#wyzwanie-nr15
Temat: kłótnia kochanków
Postać: dezerterujący żołnierz
Miejsce: sala konferencyjna
Narracja: Narrator trzecioosobowy personalny
Wymagane słowo: smok
Zabronione słowo: móc - w każdej odmianie
Alanea znała doskonale wszystkie komnaty zamku w Haruel. Te, które znali wszyscy – salę tronową, salę balową, salę królewskiej rady – i te, których nie znał prawie nikt – jak pomniejsza sala narad, ukryta w załomie lewego skrzydła. Ta komnata stanowiła jedno z ulubionych miejsc Alanei, jej kryjówka przed światem. Wielu ludzi nawet nie podejrzewało, że istnieje – bryła zamku była skomplikowana, pełna wybrzuszeń i wklęśnięć, mury to grubiały, to chudły, w zależności chyba jedynie od widzimisię budowniczych, a korytarze tworzyły istny labirynt. W takich warunkach niewielka, rzadko używana łatwo dawała się przegapić. A jeśli jedyny klucz ukrywała najmłodsza z księżniczek, cóż... Sprawa była przesądzona.
Alanea krążyła po „swojej" komnacie narad, dotykając oparć krzeseł. Niewielką salę niemal w całości wypełniały długi stół i otaczające go krzesła, poza tym jedynym meblem była spora skrzynia. Alanea podejrzewała, że kiedyś przyniesiono w niej jakieś dary, po czym służba zapomniała wynieść skrzynię z mało ważnej komnaty. Dzięki temu przynajmniej Alatea miała siedzisko. Przy stole nie potrafiła usiąść, miała wrażenie, że konferuje z duchami. Dreszcz ją przebiegał na samą myśl. Skrzynia przydawała się też jako kryjówka. Teraz księżniczka odłożyła do niej kolejny list. Gdyby ktoś je odnalazł... Znalazłaby się wraz z Enrim w kłopotach. Ale na szczęście mała komnata była dobrze ukryta. Tak, jak ich miłość.
I, jak miała nadzieję, tak, jak powrót Enriego do zamku. Wstała, i jeszcze raz otoczyła komnatę, głaszcząc po drodze oparcia krzeseł. Nie, jakby były to znajome koty, bardziej, jakby to były rozszalałe zwierzęta, które mimo strachu próbuje poskromić. Poskromić próbowała jednocześnie nerwy.
Zagryzła wargę. Głowa lekko uniesiona, wzrok uważny, uśmiech delikatny... Nie, co ona robi? Przecież to był tylko Enri. Przy nim wręcz nie powinna odgrywać księżniczki, jeszcze pomyśli, że chce podkreślić dzielący ich dystans. Potrząsnęła głową. Naprawdę, dawno już się nie widzieli. Aż zapomniała, jak bardzo ich miłość różniła się od całego dworskiego życia, jego konwenansów i sztywnych ram. Aż zapomniała, jak to jest być z kimś szczerą.
Odgarnęła włosy z twarzy, już pozwalając dłoniom na lekkie drżenie. W tym samym momencie kamień uderzył w okiennicę wysoko umiejscowionego okna. Alanea podsunęła sobie krzesło, weszła na nie, zadzierając lekko suknię, i otworzyła. Ledwie zdążyła się odsunąć, a już do komnaty wskoczył Enri. W podartym i brudnym mundurze armii Alterskiej, z dłuższymi niż dawniej włosami i w ubłoconych butach nie wyglądał najlepiej. Wylądował zwinnie, jak to aenri.
– Nea... – szepnął ochryple na jej widok.
Instynktownie odsunęła się o krok, bojąc się, że ubrudzi jej suknię. Wiedziała, że to dziecinne i niesprawiedliwe, ale nie tak wyobrażała sobie to spotkanie. I nie potrafiła powiązać tego człowieka, z jego zmęczoną twarzą, splątanymi włosami i ostrym zapachem potu z jej Enrim. W jego oczach dostrzegła to samo. Zawód.
– Nea... – teraz bardziej westchnął.
Zagryzła wargę.
– Tylko boję się, abyś nie pobrudził mi sukni. Powinniśmy nie zostawiać śladów.
– Jak sobie panienka życzy – skinął jej lekko głową. Kiedyś to byłby subtelny żart, ale teraz stał się brutalną kpiną.
Alanea wzięła głęboki oddech. Enri tymczasem przyglądał się stołowi i krzesłom, jakby były fascynującym eksponatem w królewskiej kolekcji.
– To... Czemu wróciłeś? – odezwała się księżniczka.
Enri obrócił się. Teraz do Alanei dotarło, co się w nim zmieniło. Jego oczy płonęły gorączkowym blaskiem, odkąd tylko pojawił się w komnacie.
– Czemu?! Czemu wróciłem?! Przecież ci o tym pisałem, od chyba miesiąca. Bo idzie coraz gorzej. Bo ta kampania to jakiś żart, nie wojna. Bo nie zamierzam zginąć bezsensownie, w próbie obrony czegoś, czego obronić się nie da, i czego w ogóle nie ma sensu bronić. Potrzebujesz jeszcze jakichś wyjaśnień?!
Pchnął trzymane właśnie krzesło, tak, że cały stół się zatrząsnął.
– Tak działa wojna – szepnęła Alanea. – Bywa brutalna i ryzykowna.
– Ryzykowna?! To nie ryzyko. To samobójstwo! Och, ale pewnie powinienem wracać tam, i zginąć. Czyż nie tak sądzi jaśnie księżniczka? Która nigdy nie dotknęła nawet skrwawionej włóczni?
– Nie zdążyłam niemal nic powiedzieć, a ty już mnie oskarżasz. Może poczekaj najpierw, aż ja oskarżę ciebie? – poprosiła Alanea.
