1.

Gdy tylko Zarion, Najwyższy Czarnoksiężnik z Lodowej Wieży, wyminął ostatnią ludzką osadę, rozkazał ogromnemu wilkowi, który służył mu za wierzchowca, by jak najszybciej zabrał go do Sathame'Nar – największego miasta lodowych demonów. Pośpiech był niezwykle istotny, gdyż położenie, w jakim znajdował się jego lud, z godziny na godzinę stawało się coraz gorsze. Właściwie mógł dużo wcześniej puścić pędem swego zwierzęcego towarzysza, bo wszyscy ludzie ze Śnieżnej Kniei zostali przesiedleni na czas wojny. Demon obawiał się jednak, że może natrafić na jeden z coraz liczniejszych patroli. Ludzie coś szykowali, a jego zadaniem było dowiedzieć się, co spowodowało ich wzmożoną aktywność.

Na szczęście wyruszył osobiście. Pierwotnie zamierzał wysłać na przeszpiegi jednego ze swoich uczniów, chwała jednak Stwórcy, że tak się nie stało. Gdyby bowiem usłyszał wszystkim, co było mu dane zobaczyć na własne oczy, zapewne nie uwierzyłby słowom adepta. Możliwe też, że młody i niedoświadczony mag nie doceniłby powagi sytuacji.

Monstrualny wilk zachowywał się zupełnie tak, jakby nie zdawał sobie sprawy z rozterek pana. Korzystając z nieuwagi demona, wskoczył do rwącego górskiego potoku, by zaspokoić potrzebę schłodzenia rozpalonego wysiłkiem ciała. Pęd powietrza błyskawicznie osuszył jego futro, pozostawiając jednak kojące uczucie chłodu.

– Głupia bestia – zaklął demon, uśmiechając się szeroko. Przez ten szczenięcy wybryk ubrania kompletnie mu przemokły i, mimo szczerych chęci, nie potrafił skupić się na tym, co miał powiedzieć królowi Merenethowi.

Golemy. Tysiące magicznych golemów, a wszystkie wielkie jak drzewa i promieniujące mocą, z jaką nawet on mógł nie dać sobie rady. A za golemami tysiące uzbrojonych po zęby ludzi maszerowało w stronę Gór Wiecznego Śniegu z jednym tylko pragnieniem – zabicia wszystkich demonów.

To były jednak tylko fakty. Zarion nie wiedział natomiast, skąd tak skąpo obdarzonym magią śmiertelnikom udało się zdobyć źródło energii wystarczające do ożywienia tylu konstruktów. Miał świadomość, jak kluczowe było znalezienie odpowiedzi na to pytanie, jeżeli chciał ocalić swoich pobratymców, na razie jednak znajdowała się ona poza jego zasięgiem. Pozwolił więc, aby chowaniec porwał go do Sathame'Nar i po raz kolejny w swoim niezwykle długim życiu, zachwycił się pięknem ojczyzny.

Ukryty dla oczu niewtajemniczonego podróżnika szlak wiódł najpierw przez zdradliwie wyglądającą, skutą lodem przełęcz, a potem ciągnął się wzdłuż wąskiego i krętego strumienia. Szczyty gór, przypominające z zewnątrz rozczapierzone szpony, od strony Sathame'Nar schodziły w dół łagodnymi stokami i, o dziwo, nie były pokryte śniegiem. Zapewne żaden człowiek by w to nie uwierzył, bo i żadnemu jak dotąd nie udało się dotrzeć tak daleko, jednak w rzeczywistości większość krwiożerczych i siejących postrach lodowych demonów wiodło sielankowo-rolniczy tryb życia. Tak naprawdę nie były nawet specjalnie agresywne; miały jedynie problem z panowaniem nad wyjątkowo silnymi emocjami. Zbocza gór służyły im za pola uprawne, sady i pastwiska. Nie licząc stolicy, wszystkie zabudowania były zwyczajnymi wiejskimi chatkami. Serce czarodzieja rosło na sam widok tej tajemniczej i jednocześnie niesamowicie naturalnej krainy. On i jemu podobni gotowi byli poświęcić wszystko, by tylko Stwórcy ducha winne demony mogły żyć w spokoju, nie obawiając się żadnego zagrożenia z zewnątrz.

Niestety, jeśli Zarion nie odkryje sposobu na unicestwienie armii golemów, będą zmuszeni ewakuować cywili do podziemnych schronów i modlić się, by żądni krwi ludzie nie odkryli zabezpieczonych czarami włazów.

