Feathers


Pół roku.

                    Wiedział, że to niedużo. Zaledwie sześć miesięcy. Ile to jest dni, ile godzin, minut, sekund... Nawet nie chciał o tym myśleć. Nie mógł zastanawiać się nad tym, to było dla niego zbyt przerażające. Nie mógł o tym mówić, bo to sprawiało mu ból. Przecież nikt z nas nie chce czuć bólu, którego nie da się wyeliminować.
                    Choroba pożera jego ciała, jak zachłanne zwierze. Nie odpuści, on o tym wie. Próbował się pogodzić, że umrze, ale... nie umiał przyjąć do wiadomości faktu, że nie będzie go na tym świecie, że za pół roku nie będzie mógł pojechać na łąkę, położyć się pod ulubionym drzewem i cieszyć się panującą wokół ciszą. Nie umiał. Nie chciał.
                    Jest gotów zrobić wszystko! Ale nie może zrobić nic... Ta bezsilność. Ten ból. To wszystko. Czuł, że teraz jest to bez sensu. Choroba zabrała mu wszystko. Dom, pieniądze, rodzinę, przyjaciół, miłość... Wszystko, co dla niego miało sens.
                    - Jestem w otchłani bezsensu – pomyślał. I w pewnym sensie miał rację. – Ale mogę coś jeszcze zrobić, zanim umrę. Wiem, że mogę.
                    Był za słaby, by walczyć, ale za silny, by się poddać...

Nie było nic do stracenia.

                    Mimo tego bał się. Bał się tego, co przyniesie nowy dzień. Bał się pierwszego i ostatniego promienia słońca. Nie wiedział, co przyniesie noc. Strach i niewiedza – na tym teraz opierało się jego życie. Tak bardzo chciał wierzyć, że będzie dobrze, że uda mu się jeszcze coś zrobić. Chciał, ale czuł, że wszystko coraz bardziej go przerasta. Chociaż z drugiej strony bał się, że jeśli już coś zacznie, to nie będzie miał czasu, żeby to dokończyć. Nie lubił niedokończonych spraw. Jednak jeśli mu się uda, to co potem? Czy wtedy coś po nim zostanie, coś, oprócz nagrobka...? Tak bardzo chciał wierzyć, że będzie coś więcej. Tak bardzo chciał.
                    - Tylko, czy jeszcze potrafię? – pytał sam siebie. – Czy jeszcze chcę?

Nie chciał umierać.

                    Tego był pewien. Do czasu. Potem zwątpił i przestał walczyć. Czasem jedynie siadał na ławce w parku i przyglądał się ludziom. Zazdrościł im. Ich problemów. Ich radości. Ich smutku. Ich życia...
                    - Bo czy może być coś piękniejszego niż życie? – zastanawiał się aż w końcu dochodził, że jest. – Piękniejsze jest życie, spędzone z ukochaną osobą.
                    Ale on takiej nie miał. Nie kochał nikogo i sam nie był kochany. Przynajmniej on tak myślał. Mylił się. Był ktoś, kto zwrócił na niego uwagę. Pewnego dnia ta osoba usiadła na ławce, tuż obok niego.
                    - Chcę się zaprzyjaźnić – powiedziała i mimo sprzeciwu nadal tego chciał.
                    - Ja umieram! Jestem na przegranej pozycji...
                    - Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą – powiedział nieznajomy, a on poczuł, jakby odżyła w nim nadzieja.

Chciał żyć.

                    To dzięki niemu. Tylko i wyłącznie dzięki niemu. James. Tak właśnie brzmiało Jego imię. A dla niego On był Bogiem... Tak wtedy o Nim myślał. I nie zmienił zdania do samego końca. To właśnie On go wspierał. Był iskierką nadziei. Wcześniej czuł, że wszystko uparcie gaśnie, otacza go ciemność, ale ujrzał jedną małą iskierkę nadziei. I postanowił jej zaufać. Ponownie odnalazł w sobie siłę do walki i teraz nie chciał się poddawać.
                    - Choć życie ciąży, a psychika siada, nie poddam się, to moja zasada. – To stało się jego mottem. I jego się trzymał. Walczył. Dla Niego. Dla siebie. Walczył, bo chciał. Życie czegoś od niego wymagało.

Pół roku na pracę, marzenia i miłość.

                    Postanowił, że będzie żył normalnie. Jakby choroba nie istniała. Poszedł do pracy. Chciał też spełnić swoje największe marzenie. Zawsze chciał odnaleźć miejsce ze zdjęcia. Zdjęcia, które ujrzał w dzieciństwie. Obiecał sobie, że tam pojedzie. Miał na to niecałe pół roku, ale wierzył, że mu się uda. Z ukochaną osobą nawet największe przeciwności losu są do pokonania. A teraz miał taką osobę. Kochał i był kochany. Chociaż wiedział, że to szczęście będzie tylko na pół roku, wiedział, że jak umrze On zostanie sam.
                    - Nie chcę cię opuszczać – powiedział.
                    - Nigdy mnie nie opuścisz. – James uśmiechnął się.
                    - Przecież umrę – zauważył, zdziwiony.
                    - Twoje ciało umrze, ale ty zawsze będziesz ze mną – wytłumaczył, a on zrozumiał. Po jego twarzy popłynęły łzy.

Bez skrzydeł, których piórami jest nadzieja.

                    James odszedł. Stracił nadzieję, iskierka zgasła. Nie chciał już walczyć. Nie miał siły.
                    - Dlaczego? – pytał. – Dlaczego?
                    Nie dostał odpowiedzi.
                    - Najpierw pomogłeś zaufać. Teraz odebrałeś mi nadzieję, którą sam mi dałeś! – krzyczał.
                    - Tak się nie robi... – płakał.
                    - Wróć – prosił. – Jesteś moim sercem. Przecież nie można żyć bez serca...
                    Czuł się bezsilny, ale jedno wciąż w nim się tliło. Marzenie. Wyruszył w podróż, ponieważ już tylko to trzymało go przy życiu.

Gdy powieki zostaną zamknięte na zawsze.

                    Udało mu się! Zajęło mu to cztery miesiące. Minęło już tyle czasu. Minęło prawie pół roku, został więc miesiąc. Postanowił, że właśnie tutaj chce umrzeć. Odnalazł Jamesa, bo dotarł do miejsca ze zdjęcia. Dotarł i... odnalazł tu Jamesa.
                    - To była próba – usłyszał. – Jestem twoim Aniołem. Masz w sobie wolę walki.
                    Nie rozumiał. Nie chciał. Nie wierzył. Nie umiał.
                    - To niemożliwe – powiedział, ale James uśmiechnął się jedynie. A on zobaczył białe skrzydła. Pióra niczym śnieg. To było ostatnie, co miał zobaczyć. Co wybierze? Zaufa? A może przeklnie?
                    Powieki zamknęły się. Na zawsze.

Lecz mimo wszystko zaufał, podążył w stronę drzwi nieba.

                    Odszedł. Z uśmiechem na ustach. Zaufał, uwierzył. To była jego próba i on ją zaliczył. Poszedł dobrą drogą, mimo, iż parę razy zbłądził. Jednak wygrał. To kosztowało dużo jego wysiłku. To była ta sytuacja, gdy życie wymaga więcej odwagi, niż śmierć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top