Rozdział 26

~12.6,sobota,24:30,przystanek na osiedlu Sue~

Sue weszła do autobusu i od razu zobaczyła Ver siedzącą na końcu.Podeszła do niej i usiadła obok.
-Cześć-przywitała się-powiesz mi co się dokładnie stało?Skąd wiesz gdzie jest Andre?
Nie odpowiedziała jej nadal przeglądając coś na telefonie.
-Ver?-Zasłoniła jej ekran ręką,a ona w końcu spojrzała na nią pytającym wzrokiem-powiesz mi skąd wiesz gdzie jest Andre?-Ponowiła pytanie.
-Później-odpowiedziała cicho-później.Gdy już będzie Tae.
-Dlaczego zadzwoniłaś akurat do mnie?-Zapytała.Nie żeby była zła,w głębi duszy cieszyła się,że to właśnie do niej zadzwoniła,ale chciała znać powód.Przecież chłopaków zna lepiej.Mogła zatelefonować na przykład do Namjoon'a,Jeongguk'a...
-Powiedziałaś,że mogę liczyć na twoją pomoc.Zawsze-uniosła głowę i popatrzyła na nią.Sue zobaczyła w jej niesamowicie niebieskich oczach wdzięczność, niepokój i determinację.
-To przecież oczywiste,że możesz liczyć na moją pomoc.A dlaczego Tae?
-Bo to on-odpowiedziała miękko i wyjrzała za okno-niedługo będziemy pod jego przystankiem-nie odezwała się już ani słowem.
Faktycznie,przez rozsuwane drzwi pojazdu wszedł Tae.Usiadł po drugiej stronie Ver.
-To co jest?-Zapytał.
-Już wam wyjaśniam-rozjerzała się,czy nikt ich nie obserwuje.W autobusie,oprócz nich był kierowca i dwóch zwykłych pasażerów siedzących na przodzie.-Więc...Od pewnego czasu...Śni mi się Potwór.
-Ja...-Zaczęła Sue,ale Ver jej przerwała.
-Pytania później.On zabija.Naprawdę.Ja to widzę w snach,a przeważnie następnego dnia,może trochę dłużej,ta osoba ginie naprawdę.On ma takie macki,które oplatają się wokół ofiary i wbijają w ją swoje kolce.Te kolce wysysają z człowieka całą krew.W każdym razie jak dzisiaj zasnęłam zobaczyłam we śnie Andre właśnie w tej elektrowni.Dlatego kazałam wam wziąć jakąś broń.Co macie?A z resztą-machnęła ręką lekceważąco-później mi pokażecie.Ale coś macie,prawda?
Pokiwali twierdząco głowami.
-Super.To teraz-jakieś pytania?
-Od kiedy widzisz tego Potwora?
-Od tej nocy filmowej u Namjoon'a.
-To długo.
-Tak-westchnęła-długo jeszcze będziemy jechać?
-Jeszcze trzy albo cztery przystanki.Dojdziemy na pętle i tam przesiądziemy się do drugiego autobusu.A tym drugim tylko sześć.
-Ok-znowu wsadziła nos w telefon.
Sue odwróciła głowę w stronę szyby i patrzyła na mijane przez nich miejsca.
Tae natomiast zastanawiał się nad postawą Ver.Gdy do niego dzwoniła jej głos przepełniony był nadzieją i radością,a teraz? Teraz siediała na siedzeniu,pochyliła się i patrzyła w telefon.Białe światło ekranu oświetlało jej zmęczoną,ponurą twarz.Smukły blady palec przesuwał tekst do dołu.Był ciekawy co czytała,ale gdy próbował zajrzeć jej przez ramię dźgnęła go łokciem w bok.Już więcej nie próbował.
Po czterech przystankach ciszy wysiedli.Nie było dziwnym,że nie rozmawiali.Nie mieli o czym.Żadnego planu,nic.