– Wedle rozkazu.
Zagryzła wargę.
– Jesteś teraz dezerterem. To... Mocno wszystko komplikuje. Starałam się o przeniesienie dla ciebie. Abyś stacjonował tu, w zamku. Proponowałam to, chciałam znaleźć inne rozwiązanie, ale ty zamiast tego wybrałeś to o najgorszych konsekwencjach! – podniosła głos. – Nie wiesz, jak to jest – potrząsnął głową Enri.
– Nie wiesz, jak to jest, gdy śmierć grozi ci każdego dnia. Ja... Bałem się, że już cię nie zobaczę. Alanea usiadła na swojej skrzyni. Enri przysunął sobie krzesło. Nie bał się duchów. Podejrzewała, że po zobaczeniu tego, co on widział, ciężko jest bać się widm.
– Zrozum – powiedziała jak najdobitniej. – Nie oskarżam cię o tchórzostwo. Wiem, że jeśli ty uciekłeś, to jest tam koszmarnie. Słyszałam już plotki o tym, że nie uciekają tylko męczennicy i głupcy. Wiem, jak potężne są smoki. Lecz...
– Lecz co?
– Lecz te kilka, może kilkadziesiąt dni ryzyka w zamian za to, że teraz byłbyś gwardzistą w zamku, a nie uciekinierem, któremu przy złapaniu grozi ścięcie.
– Och, o to bym się nie martwił. Wkrótce zabrakłoby aenri w takim przypadku. Wszyscy bezgłowi, albo spaleni.
– Naprawdę sądzisz, że tak łatwo unikniesz konsekwencji? – Alanea lekko podniosła głos. – A do tego czasu, co zamierzasz.
– To, co dotychczas. Ukrywać się po lasach – wzruszył ramionami.
– Nie wolałbyś zostać w zamku?
– Zbyt ryzykowne – burknął Enri.
– Czy może... Och, domyślam się – Alanea wstała, zamiatając suknią podłogę. – To zbytnia ujma, skorzystać z pomocy kochanki? Podobnie, jak zbytnią ujmą było skorzystanie z mojej pomocy, gdy proponowałam ci przeniesienie w wojsku? Jak tak, to chociaż bądź ze mną szczery.
– Tłumaczyłem ci już to kiedyś, ale najwyraźniej zdążyłaś zapomnieć. Nie, nie oskarżam cię, minęło dużo czasu. Mówiłem ci już, że gdy aenri jest blisko z księżniczką, powinien pamiętać, co jest jego życiem i jego decyzjami, jeśli nie chce się stać tylko jej pieszczoszkiem.
– A ja też ci coś wtedy powiedziałam, ale najwyraźniej również zdążyłeś zapomnieć. – Alanea podeszła do Enriego. Złapała go za rękę, odgarnęła długie włosy z jego twarzy. Spojrzał na nią, a płomień w jego oczach przygasł, zastąpiony niepewnością. – Mówiłam ci, że jesteś sobą, odważnym, bystrym, niekiedy zbyt wybuchowym, ale tak naprawdę czułym człowiekiem. I będziesz, choćbym nie wiem jak się starała ci pomóc. Bo to osobne rzeczy.
Enri uśmiechnął się słabo. Objął ją, lekko, ostrożnie, jakby była z porcelany. Wsunęła palce głębiej w jego włosy.
– Chyba się wtedy nie zgodziliśmy – szepnął.
– Chyba musimy w końcu znaleźć jakiś kompromis – odpowiedziała Alanea.
Temat: kłótnia kochanków
Postać: dezerterujący żołnierz
Miejsce: sala konferencyjna
Gatunek: Kryminał
W końcu. Po tylu miesiącach męczarni na froncie mógł wprowadzić swój plan w życie. Był idealny i Henryk czuł przypływ adrenaliny, gdy późnym wieczorem przemykał przez obóz swojego oddziału przekonany, że nikt nie go zobaczy. Może ktoś by był zdegustowany czy wręcz oburzony tym, że dezerteruje, ale mężczyzna nie czuł ani odrobiny wstydu, że ucieka. Nie każdy musi być przecież bohaterem. On zaś już miał gotowe sfałszowane dokumenty i tylko kilka godzin go dzieliło od nowego spokojnego życia. Musiał się tylko wydostać z tego piekielnego miejsca. Obóz był zorganizowany w ruinach miasteczka w typowym stylu dla Bliskiego Wschodu, które pozostawili przerażeni cywile już kilka lat wcześniej, gdy zaczęły się zamieszki. Żaden dom się nie ostał, każdy nosił znamiona wojny i często można było dostrzec na ścianach ślady po kulach. Główna siedziba jego oddziału znajdowała się w opuszczonym ratuszu, obok którego Henryk musiał przejść, aby jak najszybciej się wydostać na wolność.
Właśnie przekradał się pod oknami dawnej sali konferencyjnej, gdy usłyszał podniesione głosy wydobywające się ze środka. Przystanął na chwilę i wsłuchał się w rozmowę. Cóż, była to raczej kłótnia i to dość gwałtowna, gdyż jakaś kobieta z arabskim akcentem, niemal płacząc, tłumaczyła swojemu partnerowi, że jest w ciąży i że to on jest ojcem dziecka. „Ha, bo jej uwierzę." pomyślał Henryk. Słyszał wiele opowiadań kolegów starszych stażem, że to bardzo popularna metoda wśród miejscowych prostytutek, które pragną się wyrwać z tego piekła albo są po prostu szpiegami wrogiej armii. Henryk usłyszał głośny plask i zduszony męski głos, który należał do znajomego kolegi z oddziału.