Magiczny wierzchowiec zwolnił dopiero, gdy jego pazury zazgrzytały na bruku Sathame'Nar. Mimo nieprzeciętnych gabarytów udawało mu się niezwykle sprawnie lawirować między stłoczonymi na wąskich uliczkach demonami, które pragnęły jak najhuczniej uczcić powrót Najwyższego Czarnoksiężnika. Ach, gdyby tylko wiedziały! Z pewnością nie byłyby tak szczęśliwe, tak beztroskie... Musiały chyba wyobrażać sobie, że Zarion już odniósł przytłaczające zwycięstwo nad wrogiem. A przecież on nawet nie wiedział, od czego ma zacząć. Wyrzuty sumienia i poczucie obowiązku wobec zapatrzonych w niego istot nie pozwoliło mu na zwykłą swobodę – wiedział, że powinien się uśmiechać, pozdrawiać ich, robić wszystko, by utwierdzić ich w przekonaniu, że nie mają się czego obawiać, że ma wszystko pod kontrolą. Niestety, możliwe, że zawiódł podwójnie, bo nie tylko nie wiedział, jak ocalić ojczyznę, ale nawet nie potrafił na patrzeć na swoich współplemieńców.

Celem jego podróży był pałac króla Merenetha – niesamowity budynek z czarnego i białego marmuru, zbudowany niemal wyłącznie za pomocą magii. Wydawał się bardziej baśniowym tworem niż siedzibą jakiegokolwiek władcy, gdyż nawet światło i cień nie rywalizowały tam ze sobą, a odgrywały mistyczne przedstawienie – swoisty zmysłowy taniec pomiędzy kolumnami imitującymi sploty księżycowych kwiatów. Po jego obu stronach stały budynki równie wspaniałe. Z prawej masywne, bazaltowo-obsydianowe koszary wraz z kwaterami dowódców wojskowych. Natomiast po lewej, smukła i kryształowa, lśniąca magią Lodowa Wieża – dom wszystkich czarodziejów, w tym i Zariona.

Czarnoksiężnik popadł w swego rodzaju trans. Nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, zeskoczył z wilka, gdy tylko zwierzę posłusznie zatrzymało się przed wielkimi wrotami pałacu, po czym ruszył w stronę Sali Tronowej. Nagle zapragnął odwlec rozmowę z królem, chociaż wiedział, że jego prywatne słabości były teraz bez znaczenia. Serce biło mu jak szalone, a mimo iż z całych sił starał się wyglądać na opanowanego, to gdy stanął przed potężnymi dwuskrzydłowymi drzwiami do Sali, czoło miał zroszone potem. Długie uszy położył po sobie i podwinął zakończony kosmatą kępką futra ogon. Zbyt szybko. Stanowczo zbyt szybko udało mu się przemierzyć labirynt czarno-białych korytarzy. Teraz było już za późno, by się wahać; odetchnął głęboko i wszedł do środka.

– Zarionie! – krzyknął zaskoczony król, prostując się gwałtownie. Wraz z składającą się z siedmiorga sędziwych demonów Radą Starszych, Strategiem, czterema generałami i dwoma asystentami czarodzieja, analizował właśnie mapy i dotychczasowe posunięcia wroga. Wszyscy wyglądali na przemęczonych, ale Mereneth wydawał się uosobieniem skrajnego wyczerpania. Bujne, srebrzyste włosy znajdowały się w nieładzie, oczy były nie tylko zaczerwienione i otoczone sińcami, ale i napuchnięte z braku snu, jego skóra wydawała się zupełnie przezroczysta, a on sam był tak osłabiony, że musiał opierać się obiema dłońmi o blat stołu obrad, aby nie upaść. Te przerażające zmiany, jakie zaszły we władcy, uzmysłowiły Zarionowi, jak wiele kosztowało ich stawianie oporu ludziom.

"Ach, Stwórco! Czy na prawdę muszę odbierać im nadzieję? Dlaczego właśnie ja?" – załkał w myślach. Jedynie dzięki sile woli udało mu się zachować kamienną twarz i należycie pozdrowić władcę.

– Witaj, mój królu – zawołał Najwyższy Czarnoksiężnik, siląc się na blady uśmiech. – Wykonałem twe polecenie i zbadałem sytuację na obrzeżach Śnieżnej Kniei.

W tym momencie głos mu się załamał. Przełknął głośno ślinę i odetchnął głęboko. Mereneth uśmiechnął się ciepło i z wyrozumiałością, dając mu do zrozumienia, że nie musi się spieszyć. Trudne położenie i brak perspektyw na przyszłość odebrały mu królewskie przymioty. Niczego już od Zariona nie żądał, nie mógł mu niczego rozkazać. Prosił jedynie o pomoc jako przyjaciel.

