Był silny. Był silny, bo Cas oddał go pod opiekę Winchesterom i nie dane mu było leżeć i pachnieć. Pracował. Niemal całe swoje życie. A to go zahartowało.

Nacisnął na złapane przez siebie ramię, wspomagana adrenaliną siła w jego mięśniach sprawiła, że dało się słyszeć trzask i kość pękła Dariusowi wpół, sztylet upadł na podłogę z brzdęknięciem. Mężczyzna wrzasnął, krótko, Dean obrócił nim, w przypływie energii i pchnął ciałem bezwzględnego zwyrodnialca do sypialni. Darius przepadł przez próg. Wpadł do pokoju. Uwięziony w nim piekielny ogar tylko na to czekał.

Jeszcze jeden wrzask wstrząsnął posadami pałacu, wybiegając z apartamentu, nie oglądając się za siebie Dean słyszał cichnące, koszmarne odgłosy darcia ubrań i skóry.

Pazia zjadł pies.

W zbrojowni znajdowały się strzelby, rewolwery i biała broń, wszystko i – tak po prawdzie – nic. Bo choć Cas załadował krótką strzelbę, nie mogła ona zdziałać wiele w starciu z Amarą i ogarami; liczył na proch, po który wysłał Deana. Gdyby załadować broń nim, strzelanie miałoby przynajmniej jakiś sens.

Zbrojownia znajdowała się pod zamkiem, wybiegł z niej więc do opustoszałego holu. Skierował się do sali balowej, jego kroki na parkiecie niosły się po pustych wnętrzach donośnym echem. Pogrążona w ciszy i ciemności, nie licząc burzy napierającej na okna, sala balowa robiła wrażenie mniejszej niż ostatnio we wrześniu, gdy światło odbijało się w lustrach wraz ze zgromadzonymi w niej gośćmi – muzyka sprawiała, że stąpanie po podłodze nie było słyszalne.

Zatrzymał się, rozejrzał.

– Sprowadziłam szaleństwo na starego Dunkina. – Spojrzał na lustro. Amara odbijała się w nim, stojąc znów za jego plecami. – Zamordował swoją żonę. Ty swojego ukochanego usilnie NIE ZGADZAŁEŚ się zamordować... – zamyśliła się, na moment. Albo raczej udała zamyślenie. – Może kapitanowi twojej gwardii się uda. Akurat jemu za wiele mieszać w głowie nie trzeba.

– Darius – zimno spłynęło po Casie, do samych stóp. O Jezu, jak źle, że się rozdzielili!

Do sali wpełzły ogary. Były ogromne, miały potwornie brzydkie pyski i płonące żółte ślepia; ruszyły, by zamknąć Casa w ciasnym kręgu, obrócił się, celując strzelbą w mijające go zwierzę. Jego gardłowy pomruk brzmiał przerażająco.

– Nie możesz zranić ich taką bronią – Amara zwróciła mu uwagę, jakby z politowaniem. – Nie powstrzyma ich. Po prostu się poddaj, Wasza Wysokość.

– Dean – jęknął tylko, zastanawiając się, gdzie jest. Czy to, że się nie zjawiał oznaczało, iż Darius zrobił mu coś złego? Nie chciał takiej niepewności na moment przed śmiercią. A może to lepiej, że Dean się nie pokazywał. Gdyby strzelił do jednego psa, nawet prochem głupców, reszta natychmiast rzuciłaby się na niego i tak. Pragnął jedynie wiedzieć, że nic mu nie jest, że żyje! Ogar po jego lewej obniżył się na łapach i zjeżył, szykując się do ataku; skoczył. Cas wypalił ze strzelby, odruchowo, trafił w ogara, lecz zgodnie z zapowiedzią Amary to go nie zatrzymało. Padł pod ciężarem bestii na parkiet. Wielkie pazury zatonęły w jego ciele, zaryczał z bólu, polała się ciepła krew.

Cóż za ironia. Przez lata zabijał tak samo, rozrywając swoje ofiary, dziś sam miał zginąć od identycznych ran, wybebeszenia i wykrwawienia. Do kundla, który go zaatakował dołączyły inne, cała sfora, jego tęczówki, pożółkłe od takiej samej ilości złości co rozpaczy, jego unieruchomione ciało, kończyny uwięzione w olbrzymich szczękach. Wbił zawilgotniałe od łez oczy w malowany sufit. Cherubinki na chmurkach.

– Dean – powtórzył, ustami pełnymi krwi. Pod jego rozszarpanym ciałem rozlała się szkarłatna kałuża.