– Uspokój się! Myślisz, że mogę ci uwierzyć, Miram? Nie widzieliśmy się już pół roku, a ty nagle przychodzisz do mnie w nocy i każesz mi przyjąć ciebie z czyimś dzieckiem?! Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak bardzo się o ciebie martwiłem przez ten czas?
Złagodzony ton pod koniec trochę zdziwił podsłuchującego pod oknem. Czyżby on serio ją kochał? Przecież takie historie zdarzają się tylko w ckliwych filmach. Henryk nie chciał się przyznać nawet przed sobą, ale brakowało mu trochę romantyzmu po ponad roku patrzenia na okropności wojny i dalej nasłuchiwał ciekawy, jak potoczy się sytuacja.
Niestety, Garry nie był w nastroju na wzruszającą scenę powrotu kochanków i zaczął wyrzucać Miriam, jak to mogła go porzucić i że na pewno w tym czasie znalazła sobie innego, który ją zaciążył i teraz próbuje go wrobić w ojcostwo. Kobieta, o dziwo, nie wydawała żadnego odgłosu przez ten czas i Henryk zaczął się już trochę martwić, że ten policzek mógł ogłuszyć ją bardziej niż to było konieczne. Jednak stwierdził, że to nie jego sprawa i zaczął powoli odchodzić od okna.
– Hej, nawet się nie waż teraz uciekać, jak to wszystko usłyszałeś! Henryk zamarł w bezruchu. Serce mu stanęło, a przez głowę przeleciało milion myśli. Jak on teraz się z tego wywinie? Co jeżeli odkryją, że chciał zwiać? Przecież nikt normalny nie chodzi z plecakiem w środku nocy. Czy wieszają jeszcze za dezercję? Po chwili, która wydawała się wiecznością, usłyszał głos Garry'ego:
– A czego ode mnie oczekujesz? Że rzucę wszystko i będę zajmować się czyimś bachorem?!
Kamień z serca spadł Henrykowi. To Miriam mówiła do Garry'ego, a nie do niego. Był bezpieczny. Postanowił już dalej nie kusić losu i powoli oddalił się od okna, słysząc stopniowo cichnące głosy kłótni. Jak dobrze, że nigdy nie miał i nie będzie miał takich problemów.
Jeszcze kilka kilometrów i będzie wolny jak ptak. Bez żadnych zmartwień, bez musztry, bez konieczności walki o coś, co w ogóle go nie obchodzi. Będzie mógł w końcu decydować o swoim życiu i zacząć zupełnie od początku. Hmm... zacznie najpierw jako pomocnik u jakiegoś technika w Europie Wschodniej, a potem, kto wie? Może sam założy swój własny zakład...
Dzień później
Obudził się na twardej ziemi z powodu skrzypiących metalowych drzwi. Tak, jego plan jednak nie był idealny. Znalazł się mały kapuś i w miejscu, gdzie miał dostać kluczyki do motoru, czekał oddział dyscyplinarny z gotowymi kajdankami. Nie byli zbyt delikatni. Jeszcze teraz czuł kopniaki na całym swoim ciele, a gdyby miał lustro, to na pewno zobaczyłby piękną śliwę i złamany nos.
– Ślicznotko, wstawaj – na powitanie od strażnika dostał piętą w brzuch. Henryk już nie miał siły, aby się odgrozić, tylko się skulił z bólu. – Masz nowego kolegę w swojej komacie od dzisiaj.
To ciekawe, kto miał takie szczęście, aby tego samego dnia stoczyć się tak nisko jak on? Mężczyzna podniósł wzrok i zobaczył wchodzącego Garry'ego. Nie był tak beznadziejnym stanie jak Henryk, ale coś w jego postawie mówiło, że dla niego też nie była to prosta noc. „Co on tu robi? Przecież jeśli już, to ta Arabka powinna tu wylądować..." pomyślał niedoszły dezerter.
Strażnik jednak był tak łaskawy i rozwiał wątpliwości.
– Ślicznotko, miej się na baczności, bo możliwe, że ciebie też udusi, tak jak to zrobił ze swoją kobietą. Szczerze mówiąc, nikomu nie było by ciebie żal. – splunął na leżącego. Zamykając drzwi, jeszcze pod nosem dodał - Ale że też miał jaja, aby zostać przy jej ciele...
Henryk z grozą spojrzał na Garry'ego. A myślał, że nie może być już gorzej. Morderca i dezerter w jednej celi! Jeżeli wyjdzie z tego żywy, to będzie cud.
Temat: kłótnia kochanków
Postać: dezerterujący żołnierz
Miejsce: sala konferencyjna
Gatunek: Kryminał
Narracja: Narrator trzecioosobowy personalny
Liczba słów: rok twoich urodzin – 555
Wymagane słowo: smok
Zabronione słowo: móc – w każdej odmianie
Kobieta siedzi w firmowym ogródku, niewielkiej zielonej przestrzeni odgrodzonej od świata parkanem ze świeżo lakierowanego drewna. Parkan jest na tyle wysoki, by ciekawskie oczy nie widziały, co dzieje się w środku, a te spragnione odmiany i świata – na zewnątrz. Kobieta pali papierosa, powoli wypełniając płuca dymem, a następnie równie nieśpiesznie wypuszczając go raz ustami, raz nosem. Przez resztę czasu obserwuje tę wątłą nitkę, która unosi się z zapalonej końcówki i po chwili rozpływa w ciemnym powietrzu na tle świeżej wiosennej zieleni. Wyjątkowa nić z jednym końcem. Kobieta nie spieszy się. Cieszy się ostatnimi chwilami spokoju. Dobrze wie, co niedługo nastąpi. Dlatego przełyka ślinę i delektuje się rozłożonym na języku ciemnym zapachem zmierzchu. Nie myśli o przeszłości. Nie myśli o niczym.
