Jody Mills
Nie komnatę, lecz apartament – Dean Winchester ujrzał zapaliwszy lampy, odłożywszy zegarek na szafkę ruszył przez salon gdzie znajdował się na ścianie telewizor, duży telewizor, wszystko było białe. Wszystko było cholernie białe, począwszy od białych marmurowych kolumn, przez ściany, po posadzkę i dywan. Świece w złotych kinkietach również miały biały kolor. Klasyka wprost niewiarygodnie dobrze łączyła się tu z nowoczesnością, elektryczne lampy z białymi kloszami wpasowywały się w wystrój. Ta wielka plazma także. I regał na płyty winylowe, a nawet całkiem nowoczesny ich odtwarzacz. Przystanął przy tym regale, wyciągnął winyl; przyjrzał się okładce i zmarszczył czoło. Stare wydanie Blue Öyster Cult. Odłożył je na półkę.
Zajrzał do sypialni i zobaczył łóżko, ogromne, na nim kilka białych poduszek, białe prześcieradło, białą pościel. Ostatnie pomieszczenie stanowiła łazienka na planie wielokąta, z kilkoma wysokimi oknami i kolistą wanną w samym środku. What the fuck. Wrócił do salonu, nie bardzo wiedząc, co powinien o tym sądzić. Czyżby każdy, kto trafiał do zamku otrzymywał na własność luksusowe mieszkanie? Raczej w to wątpił. Spojrzał w okna, na zewnątrz było ciemno, a po jego stronie paliło się światło, więc odbijał się w szybach. Brudny, poplamiony. Rozczochrany.
Niewiele myśląc podbiegł do drzwi, by pociągnąć za klamkę, ale choć szarpnął drzwiami te ani drgnęły. Zamknięto go na klucz, też mu niespodzianka. Rozejrzał się, w poszukiwaniu czegoś długiego i ostrego i nagle wypalony mu na nadgarstku symbol zapiekł ni stąd, ni zowąd, aż syknął, bardziej z zaskoczenia niż bólu, złapawszy się za rękę. Pieczęć zabłysła czerwienią i ponownie zbledła. To ostrzeżenie. Bo jego intencją było uciekać. Zasada działania pieczęci była prosta, w momencie podjęcia próby opuszczenia terenu zamku wywoływała ból tak silny, tak palący ból nie do zniesienia, że zrobienie kolejnego kroku stawało się niemożliwe. Paraliżując człowieka zmuszała go do pozostania w miejscu.
Na prawo od sypialni, a więc w kierunku przeciwnym niż łazienka odkrył garderobę. Wieszaki miały metalowe uchwyty. Butem złamał jednego z nich, odłączając uchwyt od ramion, następnie wygiął go, by uzyskać narzędzie, o które mu chodziło. W porządku, usłyszał, że to niemożliwe, opuścić pałac. Ale kurwa nie zamierzał nie spróbować. Nie byłby sobą, gdyby nie spróbował. Właśnie przechodził szybkim krokiem przez salon (apartament miał taką powierzchnię, że trzeba się było nagonić!), gdy zamek szczęknął, nim do niego dotarł. Przystanął, w połowie pokoju.
Drzwi otworzyły się.
– Kolacja dla pana – wychudzony służący skłonił mu się, wchodząc do apartamentu. Dłoń Deana trzymająca wygiętą część wieszaka wystrzeliła za plecy, by tam ukryć się przed jego wzrokiem. – Kanapka z pastą z łososia. – Postawił tacę z kanapkami na stoliku. – Proszę czuć się wolnym zadzwonić po więcej, jeśli najdzie pana ochota – i kolejny ukłon. Dean zmrużył oczy. Służący miał krótkie kręcone włosy i siniaka pod okiem.
– Mam na imię Dean – powiedział, potrząsnąwszy lekko głową. – Ktoś cię uderzył?
– Dobrej nocy, sir – chłopak nie odpowiedział. Ukłonił się raz jeszcze i wyszedł, zignorowawszy jego przedstawienie się jako prośbę o zwracanie się do niego po imieniu, nie per „pan" czy „sir". Po co to komu? Jemu z pewnością po nic. Klucz obrócił się w drzwiach, blondyn znalazł się przy nich w sekundę. Przysunąwszy do nich głowę nasłuchiwał, chwilę, kroków służącego oddalających się korytarzem.
Rzucił okiem na kanapki. A potem pochylił się i wcisnął metalową końcówkę wieszaka w zamek, nie zwracając uwagi na palący tatuaż odtąd zdobiący mu skórę czy tego chciał, czy nie. Zamek ustąpił. Ból pieczęci wzmógł się, zignorował to. Otworzył drzwi i wyszedł przez nie na korytarz.
Drzwi do jego apartamentu były w nim ostatnie, co oznaczało, iż właściwie cały korytarz miał zupełnie dla siebie. Ręka paliła go, szedł, trzymając się za nią, na skrzyżowaniu dróg przystanął, ostrożnie wyjrzał za róg. Cisza. Pustka. W tak wielkim pałacu, gdzie z pewnością pracowało mnóstwo służby, po zmroku nie zastał nikogo.