Coś połaskotało Amarę po dłoni. Spojrzała w dół i ujrzała na swojej ręce mysz, strząsnęła ją, mysz spadła na ziemię. Gdzieś na zewnątrz pałacu, w burzy, zabrzmiał flet. Flet grający wysoko i piskliwie. Równocześnie rozległo się drapanie, chrobotanie, jak gdyby setki gryzoni chciały się przegryźć do sali balowej przez ścianę – Amara obróciła głowę, popatrzyła po lustrach, całe chmary myszy poczęły wyłazić spod ich złoconych ram, psy podkuliły ogony. Uciekły w popłochu, za oknami zamajaczyła w blasku błyskawicy ciemna postać.

Nieśmiertelny grajek z Hameln. Zemsta za zniewagę, pomoc za pomoc.

Myszy zalały parkiet szarą, ruchomą masą. Wspięły się po Amarze, która wrzasnęła, rozkładając ręce – Ciemności nie można było zabić postrzałem, ani żadną raną ciętą czy kłutą. Nie można jej było odegnać sposobami znanymi jako skuteczne na demony. Najwyraźniej jednak... były w stanie powstrzymać ją magiczne myszy. Pokryły ją całą, od stóp do głów. A kiedy tłum gryzoni się rozstąpił, w miejscu, gdzie stała, nie zostało po niej nic.

Królewnę... myszka zjadła.

Deszcz zelżał. Burza się wyciszyła. Dean wpadł do sali balowej bez prochu, bez rynsztunku, wpadł tam bezbronny jak nigdy i ujrzał Casa utopionego w krwi, rozszarpanego na balowym parkiecie. Zmiękły mu nogi, żołądek opadł. Niemal zrobiło mu się słabo.

– Cas – na nogach jak z waty zbliżył się do niego, zataczając się, zawartość układu pokarmowego dźwignęła mu się do ust. Nie wytrzymał i zwymiotował na parkiet, nie z obrzydzenia. Nie na widok krwi. Z żalu, na widok Casa. – Cas. O Boże – padł przy nim na kolana. – Cas – głos mu się załamał. Poruszył trzęsącymi się rękami, uniósł je, jakby w zamiarze dotknięcia bruneta, gdzieś, gdziekolwiek i zatrzymał je w górze nie wiedząc kompletnie, gdzie. Castielowi brakowało bardzo wielu kawałków.

Przesunął się na kolanach do góry, bliżej jego twarzy. Wyciągnął rękę raz jeszcze i delikatnie odgarnął z czoła Casa sklejony krwią kosmyk.

– D... Dean – charknięcie. Cas nie mógł już normalnie mówić.

– Zawołam kogoś. Ktoś przyjdzie ci pomóc – łzy płynęły po policzkach Winchestera jak strumienie. Przecząc własnym słowom nie podnosił się, by biec po kogokolwiek, niczego by to nie dało. To nie były rany, które można by opatrzeć. Które można by wyleczyć. Mówił i nie wierzył w to, co mówi, Castiel nie miał tego przeżyć. To było widać jak na dłoni. – Cas... Nie umieraj, proszę.

– Dean – westchnięcie. Ciałem księcia przestały wstrząsać drgawki, jego chrapliwy oddech się uspokoił. Narządy wewnętrzne, jeden po drugim, przestawały działać. Wszystko się w nim wyłączało. – Dean, nie chciałem, żebyś tu był, a teraz tak bardzo... – udławił się. Zakaszlał. Chrapliwe oddychanie powróciło, przez chwilę łapał powietrze rozpaczliwie jak ryba. – Tak bardzo cieszę się, że cię jeszcze... zobaczyłem.

– Cas, nie żegnaj się. Jezus Maria, nie żegnaj się! – Dean rozkleił się jak dziecko. – CAS! – odrzucił głowę do tyłu i zaryczał, w całkowitej bezsilności. Pochwycił Casa w ramiona, pochwycił zakrwawione zwłoki, bo trudno było nazwać to inaczej, Cas już nie żył. Wydawał się taki ciężki.

Pusta balowa sala nie mogłaby być bardziej przygnębiająca. Obraz Deana łkającego w potargane pozostałości po niebieskookim brunecie, którego obdarzył uczuciem, bezlitośnie zwielokrotniały gładkie tafle luster.

– Cas – blondyn zapłakał w resztki ubrania bruneta. Cas miał na sobie czerwony kaftan, czerwony jak ta krew. Pazury piekielnych psów zniszczyły go doszczętnie. – To nie powinno tak być, to nie ma żadnego sensu. Jak kogoś, kto oddał wszystko dla kogoś innego, może spotkać taki los? Nikt nie powinien na to pozwalać, to jakiś obłęd – pociągnął nosem. – Obłęd, Cas. Nie zasłużyłeś na to. Nie zasłużyłeś.

Poczuł na ramieniu zimno i wzdrygnął się, popatrzył za siebie, nikogo jednak za sobą nie zobaczył – jego wzrok trafił w lustro. Nie zareagował, zesztywniał jedynie, w lustrze ktoś się za nim znajdował. Kobieta, piękna jak marzenie, blondynka. Zielonooka. Bardzo go przypominająca.