*
Sala konferencyjna była pomalowana cała na biało – za wyjątkiem okien na całą ścianę i stołu z jasnej sklejki skutecznie udającej drewno. Gdyby nie te dwa elementy, pokój wyglądałby jak w filmowym psychiatryku. Biały. Sterylny. Pozbawiony niemal wszystkich przedmiotów – a z pewnością wszystkich, które mogłyby uczynić go przytulnym. W rzeczywistości tym mniej więcej był. Pokojem dla psychicznie chorych, którzy usiłowali przekonać siebie, że ich życia i czyny mają jakąkolwiek wartość, mogą pomóc komukolwiek, a w szczególności im. Wchodzili tu, łudzili kilka chwil siebie i innych, a następnie wychodzili, by znów przyjąć na twarz wszystkie uderzenia rzeczywistości kryjącej się za każdym rogiem, w każdym słowie, w każdej chwili.
Maria krążyła po sali, zbierając pozostałości po spotkaniu – rozrzucone kubki, kartki, które w desperacji usiłowały uciec pod stół, obgryzione, wypisane długopisy. Bawiła ją myśl, że musi zabrać stąd te rzeczy, gdyż część z nich jest niebezpieczna, więc muszą zniknąć z tego białego pokoju biednych szaleńców. Nigdy z nikim nie dzieliła się tymi myślami – wtedy to ją wzięliby za wariatkę. Odkąd sięgała pamięcią, Maria była przekonana, że wszystkich ludzi łączą dwie rzeczy: dziwne myśli oraz wstyd przed upublicznieniem ich w obawie, że inni, starając się ukryć własną dziwność, wyśmieją ich.
Kiedy prawie skończyła, akurat podnosząc się z klęczek, na których zbierała jakiś fragment handoutu, rozległ się charakterystyczny dźwięk drzwi zamykanych bez użycia klamki. Odwróciła się, przekonana, że ktoś z zarządu wrócił po zapomniany telefon albo swój ulubiony długopis, lecz widok drugiej osoby ją zaskoczył.
– Co ty tu robisz?
*
Kobieta dopala papierosa. Jest zdziwiona. Spodziewa się, że do tego czasu ktoś już dawno tu po nią przyjdzie. Najwyraźniej jednak nie spieszą, podobnie jak ona smakując ten spokój przed burzą – choć czy dla nich burza już się nie zaczęła? Powolnym ruchem sięga do kieszeni żakietu i wyciąga paczkę papierosów. Z namaszczeniem wybiera jednego, oddziela od współplemieńców, których wyrok został odroczony, odpala. Przyjemne drapanie wypełnia gardło i płuca. W okolicy wciąż nie ma nikogo.
*
Robert, kiedyś nieustraszony komandos grupy uderzeniowej „Smok", od wielu miesięcy przerażona pacynka, którą tylko z litości ktoś nadal trzymał w wojsku. Maria bardziej niż nim, brzydziła się tylko sobą – samym faktem, że wciąż z nim była i wciąż pozwalała się wciągać w te same gierki.
– Nie miałeś wylecieć rano na misję?
Początkowo starała się go zrozumieć, wspierać. Wiedziała dobrze, co przeszedł i że taka rzecz nie mogła nie pozostawić skazy na nawet najwytrwalszej psychice. Wielokrotnie słyszała opowieści o wątpliwościach, strachu, poczuciu odpowiedzialności i wreszcie o wstydzie za wszystkich, których nie dało się uratować. Z czasem jednak zaczęła zauważać, jak niewiele przynoszą jej współczucie i cierpliwość. Robert karmił się nimi jak wygłodniały pies, lecz w przeciwieństwie do psa nigdy nie mógł zostać nasycony. Wymagał wciąż więcej i więcej, a jego potrzeby tylko rozrastały się, aż w końcu w miejsce „nas" powstało „on".
– Pytam, co z misją?
Im dłużej Robert nie odpowiadał, tym więcej obaw rozwijało się w umyśle Marii. Była pewna, że zna odpowiedź, nim ta jeszcze padła...
– J-ja po prostu nie mogłem, to było... ...a mimo to była nią w jakiś sposób zaskoczona. Jak gdyby któraś część jej mózgu pozostawała w radosnym, różowym świecie nadziei, który nagle zniknął z widoku pod naporem ciemnych chmur realiów. Maria potrząsnęła głową. Myślała, że będzie krzyczeć, wściekać się, rzucać. Sama siebie zaskoczyła oceanem spokoju, który w sobie znalazła, a który rozpływał się na końcu rzeki wkurwienia.
– Zdezerterowałeś? – spytała po prostu, krzyżując ręce na piersi i opierając się o blat stołu. Za jej plecami zaszeleściły przesuwane kartki i długopisy.
– To nie tak! – zaprzeczył natychmiast. Nie przestawał nerwowo się rozglądać i przeczesywać ręką włosów tak krótkich, że nie było sensu ich poprawiać. – Oni nie mogli tego ode mnie wymagać, rozumiesz? To po prostu... nie zgadzam się! Nie wrócę tam, powtarzałem im to, powtarzał mój lekarz, a oni... Oni to zignorowali! Jakbym nic nie znaczył!
– Więc uciekłeś.
– Maria, proszę cię.