Szli we trójkę obok siebie,ramię w ramię.Drogę oświetlało kilka słabych ulicznych latarnii.Oprócz nich nie było nikogo,pusto.Doszli do pętli,na której stało kilka autobusów.Tae zaprowadził ich do właściwego,który zaraz zaczynał kurs.Gdy weszli kierowca spojrzał na nich dziwnie,ale nic nie powiedział.Zakupili bilety i znowu usiedli z tyłu.
Po kwadransie ruszyli.Na drugim przystanku wsiadł ktoś kto zmroził Ver krew w żyłach.To był on.Potwór,a przynajmniej tak sądziła.Mężczyzna ubrany był w czarny płaszcz do kostek i kapelusz nasunięty na twarz.Usiadł cztery siedzenia przed nimi.
Ver zesztywniała ze strachu,co od razu zauważył Tae.
-Ver,co jest? Co się stało?-Zapytał.
Nie odpwiedziała mu nadal wbijając wzrok w przybysza.
-Ver!-Chwycił ją za lodowatą rękę i mocno ścisnął-Ver,popatrz na mnie.
Powoli odwróciła głowę w jego stronę.
-Co się stało?-Ponowił pytanie.
-To On-wyszeptała drżącym głosem-to naprawdę On-wyciągnęła lekko drżącą dłoń i wskazała na siedzącego przed nimi mężczyznę.
-To nie może być On-uspokajał ją-myślisz,że mógłby tak po prostu wsiąść sobie do autobusu?
-To On-powtórzyła uparcie.
-Nie-zaprzeczyła Sue,chcąc wesprzeć Taehyung'a-to nie jest On.
-Jest!Czy wy tego nie widzicie?!
-To NIE On-powiedział chłopak z maciskiem.
-Odczepcie się ode mnie-burknęła na nich,objęła się ramionami i nadal patrzyła w,jak jej się wydawało-Potwora.
Pozostała dwójka dała jej spokój.
Po kilku minutach Ver znowu się odezwała.
-On na mnie spojrzał!-Wyszeptała,desperacko szarpiąc ramieniem Taehyung'a.
-Mówiłem ci,że to nie On.
-To On!Spojrzał na mnie!Jego czerwone oczy,On chciał wyssać mi duszę!
-To nie prawda.
-To najprawdziwsza prawda! Tae,ile jeszcze? Ja chcę stąd wyjść!
-Chodź tu-przytulił ją do siebie,a ona wtuliła się w jego pierś-już dobrze-głaskał jej włosy-jeszcze tylko cztery przystanki.Cztery długie przystanki.
Sue patrzyła na nich z zazdrością.To ONA chciała przytulić Ver,to ONA chciała głaskać ją po wlosach.Dlaczego Tae?!
-Ver-powiedział cicho-Ver,już jesteśmy.
-Już?-Przeciągnęła się-super.Wysiadajmy.
Gdy autobus stanął ich trójka wyszła,a w środku został tylko On z kierowcą.Zostali sami.
-No,to idziemy-zakomenderował Tae.
-Czekaj,jeszcze nie-zatrzymała go Sue-jaką macie broń?
-Nic wielkiego-chłopak wyjął z kieszeni nóż kuchenny,po czym go schował.
-Ja mam to-z najmniejszej kieszonki plecaka wyjęła kilka sztyletów do rzucania.
-A ty Ver?-Oboje popatrzyli na nią z wyczekiwaniem.
Różowo-włosa bez słowa wyjęła rewolwer.
-S-Skąd to masz?-Zapytał z niepokojem Tae.
Ona wzruszyła tylko ramionami i schowała go z powrotem do kurtki-chodźmy-powiedziała i zaczęła iść,jakby wcale nie pokazała im przed chwilą nielegalnej broni.
Po kilkudziesięciu minutach marszu Tae wysunął się na prowadzenie.
-Długo jeszcze?-Zapytała zniecierpliwiona Ver.
-Jeszcze tylko parę kilometrów.
-CO?!
Szli nadal.Kilka razy chowali się przed przejeżdżającymi patrolami policji.Nie chcieli być zauważeni.