Nie wiedział, gdzie się dokładnie znajduje, w której części tej ogromnej budowli ciągnącej się i ciągnącej bez końca. Korytarze stanowiły istny labirynt, napotkał schody, niskie, ledwie parę stopni, bez balustrady, po prostu wiodły wyżej, otoczone z dwóch stron ścianami. Powinien był iść raczej w dół ale wybrał je, by nie wracać się spory kawał. Minął rzeźbę lwa przegryzającego łańcuch kajdan, którymi skuto go z podłożem. Zwolnił, popatrzył za siebie, na to zwierzę jak żywe; nigdzie i nigdy nie widział takich rzeźb. Były fenomenalne. Odwracając od nich wzrok ruszył dalej. Przeszedł zaledwie dziesięć, piętnaście metrów gdy nagle ktoś krzyknął w otaczających go ciemnościach – rzucił się na ścianę i przylgnął do niej, puls skoczył mu, było cicho, dopóki nie rozległ się ten mrożący krew w żyłach wrzask. Nasłuchiwał przez chwilę. Krzyk powtórzył się, bliżej, dało się słyszeć łupnięcie i szuranie paznokciami, jakby ktoś darł nimi po ścianie. Znów cisza. Powoli zbliżył się do rogu korytarza.
Wysunąwszy głowę tak nieznacznie, jak było to możliwe zapuścił na sąsiedni korytarz żurawia. Służący, który przyniósł mu kanapki leżał na ziemi, Dean widział jedynie jego górną połowę, dolna schowana była w odnodze korytarza po lewej, za ścianą. Ich spojrzenia spotkały się, na moment. A potem coś szarpnęło mężczyzną, za nogi, i zniknął, wciągnięty w ciemną nicość.
Serce wskoczyło Deanowi do gardła. Drgnął, jakby miał zamiar pobiec, by ratować nieznajomego służącego, cokolwiek mu zagrażało, w tej samej jednak chwili ktoś złapał go z tyłu za ramię i pociągnął w odwrotnym kierunku, mocno i zdecydowanie. Ten uścisk zabolał nie mniej niż nacisk pieczęci.
– Odbiło ci, życie ci niemiłe? – nieznajoma kobieta syknęła na niego, ciągnąc go za sobą. – Dostałeś luksusowe komnaty, więc w nich siedź! Na Boga. Włóczyć się nocą po zamku! Toż to istne kuszenie diabła. Ale jak mówią głupich nie sieją.
Przypatrzył się jej, choć w mroku nie było to łatwe. Miała na sobie koszulkę z krótkim rękawkiem, białą, na to szary fartuszek. Jej ciemne włosy były krótkie, oczy bystre.
– Nazywam się Jody Mills – powiedziała, uprzedzając jego pytanie. Zmarszczył czoło, ledwo pomyślał, żeby zapytać, kim do cholery jest. – Pracuję tu w kuchni.
– Co to było? – wreszcie udało mu się odezwać. – Tam? Ten facet krzyczał, słyszałem. Chłopak – poprawił się. – Wyglądał młodo. Miał podbite oko.
– Ray – zgodziła się z nim. – To nie jego wina. Poszedł zanieść ci kolację, akurat był na korytarzu.
– Co to znaczy!
– Nie wolno szlajać się po pałacu kiedy robi się ciemno. Tobie w ogóle nie wolno się po nim szlajać! – zatrzymali się przy kamiennym lwie.
– Nie rozumiesz – pokazał jej pieczęć, jakby w nawiązaniu do faktu, iż jest więźniem. – Muszę spróbować stąd uciec. Mój ojciec, mój brat. Nie poradzą sobie beze mnie. Bobby jest jary, ale jednak stary. Muszę spróbować! Muszę stąd uciekać. Pomożesz mi?
– Nie można stąd uciec – rzuciła na jego nadgarstek okiem. – Nie można, sama próbowałam – obróciła własną rękę, naznaczoną jak jego. – Nie trać czasu. I nie narażaj się bezmyślnie na cierpienie, Deanie Winchester – opuściwszy ramię spojrzała w jego oczy. – Znałeś Bobby'ego Singera. Co... co u niego?
– No... dobrze, chyba – odparł, nie rozumiejąc, czemu o to pyta. Potrząsnął głową. – Coś zabiło tamtego gościa, to coś było za ścianą! – przypomniał, nie zamierzając tak po prostu odpuścić tego tematu. SŁYSZAŁ haratanie paznokciami, bo Ray usiłował przytrzymać się nimi ściany. Za wszelką cenę, byle nie porwało go to, co ciągnęło go w ciemność za nogi. – W tej jebanej chacie jest bestia!
– Nawet nie masz pojęcia – przyznała rację ponownie, skinąwszy mu. To nieco zbiło go z tropu. – Do apartamentu, ale już. Bo choć gardzę książęcymi gwardzistami powiem im, żeby zrobili z tobą porządek. A wtedy zostanie z ciebie papka – trąciła go w pierś. – Do apartamentu. I siedzieć tam.
Ból w nadgarstku zelżał, ledwo zelżała w nim myśl, by brać nogi za pas. Zupełnie, jak gdyby pieczęć miała swój własny rozum, myślała i rozumiała, kiedy należy działać; wyjrzawszy przez okna w sypialni stwierdził, że jego komnaty znajdują się zbyt wysoko, by próbować wiać tędy. Łosoś na kanapkach wysechł. Przeżuł jedną, kręcąc się po salonie i zaglądając w każdy jego kąt. Z okien widział odległe światła w miasteczku.
Kołdra była zimna, podobnie jak poduszki. Pachniała świeżością. Położył się na niej, nie pod nią, w ubraniu, tym usmarowanym. Nie dbał o to. Myśli kotłowały się w jego głowie, tata, Sam, spojrzenie Ray'a. Jego górna połowa znikająca za winklem. Powieki same opadły mu, był zmęczony, emocjonujące przeżycia męczą jak mało co.
Jody Mills. Jakby już ją kiedyś spotkał.
Spędziłam sporo czasu szukając wizualizacji jak mogłyby wyglądać wnętrza z tego opowiadania. Zostawiam Wam apartament Deana, apartament Casa (który był już w prologu, ale jeszcze się pojawi) i jadalnię (która również dopiero będzie) :)
Dean:
Cas:
jadalnia:
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top