Podszedł do niej i wyciągnął ręce, starając się ją przytulić. Odtrąciła je pewnym ruchem, odsunęła się w bok. Po chwili westchnęła cicho i podeszła do okna. Prawie lubiła roztaczający się tu widok. Nowy biurowiec był jednym z najwyższych w mieście, niemal nic nie zakłócało więc panoramy. Okoliczne szklane wieże zmieniały się powoli w fantazyjne centra handlowe, następnie równe, identyczne blokowiska, a wreszcie domki jednorodzinne, wśród których przeplatał się haft zieleni. Maria czasem marzyła, że mogłaby być jak ptaki. Wiedziała, że w jej życzeniu nie ma nic oryginalnego, że wiele osób jak ona patrzyło z najwyższych pięter wieżowców w dal i marzyło, by po prostu odfrunąć z wróblami, wronami, a ostatecznie nawet gołębiami, którymi zazwyczaj tak pogardzali, a które mimo to miały nad nimi ogromną przewagę. Piękną nieświadomość, do której ludzkość tak desperacko dążyła, nie zdając sobie sprawy, że nigdy jej nie odzyska.
Robert nie ustawał w próbach. Przepraszał, kajał się i wciąż starał się zbliżyć do ukochanej.
– Musimy się spieszyć – mówił, stojąc zaledwie na wyciągnięcie ręki od niej. – Na pewno już się zorientowali, że mnie nie ma. Przyjdą tu, będą mnie... będą nas szukali. Musimy uciekać, ukryć się. Przecież wiesz, co grozi za dezercję...
*
Wraz ze zmrokiem nadchodzi chłód. Kobietą kilkakrotnie targają dreszcze, lecz nie przejmuje się tym. Nawet nie myśli, by wrócić do środka i poszukać czegoś cieplejszego, co mogłaby zarzucić na elegancki, lecz lekki żakiet. Wie, że jakikolwiek ruch, jakakolwiek zmiana zepsułaby czar tej magicznej chwili. Zalegającej wokół ciszy. Kształtów ciemniejących i rozmywających się w mroku. Pierwszych gwiazd przebłyskujących na niebie pomimo świateł miasta. Palącego w płuca powietrza, mieszanki dymu papierosowego, smogu i złamanych nadziei. Nawet jeśli chwila przedłuża się niepotrzebnie i dużo bardziej, niż kobieta na to liczy, nie zamierza pozwolić jej tak po prostu odejść. Zrobi to po swojemu, za wszelką cenę.
W pewnym momencie napadają ją wątpliwości. Czy nie siedzi tu na próżno? Czy nie będzie czekała zbyt długo? A jeśli jej nie znajdą, a ona przesiedzi tu całą noc, aż zamarznie? Dochodzi do wniosku, że ostatnia opcja nie byłaby taka zła. Pozostałe? Będzie się nimi martwiła, gdy nadejdą. Odrzuca więc od siebie wszelkie wątpliwości.
W połowie drugiego papierosa wreszcie słyszy jakieś hałasy. Ktoś przedziera się przez okoliczne pokoje. Słychać pokrzykiwania, wydawane zdecydowanym głosem rozkazy. Zbliżają się dziwnie powoli, lecz nieubłaganie. Kobieta spina się, prostuje. Przyjmuje wypracowaną w ostatnich godzinach pozycję. Tak chce, żeby ją znaleźli, nawet jeśli nikt poza nią tego nie zapamięta. Opiera się o plastikowe oparcie krzesła, rękę z papierosem trzyma blisko twarzy, jakby zaraz miała się zaciągnąć. Nogę zakłada na nogę. W głębi serca cieszy się, że to już koniec, chociaż tak długo wyczekiwany.
*
– Spieprzyłeś nasze życie – mówi Maria z tym samym niezmąconym spokojem. – Mieliśmy plany, nadzieje, marzenia. A ty to wszystko spieprzyłeś.
– Kochanie, przepraszam! – Robert pada na kolana, jak gdyby miało to jakkolwiek pomóc. – Zmusili mnie! Naprawdę tego nie chciałem, ale nie miałem wyboru. Przecież wiesz, że inaczej nie zrobiłbym tego.
– A teraz przyszedłeś do mnie, żebym ci pomogła? Żebym musiała wraz z tobą uciekać i ukrywać się? Nie tylko porzucić życie, ale doszczętnie je sobie zniszczyć?
– Kochanie – na twarzy Roberta po raz pierwszy pojawił się niepokój – chyba mnie nie zostawisz?
Maria nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko. Delikatnie, samym koniuszkami ust. Złapała żołnierza za ramiona i dała mu znak, by wstał. Na jego twarzy pojawiła się iskierka nadziei, gdy patrzył w jej niewzruszone oczy. Wciąż jednak rozglądał się nerwowo i przestępował z nogi na nogę, zupełnie niestabilny. Maria nawet nie potrafiłaby powiedzieć, co stało się potem. W jednej chwili trzymała go w rękach, a w następnej usłyszała trzask tłuczonego szkła. Robert był postawnym, silnym mężczyzną, nie powinna być w stanie go nawet ruszyć, a mimo to wypchnęła go bez trudu, zupełnie nieświadomie. Gdy tylko zdała sobie z tego sprawę, w szoku podeszła do stłuczonego okna i wyjrzała na zewnątrz. Leżał już na ziemi, a raczej to, co zostało z niego po tylu piętrach. Przerażeni przechodnie rozproszyli się, a kierowcy wysiadali z samochodów.
Maria pokiwała tylko głową w zamyśleniu. Poczuła dziwną ulgę na myśl, że przynajmniej ten jeden horror się skończył. Odsunęła się od okna. Poprawiła żakiet, upewniła się, że ma papierosy i zeszła do ogrodu.
Temat: kłótnia kochanków
Postać: dezerterujący żołnierz
Miejsce: sala konferencyjna
Gatunek: Kryminał
Zabronione słowo: móc - w każdej odmianie
Wymagane słowo: smok
Sala konferencyjna, do której ją zaprowadzono, straszyła pustką i surowym wyposażeniem. Dziewczyna usiadła na pierwszym z brzegu krześle i odwróciła tak, żeby widzieć drzwi. Dobrą chwilę czekała, aż otworzyły się i do środka weszła major Kowalska.