– Zawiodłem cię – szepnął w końcu kruczowłosy demon.

W Sali Tronowej zapadła pełna napięcia i rozczarowania cisza. Nie, nie byli rozczarowani Zarionem, bo wiedzieli doskonale, że nie brakowało mu ani zdolności, ani dobrych chęci. Rozczarowanie to dotyczyło raczej ich egzystencji i tego, jak płonne okazały się marzenia o bezpiecznej przyszłości. Za sprawą wyglądu, długowieczności i władzy nad magią demony nigdy nie cieszyły się sympatią ludzi. Zostały okrzyknięte wrogami Stwórcy, wysłannikami chaosu, a co istotniejsze, ulubionymi ofiarami prześladowań całej ludzkości, w czego słuszność sami powoli zaczynali wierzyć. Wtedy jednak w historii ich z natury spokojnego (chociaż może "leniwego" byłoby bliższe prawdzie) rodu pojawił się Marath – ojciec obecnego władcy. To właśnie on wypiętrzył Góry Wiecznego Śniegu ponad ziemię i otoczył nimi Sathame'Nar, izolując tym samym swych poddanych od reszty świata. Niestety, wysiłek ten kosztował go życie. Umarł jednak szczęśliwy, bo dzięki niemu przez wiele stuleci demony mogły żyć bez żadnych zmartwień.

Aż do tegorocznych roztopów. Gdy tylko zima zaczęła opuszczać Maever, a słońce wspinać coraz wyżej na nieboskłon, ludzie wypowiedzieli demonom otwartą wojnę. Dlaczego? Dlaczego po tylu latach pokoju przypomnieli sobie o dawno zapomnianych wrogach? Dlaczego poświęcenie Maratha miało pójść na marne? Czyżby sam Stwórca uwierzył w słowa ludzi?

– Pozwól, że sam to osądzę, mój drogi – poprosił go cichym głosem Mereneth. Z pomocą dwóch generałów udało mu się podejść do tronu, na który opadł niemal bezwładnie. Zbyt ciężką od zmęczenia głowę wsparł na dłoni i spojrzał życzliwie na czarodzieja. – Zbliż się do mnie, przyjacielu, i zdradź mi, dlaczego uważasz, że mnie zawiodłeś.

Zarion wykonał prośbę. Wolnym krokiem podszedł do tronu swego pana i przyjaciela, po czym przyklęknął, aby nie patrzeć na niego z góry. Miał nadzieję, że ten z pozoru niewiele znaczący gest przywróci srebrnowłosemu nieco dawnej pewności siebie.

– Nie doceniłem ich, mój królu – westchnął kruczowłosy mag, a szpiczaste końce długich uszu opadły jeszcze niżej. – Nie spodziewałem się, że zdobędą dostęp do tak potężnej magii.

– Co masz przez to na myśli? – zdziwił się Mistrz Szermierzy. Zaskoczenie, jakie wcześniej przeżył Zarion, powoli zaczęło udzielać się pozostałym. Ich pełne desperacji spojrzenia utkwione były w czarodzieju; w końcu to przecież on był posłańcem zagłady.

– W stronę Śnieżnej Kniei zmierzają nie tylko ich wojska, chociaż już one same stanowiłyby dla nas ogromne zagrożenie – zaczął powoli Najwyższy Czarnoksiężnik. Pochylił głowę i utkwił spojrzenie w posadzce, chowając tym samym twarz w czarnych jak noc włosach. Czuł się prawie jak dziecko, które musi przyznać się do winy, choć przecież nikt nie mógł oskarżać go o niedopełnienie obowiązków. – Oprócz nich przyjdzie nam zmierzyć się z magicznymi konstruktami, które nie tylko rozmiarami, ale i liczebnością przewyższają znacznie wszystkie golemy, jakie kiedykolwiek mieliśmy w Sathame'Nar.

Śmiertelna cisza ponownie wypełniła Salę Tronową. Tym razem jednak była znacznie gęstsza, bo wypełniona przerażeniem, desperacją, a także zabarwiona nutką rezygnacji. Jedynie Mereneth, pomimo skrajnego wyczerpania, uśmiechał się blado; zupełnie jakby był w stanie zobaczyć nikły promień nadziei w ciemnościach. Być może właśnie umiejętność dostrzegania tych promieni i wskazywania ich innym czyniła z niego dobrego króla.