– On nie żyje... przeze mnie – poskarżył się jej, nie potrzebował potwierdzenia, że to była jego matka. Ta prawdziwa, biologiczna. Ta, która zginęła w wypadku, w którym powinien był zginąć on. Trzymała dłoń z pierścieniem na jego ramieniu, stąd chłód. – Ja powinienem nie żyć, ktoś tak tę historię napisał. Próbował to zmienić i teraz to on jest martwy. To nie w porządku.

Zjawa nie odpowiedziała. Powiodła wzrokiem w dół, podążył za jej spojrzeniem – i prawie dostał zawału po raz drugi, za Casem dostrzegł w zwierciadle drugiego ducha. Królową, matkę księcia, kojarzył z fotografii, którą podstępem podrzucił mu Albert.

Więcej duchów zmaterializowało się w wielkiej komnacie, czyżby śmierć Casa odsłoniła na moment zasłonę spowijającą sięgające pałacu zaświaty? Dean rozpoznał ojca. Miał dobrze utrzymany, jasnobrązowy zarost, wyglądał postawnie. Obrócił głową w jedną i drugą stronę, zjawy nie były jednak widoczne nigdzie poza wysokimi lustrami.

Castiel pochylił się i złożył na grobie bukiet białych róż.

Cas. Zmarzną.

Nie zmarzną. Przynoszę je tu co roku pierwszego listopada i zimno im nie szkodzi, ona nie pozwala, by im zaszkodziło. Nigdy nie pozwalała umrzeć żadnej żywej istocie, dbała o każdą. Od pszczoły po ranne zwierzę. Była... naprawdę dobra. Miała dobre serce.

To nie śmierć „odsłoniła zasłonę". Zrobiło to Casa poświęcenie. Nie sprzedał swojej duszy za dobrobyt, sławę, talent czy fenomenalny wynik w wyborach i pozycję – cierpiał katusze w imię oddania. Jego miłość do Deana okazała się destrukcyjna, oddał się jej w całości. Dosłownie. I nigdy tego nie żałował. Nigdy nawet przez myśl by mu nie przeszło, że może mógł się do tego nie posuwać.

Spojrzenie królowej złapało Deana i uwięziło, nie potrafił oderwać od niej oczu. Na sekundę nawiązała się pomiędzy nimi nić porozumienia – królowa położyła Casowi dłoń na martwych oczach. Zniknęła.

Castiel nabrał powietrza, przebudzając się gwałtownie w jego objęciach, nie spodziewał się tego, wystraszył się więc i wypuścił go z ramion, cały przód ubrania, dłonie, ubrudził sobie od jego krwi. Gały wyszły mu na wierzch, na widok ran zasklepiających się jak nie mogło to być możliwe, dziury po pazurach i kłach zarosły. Tkanki odbudowały się tam, gdzie ich brakowało. Krew cofnęła się z parkietu i wsiąknęła w księcia, któremu wizję przesłoniła mgła.

– Dean? – wychrypiał, mrugając. Sklepienie sali balowej wirowało mu przed oczami.

– Cas – doskoczył do niego, nie wierzył w to, co widział. Cas się przebudził. – Rany boskie, czy ty... Czy może... – Kurwa, o co spytać? – Jak się czujesz? – wyszeptał, Castiel dźwignął się do siadu. Jego ciało odbudowało się do ostatniego włókna, jakby nic się nie stało. Jak gdyby atak psów nie miał miejsca.

– Dobrze – brunet odparł, zgodnie z prawdą. Wciąż był zbyt otępiały, by kombinować i kłamać. Popatrzył na Deana, coś mu zaświtało... Przypomniało mu się, co się stało i otępienie minęło. – Dean – ogarnął go strach. – Coś ty zrobił?

Zapytał o to, bo pomyślał, w sumie całkiem niegłupio, że to sprawka blondyna. Że zaciągnął jakiś dług, jak kiedyś on.

– Nic, Cas. Nie zrobiłem nic, nie ja. To była... to była twoja mama.

Nie pozwalała umrzeć żadnej żywej istocie.

Cas powiódł wzrokiem po pustej sali, w jego głowie pierwszy raz od ponad dwóch dekad było zupełnie cicho. Nie słyszał bicia serca Deana, ani jego pulsującej krwi. Nie słyszał niczego na odległość większą, niż obejmowałyby zmysły zwykłego człowieka. Czuł zapach blondyna, nie był on jednak niczym innym jak zapachem najzwyklejszym, niepowodującym... głodu. Niech to szlag. Nie czuł głodu. Spojrzał Deanowi w oczy, uświadomiwszy to sobie.

– Nie jestem głodny, Dean – podzielił się z nim tym spostrzeżeniem, totalnie szokującym. – Klątwa przestała działać.

Jeszcze chwila i ta historia otrzyma epilog! Bądźcie czujni :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top