— Przepraszam za spóźnienie.
Kobieta skinęła głową i zajęła miejsce naprzeciwko niej.
— Czy wiedzą państwo coś więcej o Jacku? — Bez zbędnych wstępów przeszła do nurtującego ją pytania. Major skrzywiła twarz, a drobne zmarszczki wokół ust i oczu pogłębiły się. Pokręciła głową.
— Jacek... To znaczy porucznik Nowak... Ech... Zawsze uważałam go za profesjonalistę i nigdy bym nie przypuszczała, że tak się zachowa.
— Dobrze go pani znała? — zapytała, a kobieta jeszcze bardziej posmutniała.
— Tak, tak by należało powiedzieć. Omal nie zginął, ratując mojego męża na misji w Afganistanie.
Jacek wspominał jej kiedyś o tym. To było zanim się poznali. Jak tak odważny człowiek po prostu uciekł bez słowa? Całym sercem kochał wojsko. Nic nie wprawiało go w większa dumę, jak to, że służył krajowi.
— To nie zaskoczyło panią jego zachowanie? Nic nie wskazywało na to, że planuje ucieczkę?
— Nie.
— To skąd wiecie, że w ogóle zdezerterował? A nawet jeśli uciekł z wojska, to dlaczego uciekł ode mnie? Od trzech dni nie mam od niego żadnej wiadomości. Dzwoniłam do jego rodziców, ale z nimi również się nie kontaktował. — Zamilkła, gdy zdała sobie sprawę, że jej głos trząsł się równie mocno co ręce.
— Jego partner z misji, porucznik Król, obudził się, bo usłyszał, jak porucznik Nowak się pakuje. Próbował go powstrzymać, przemówić do rozsądku, ale nic to nie dało.
— Chciałabym z nim porozmawiać.
Major kiwnęła głową. Zadzwoniła gdzieś i po kilku minutach przyszedł wezwany żołnierz. Wyglądał mizernie. Zobojętniałym wzrokiem objął salę konferencyjną i stanął na baczność przy major Kowalskiej.
Dziewczyna odchrząknęła, a gdy zwróciła na siebie uwagę, poprosiła mężczyznę, by opowiedział jej, wszystko, co pamięta o odejściu Jacka. Powtórzył praktycznie to samo, co jego przełożona.
— Próbowałem go powstrzymać. Prosiłem, by się zastanowił nad tym, co robi, ale był uparty. Nie chciał słuchać. Powtarzał tylko, że dłużej nie może, musi odejść. To co miałem robić? — Wyglądał na szczerze załamanego.
— Nic o mnie nie wspomniał?
Zawiesił smętnie głowę.
— Przykro mi, słowem się o pani nie zająknął.
Wypełnił ją nagły chłód. Dlaczego Jacek jej to zrobił? Przecież się kochali. Chociaż jak ostatnio dzwonił, to brzmiał przez telefon trochę inaczej. Próbowała się dowiedzieć, o co chodzi. Zapewnił, że nic się nie dzieje, ale nie przestawała dociekać. Może za bardzo naciskała? Tak, trochę się posprzeczali, ale to nie powód, by tak znikać. Przecież nic takiego nie zrobiła...
Z zamyślenia wyrwał ją głos major Kowalskiej.
— Gdyby się do pani odezwał, proszę nas o tym poinformować. Obiecuję to samo z naszej strony.
— Oczywiście — przytaknęła.
Wyszła z sali, a ochrona wyprowadziła ją z budynku w stronę bramy wyjściowej. O, nie! Nie zamierzała wcale wracać do domu! Najpierw musiała dowiedzieć się więcej.
— Gdzie tu jest najbliższa toaleta? — zapytała strażnika. — Źle się poczułam. — I dla dodania sobie wiarygodności, złapała się za brzuch.
Wskazał jej budynek obok. Podziękowała i weszła do środka, a potem wymknęła tylnym wejściem. Zapadał zmierzch, a ona na szczęście wybrała dziś ciemniejsze ubrania. Może nie będzie aż tak bardzo rzucać się w oczy? Przed sobą zauważyła dwóch żołnierzy maszerujących w stronę budynku sztabu. Drgnęła, gotowa zaczepić ich i zapytać o Jacka, ale zawahała się. Pewnie nic się nie dowie i tylko ją upomną i wyprowadzą z terenu.
Co za głupi pomysł! Niczego się nie znajdzie na własną rękę. Powinna wracać do strażnika i uraczyć go bajeczką, że już poczuła się lepiej i może iść. Przemknęła ponownie w stronę budynku, ale zatrzymała się przed wejściem, gdy zauważyła dziwny cień między zagajnikiem drzew otaczających teren jednostki wojskowej.
Jacek?
Bez zastanowienia ruszyła w tamtą stronę. Wbiegła między drzewa. Chwilę kręciła się po zagajniku, ale nikogo nie spostrzegła. Była zmęczona. Od trzech dni nie spała, bo martwiła się o Jacka. Pewnie się jej zdawało.
— Wiii... tam... o... wie.
Usłyszała cichy, ale i tak przerażający dźwięk gdzieś za sobą. Zatkała dłońmi usta, by nie krzyknąć. Obróciła się dookoła, ale nikogo nie zauważyła.
— ...owie. ...tamy w ...owie.
Znów te przerażające urwane słowa! Nie do końca wyraźne. Jak z horroru.
— Witamy ...kowie!