– Zarionie, czy umiałbyś wykryć źródło magii zasilającej ich golemy? – zapytał prawie szelmowsko. Gdy czarodziej skinął powoli głową, niepewny, do czego dąży władca, ten uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Jedyne, co możemy zrobić, to spróbować wykorzystać tę przewagę przeciwko nim samym. Już wcześniej musieliśmy odpierać ataki ich wojsk, tym razem jednak są znacznie liczniejsze. Biorąc pod uwagę bilans strat i zysków oraz ogromną determinację, może to oznaczać tylko jedno.

– Wysłali przeciwko nam wszystkich, którzy byli w stanie utrzymać w ręku broń, w nadziei, że ich liczebność wspierana przez magiczne golemy pozbawi nas woli walki – prychnął pogardliwie Mistrz Łuczników. – Takie posunięcie dowodzi jedynie desperacji i głupoty.

– Nigdy nie lekceważ wroga – pouczył go drżącym głosem Przewodniczący Rady Starszych. – Nie byłoby ich aż tylu, gdyby nie wierzyli w zwycięstwo. To nie golemy czy liczby są ich przewagą, ale właśnie owa wiara. Gdyby tylko udało nam się ją złamać...

– Gdyby udało mi się znaleźć źródło energii, mógłbym spróbować zniszczyć golemy – zaproponował Zarion, unosząc rozpromienioną nadzieją twarz. Czuł się tak, jakby Mereneth skierował ten pojedynczy promyk nadziei prosto na niego i teraz trzymał się go kurczowo, z każdą chwilą coraz bardziej wierząc, że nie wszystko jest jeszcze stracone.

– A bez nich ludzie zaczną wątpić w zwycięstwo oraz w mądrość swego władcy. Dojdzie do masowej dezercji i buntów, co zapewni nam co najmniej kilka dodatkowych tygodni na przygotowania obronne, gdyby mieli ponownie stworzyć golemy i ruszyć na Śnieżną Knieję – podsumował król. Świadomość, że mają już plan działania, uwolniła go spod działania adrenaliny i zmęczenie powoli zaczęło brać nad nim górę; powieki mimowolnie przykryły jego przekrwione oczy i zapadł się jeszcze głębiej na tronie. Nim do reszty oddał się w ręce błogiej nieświadomości zdążył jeszcze wyszeptać: – Liczę na ciebie, Zarionie...

Chwilę potem Sala Tronowa wypełniła się odgłosem spokojnych i miarowych oddechów srebrnowłosego króla, działających kojąco na wszystkich doradców. Mag po raz pierwszy od wielu godzin był w stanie odetchnąć z ulgą. Dziękował Stwórcy, że może wspierać pobratymców jako czarodziej – nie potrafił nawet wyobrazić sobie bycia królem i dźwigania na barkach odpowiedzialności za wszystkich poddanych. Pogrążony w błogim śnie Mereneth wydał mu się najlepszym władcą, jakiego można sobie wymarzyć, a łatwość, z jaką rozwiązał problem golemów, tylko utwierdziła go w tym przekonaniu. Zanim opuścił Salę, upewnił się, że generałowie zadbają, by król został przeniesiony do sypialni. Dwóch asystentów posłusznie podążyło za Zarionem do Lodowej Wieży.

– Pomożecie mi przygotować Kryształową Salę – zaczął czarodziej, nie oglądając się nawet przez ramię. – Polećcie wszystkim adeptom naładować magią kryształy i rozmieście je na filarach. Zapalcie też świece i kadzidła. Medytacja może zająć całą noc i nie życzę sobie, aby mi przeszkadzano. Tyczy się to również was. Obawiam się, że źródło może być zabezpieczone zaklęciami ochronnymi i nie chciałbym narażać was na niebezpieczeństwo. Wkroczycie tylko jeśli do wschodu słońca nie opuszczę Sali. W tej sytuacji będą dwie opcje: albo wciąż będę medytował, i wtedy będziecie musieli mnie wybudzić, albo będę... – W tym momencie głos mu się załamał. Magia, którą dysponowali ludzie, była niezwykle potężna, skoro udało się im uruchomić tyle golemów, więc Zarion musiał być przygotowany na wszystko. – Będę martwy – dokończył szeptem. – Jeśli do tego dojdzie, będziecie musieli ponownie odprawić rytuał i sami znaleźć źródło i zniszczyć je, zanim ludzie odkryją nasze zamiary i odnowią zaklęcia.

Gdy przekroczyli progi Lodowej Wieży, rozeszli się, każdy w swoją stronę. Asystenci pospieszyli do dormitoriów adeptów, by przekazać im polecenia Najwyższego Czarnoksiężnika, zaś on sam ruszył w stronę szklanej platformy, która dzięki sile magii uniosła go na najwyższe piętra. Tam właśnie znajdowała się Kryształowa Sala, a także prywatne pokoje Zariona. Mag wiedział, że musiał poważnie przygotować się na nadchodzącą noc. Był wyczerpany po podróży, liczył jednak na to, iż odrobina snu i wsparcie magiczne ze strony innych czarodziejów wystarczą, aby wykonać rozkaz króla.

Lodowa Wieża nie bez przyczyny nosiła swą nazwę – wzniesiona została ze szkła, a tylko dzięki magii rzeczywiście przypominała lodową rzeźbę; delikatna, misterna, w niektórych miejscach zupełnie przezroczysta, w innych mlecznobiała i mętna. Mogłoby się wydawać, że miejsce to jest zbyt zimne, zbyt nieprzyjazne, by stać się czyimś domem, a jednak Zarion nigdzie nie czuł się tak bezpiecznie, jak w szklanych progach. Również i tym razem był w stanie nieco się odprężyć dopiero w swym zadziwiająco przytulnym mieszkaniu. A było to doprawdy mieszkanie godne czarodzieja: ściana naprzeciw wejścia była zupełnie przezroczysta, w prawej wnęce znajdowała się prywatna biblioteka, zaś w lewej jego sypialnia i łazienka. Najniezwyklejszą rzeczą był jednak całkowity brak materialnego sufitu nad salonem. Zamiast niego czarodziej wzniósł tam utkaną z zaklęć kopułę, uniemożliwiającą czemukolwiek dostanie się tą drogą do jego komnat. No, może z jednym wyjątkiem.

– Xaladin'Narze! – zawołał Najwyższy Czarnoksiężnik stając na środku pomieszczenia rozświetlonego szkarłatnym blaskiem zachodzącego słońca. – Wróciłem, przyjacielu!

Z ozdobnej platformy zawieszonej nad pokojem dobiegło ciche warknięcie przypominające odrobinę zrzędzenie zaspanego dziecka. Śmiejąc się głośno, Zarion wszedł na górę po wąskich, wystających ze ściany stopniach. Jego oczom ukazał się obraz niemal komiczny – pokaźnych rozmiarów, granatowo-czarny smok chował długi pysk pod skrzydło, błagając o więcej snu. W normalnej sytuacji demon zapewne zbudziłby go brutalnie. Tym razem jednak nie miał do tego serca; wiedział, że mogą to być ich ostatnie wspólne chwile i chciał przekazać to bestii w sposób niewerbalny.

– Znów polowałeś całą noc, maluchu? – zapytał, klękając przy nim i gładząc lekko dłonią przypominające nocne niebo łuski. Mimo iż były twarde jak diament i równie piękne, pulsowało przez nie kojące ciepło, które nie pozwalało wątpić, iż Xaladin'Nar jest żywą istotą. Zarion wciąż nie mógł się nadziwić, że spośród wszystkich czarodziejów ta wspaniała bestia wybrała sobie na towarzysza właśnie jego.

– O czym myślisz, przyjacielu? – wymruczał smok pomiędzy sennymi westchnieniami. Jego głos nie pochodził z wnętrza ust, jak u innych stworzeń, ale po prostu był; nie dawało się określić źródła, ale trudno też było zaprzeczyć, że rozbrzmiewał w powietrzu.

– Przypominam sobie dzień, w którym mnie znalazłeś – odparł demon, uśmiechając się lekko. – Byłeś wtedy tak mały, że mogłem chować cię pod koszulę.

– Teraz to ja mogę schować ciebie – roześmiał się wielki jaszczur, unosząc skrzydło i robiąc tym samym miejsce dla swojego dwunożnego towarzysza. Mag nie potrafił odmówić; ostrożnie ułożył się pod skrzydłem i wtulił twarz w rozkosznie miękki i ciepły bok Xaladin'Nara. – Jesteś bardzo zmęczony – zmartwił się smok. – Zmęczony i smutny.

Zarion wiedział, że nie ma sensu się kłócić. Więź łącząca go ze smokiem była tak silna, iż każdy z nich zawsze potrafił określić, co trapiło drugiego. Uspokoił więc jedynie oddech i pozwolił przyjacielowi na mentalne ukojenie jego myśli. Smok dotknął lekko policzka demona długim nosem i zaczął cicho pomrukiwać, zupełnie jakby nucił kołysankę. Nim Zarion zdołał się powstrzymać, zapadł w lekki, ale spokojny sen.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top