Zaraz. Skądś to kojarzyła. Próbowała wychwycić, skąd dobiegają dźwięki i zdało się jej, że to gdzieś tu obok. Wyciągnęła telefon i włączyła latarkę. Powoli oświetlała otoczenie i między krzewami natrafiła na zielony, odbijający światło kształt. Podeszła tam. Fragment wystawał z ziemi. Coś jakby skrzydło. Zaraz. Znała je! Kucnęła i odgrzebała breloczek ze smokiem. Jacek kupił identycznego na ich wycieczce w Krakowie zeszłego roku. Wytarła smoka z ziemi i szczątek liści. Nacisnęła guziczek na brzuchu.
— Witamy w Krakowie!
Wzdrygnęła się. Miała coraz gorsze przeczucia, których nie potrafiła się pozbyć. Czyżby Jacek tędy przechodził i zgubił breloczek? Znów poświęciła po krzakach. Może znajdzie coś jeszcze? Za nimi spostrzegła miejsce z jakby świeżo wzruszoną glebą. Zamarła, a potem całym jej ciałem rzuciły drgawki. W pierwszej chwili chciała zmusić się do ucieczki, ale była już taka bliska prawdy. Przedarła się przez krzewy do podejrzanego miejsca. Przykucnęła i zaczęła rozgrzebywać ziemię. Nie przestawała, aż natrafiła na czarny trzewik, a dalej nogę i...
Paniczny okrzyk utknął jej w gardle. Zimny pot oblał ciało. Jacek! Zemdliło ją. Usiadła na ziemi i objęła się ramionami. Z trudem zdołała powstrzymać się przed zwróceniem kolacji.
— To twoja wina!
Nie zauważyła, kiedy podkradł się do niej porucznik Król. Nawet w słabym świetle widziała jego oszalałą z wściekłości twarzy.
— Nie... nie rozumiem — wyjąkała. — Od zawsze go kochałem, ale myślałem, że nie mam u niego szans. Zbliżyliśmy się do siebie na ostatniej misji. A kiedy zobaczyłem, że nie jestem mu całkiem obojętny? Oszalałem ze szczęścia! Myślałem, że teraz wszystko się ułoży, że już zawsze będziemy razem, ale... — urwał i spojrzał na nią nienawistnie. — Powiedział mi, że to koniec, że musimy przestać, że chce się przenieść do innej jednostki, że to było tylko dziwne zauroczenie, że to ciebie kocha naprawdę. Prosiłem, błagałem, ale on nie chciał słuchać.
— Boże... Zabiłeś go.
— Nie miałem innego wyjścia. Jeśli ja nie będę go mieć, to ty też nie! — krzyknął i wyciągnął pistolet.
Przewróciła się przerażona, ale to nie do niej celował. Zbliżał lufę do własnej skroni. — A teraz będziemy już na zawsze razem... Zamknęła oczy, gdy usłyszała huk wystrzału. Pistolet upadł na grób Jacka, a nieco dalej porucznik Król. Jęknął i złapał się za udo. Mimo ciemności widziała wciąż wypływającą z rany krew.
— Ty skurwielu! — Z pomiędzy drzew wyszła major. Nie przestawała celować do mdlejącego z bólu mężczyzny. — Zgnijesz w więzieniu. Jacek był mi jak syn.
Temat: Kłótnia kochanków
Postać: dezerterujący żołnierz
Miejsce: sala konferencyjna
Narracja: Narrator trzecioosobowy personalny
Zabronione słowo: móc – w każdej odmianie
Wymagane słowo: smok
Aleksander przyspieszył kroku, najwidoczniej gdzieś się śpieszył. Szybkim i pewnym krokiem wszedł przez korytarz pałacu. Na ścianach znajdowały się różnorodne freski, wisiały znamienite obrazy oraz wykwintne portrety dziedziców pałacu, przyodziane w złote obramowania, świadczące o świetności i dostatku panującym w pałacu. Całość ozdabiały wiszące, kryształowe żyrandole, przymocowane łańcuchami do sufitu. Całokształt się ze sobą znamienicie komponował. Mężczyzna coraz szybszym chodem ruszył w stronę pomieszczenia, które było niejako celem jego wizyty, szukał tu pewnej osoby, która znajdzie na pewno rozwiązanie na jego problemy. Obcasy oficerskiego buta odbiłay się bardzo głośno i roznosiły po całej alkowie. W końcu dotarł do drzwi, które delikatnie począł otwierać, a one delikatnie zaskrzypiały, dając tym samym znak, że ktoś wchodzi do sali. Oczy przebywających wówczas w pomieszczeniu przeniosły się na Aleksandra, ubranego w bogato zdobiony mundur carski. Wśród zgromadzonych stała tam kobieta w zielonej, codziennej sukni oraz przypiętymi subtelnie czarnymi lokami. Swoje szare ślepia wlepiła wprost w twarz Aleksandra.
Z delikatnym uśmiechem na twarzy podszedł do stołu, witając się tym samym z innymi osobami, znajdującymi się wokoło niego.
– Uszanowanie, drodzy panowie i najdroższe panie. – powiedział stanowczym głosem, zachowując tym samym powagę. – Chciałbym prosić pannę Małgorzatę na słowo, obiecuję, że nie zajmie nam to długo. Mogliby państwo na chwilę wyjść? Sprawa wagi państwowej, tajne! – odchrząknął, widząc, że nikt z sali łaskawie z własnej woli nie chce jej opuścić. Wtem jednak, słysząc o wadze informacji, wszyscy udali się do wyjścia, po chwili zostali już sami.
Aleksander od niespełna dwóch lat romansował z Małgorzatą, rok po rozpoczęciu wojny lekko się w niej zauroczył. Miał żonę i dzieci, które bardzo kochał, jednak ukochana wraz z maluchami wyjechała do swojej rodziny w Szwajcarii razem z wybuchem konfliktu, on został w Rzeczypospolitej. Po pewnym czasie spotkał Małgorzatę, była urodziwą i elegancką kobietą, która potrafiła rozkochać w sobie większość mężczyzn. On zaś zwerbowany pod przymusem został do Armii Carskiej, nigdy nie chciał być na służbie, wolał spokojne życie przyszłego dyrektora jednej z łódzkich fabryk. Siłą walczył pod rosyjskim mundurem, przybierając przy tym osobowość innego człowieka.
Aleksander niepewnie spojrzał jeszcze raz na kobiete, błądząc w tym samym czasie wzrokiem po ścianach sali konferencyjnej.
– Obiecaj, że nie powiesz nikomu, dobrze? – zapytał niepokojąco.
– Może wypadałoby się przywitać z damą – odpowiedziała mu.
– A może czasami pochamowałabyś się z tymi swoimi manierami! – krzyknął donośnie. Po chwili jednak się uspokoił i kontynuował. – To sprawa najwyższej wagi, a wiem, że Tobie zaufać mogę.
– Kontynuuj proszę.
– Jako, że w ruskim mundurze nie czuję się dobrze... – przerwał na chwilę. Na jego twarzy widoczny był strach, a w wewnątrz była skrucha, choć na zewnątrz wydawał się silny i mocny jak skała. Kobieta niepewnie patrzyła na niego, czekając na dalszą kontynuację wypowiedzi. Obawiała się jednakowż tylko jednej rzeczy – że już ją nie kocha.
– Jam miał takie postanowienie, że jako starszi sierżant u Rusków się nie oseobodziłem, tak więc opuszczam wojsko, do Legionów mam chęć przystąpić i walczyć na przeciw tym diabłom, z bratami walczyć w ramię, a nie ich zabijać i walczyć pod rosyjskim wezwaniem.
Mężczyzna zbladł, bał się, jakowoż, że Małgorzata Cara uwielbiała i nad wszystko jako autorytet go stawiała, że kobieta wyśmiewać go będzie i zostawi w biedzie, zamiast poradzić, czy słowem dobrym uradzić.
– Podejrzewałam, że chcesz uciec do swej żony i od carskiej zwolnić się niewoli! – krzyknęła Małgorzata. – Tyś zdracja, podły człowiek! Ty Polak! Kłamca i złodziej!
Krzyki słyszalne były w całym pałacu, a echo roznosiło się po sali coraz to bardziej. Mężczyzna obawiał się, że każdy z osób o to nieporoszonych dowiedział się o jego pochodzeniu, wszechobecnie każdemu znany był jako Rosjanian, wiadomość o tym, że jest Polakiem i szersze grono ludzi o tym wie, umacniało go w tym, aby jednak opuścić szeregi armii, uciekając stamtąd niezauważalnym.
– Przestań krzyczeć, głupia!
– Mówiłeś, że mnie kochasz!
– Albo się uspokoisz, albo ja będę musiał to zrobić! – rzekł spokojnym tonem, próbując rozładować napięcie.
Złapał ją mocno za nadgarstek, przyciskając przy tym go coraz bardziej z każdą sekundą.
– Nim coś zrobisz, zastanów się dobrze parę razy – wyszeptał jej na ucho.
– I tak stąd nie uciekniesz! – krzyknęła ponownie, opadając z rozpaczy na podłogę z rozpaczy, zalana łzami bełkotała, przeplatając przy tym słowa, istnie niezrozumiałe wypowiedziane normalnym tonem.
W jej głosie dało się usłyszeć rozgoryczenie i żal do kochanka, że ją opuszcza. On przyklęknął przy niej i delikatnie otarł łzy z jej policzków, uśmiechając się przy tym zawadiacko.
– Nie ukrywam, że nie jestem w tobie specjalnie zakochany... – Jego głos się zawahał, widocznie nie miał sumienia, porzucać bliskich mu osób i podejmować tak szybko drastyczne w skutkach decyzje. – Byłem tylko delikatnie zauroczony, muszę walczyć z braćmi, nie będę mógł im spojrzeć w oczy!
Spuścił głowę w dół, mając tę świadomość, że ich na świecie może już nie być. Momentalnie pobladł na myśl o leżących, sztywnych ciałach, a w nich niewielka dziura w mundurze, a na nim wyschnięta już krew.
– O ile wojna nie zabrała ich pierwsza... – Widzisz! Mówiłam, że mnie nie kochasz! Twoja słowa były łgarstwami!
Były twoim chorym wymysłem, jak te mityczne smoki! – wykrzyknęła Małgorzata na całe gardło, płacząc przy tym jeszcze bardziej. Aleksander wstał i kpiąco spojrzał na kobietę, której chciał się zwierzyć ze swoich tajemniczych planów, licząc na to, że go zrozumie. Miał nadzieję, że będzie w stanie przy niej to wszystko z siebie wyrzucić i dostać jakąś sensowną radę. Nie wiedział jednak, że kobieta tak zareaguje i zacznie zachowywać się tak irracjonalnie.
Ze smutkiem jeszcze raz spojrzał na kochankę i z wyrzutami sumienia wyruszył w kierunku wyjścia.
– Przemyśl swoje słowa i zachowanie, masz jeszcze tydzień, znajdziesz mnie we Lwowie, a teraz żegnaj, kochanie – rzucił na pożegnanie.
Z szybszym biciem serca, wyrzutami sumienia, chęcią wyrzucenia tego wszystkiego z siebie i smutkiem opuścił pomieszczenie. Skazany na samotność i wieczne męki przez swoje sumienie, odszedł w niewiedzy, chcąc wcielić swój plan w życie. Miał ochotę zabić z rozpaczy cały świat i wszystkich dookoła. Małgorzata wybiegła za nim, aż pod samą bramę ze łzami w oczach.
Historia tej miłości nie skończy się tak dobrze, jak oni by chcieli...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top