***

~12.6,sobota,3:12,pod opuszczoną elektrownią~

W końcu doszli.Stanęli i po patrzyli na budynek.
-Cholera-odezwała się Ver-trzeba będzie to wszystko przeszukać.
-No.
-Jasna cholera-westchnęła-no dobra,gdzie wejście?
-Tutaj,chodźcie.
Weszli do środka.

***

~12.6,sobota,3:13,wnętrze opuszczonej elektrowni~

Na początku próbowali bez latarek,ale w niektórych pomieszczeniach blask księżyca nie pomagał.W końcu każdy miał już zapaloną latarkę w telefonie.Tak było łatwiej. Na razie na nic nie natrafili.Każda sala była taka sama-dwie albo trzy maszyny,jakieś materiały i porozrzucane papiery.
-Dlaczego zamknięto tę elektrownię?-Zapytała Ver idąc korytarzem obok Taehyung'a. Sue była już w następnym pomieszczeniu.
-Podobno nie było tu warunków.Pracowały tu dzieci,co nie spodobało się Amerykanom,dlatego kazano ją zamknąć.Nie wiem cz ty prawda, ale ojciec mi tak zawsze mówił jak pytałem.
Poszli dalej.
-To chyba kuchnia-stwierdziła Sue,gdy do niej dołączyli-taka dla pracowników.
Rozejrzeli się.Tak,to była kuchnia. Z kuchenką gazową,piecem i piekarnikiem,długim stołem,zalewem,oraz kilkoma szafkami.
Sue podeszła do małej wiszącej szafeczki,najprawdopodobniej apteczki.Zostawili ją samą.
Po chwili dołączyła do nich i razem szukali dalej.Po około półtorej godziny,weszli do czegoś na kształt magazynu.
Tam w końcu coś znaleźli.Co prawda nie był to Andre,ale jego rodzice.Nawet martwi trzymali się za ręce,jakby byli nierozłączni.Ver podeszła do dwójki ludzi,popatrzyła na nich i powiedziała-nie żyją-jej cichy,pusty głos w uszach dwójki przyjaciół zabrzmiał jakby krzyczała,chociaż tego nie robiła.
-Co robimy?-Zapytała Sue.
-Zabierzemy ich stąd-Tae podszedł bliżej i próbował rozłączyć ręce dwóch ludzi.Było to trudne,ponieważ byli już zimni i skostniali,jak to trupy.W końcu mu się udało, wziął mężczyznę na ręce-wy weźcie ją.
-I co dalej? Przecież to bez sensu.Co my niby z nimi zrobimy?Pomyślałeś?
-Co zamierzasz Ver?
-Zostawmy ich na korytarzu.Teraz najważniejszy jest Andre.Jak będziemy wracać to ich weźmiemy.
-Dobrze.
Położlil małżeństwo Bogdanow na korytarzu i poszli dalej korytarzem.Weszli na trzecie i ostatnie już piętro.To tutaj musiał być Andre.
W końcu go znaleźli.Leżał na samym środku i w ogóle się nie ruszał.Ver szybko do niego podbiegła,wyprzedzając przy tym Sue i Taehyung'a.Przewróciła poranionego Rosjanina na plecy, przyjżała się jego twarzy.Była ciemna od brudu i pokryta ranami.Prawe oko było podbite i zakrwawione,tak samo jak ręce.Szyję miał podziurawioną kolcami,ale po ruchach klatki piersiowej wywnioskowała,że nadal żyje.Koszulę i resztę ubrania miał podartą przez kolce.
-Andre-wyszeptała ze łzami w oczach.-Andre!-Delikatnie dotykała jego policzków,prubujęc lekko je przetrzeć,nie zwracając uwagi na to,że brudzi się jego krwią i czarną mazią.-No co tak patrzycie?!-Wrzasnęła na dwójkę stojących sztywno przyjaciół- trzeba mu pomóc!
Tae podszedł,ukucnął obok niej i popatrzył na twarz przyjaciela.
-EJ,Ver...-Odezwała się Sue po kilku minutach.
Ona nie reagowała.
-VER!!
W końcu ją usłyszała i spojrzała w stronę dziewczyny.Skamieniała.Za Sue stał On.Z wielkim uśmiechem na czarnej twarzy,jakby dokładnie tego chciał.Tego,żeby tu przyszli.
-Sue...-Odezwała się w końcu-proszę cię,podejdź tu.
-Dlaczego?-Czyli ona nie widziała,albo po prostu go nie czuła.Wolała to drugie.Nie chciała bronić przyjaciół przed czymś czego oni nie widzieli.
-Po prostu tu podejdź Sue-odpowiedziała słabym głosem-proszę,podejdź tu.
-Co się stało?-Popatrzyła na przerażoną twarz przyjaciółki-dobrze.-Podeszła do Ver.
-Usiądź obok mnie-poprosiła ją.
-Po co?
-Po prostu to zrób-gdy spełniła jej prośbę położyła dłonie po obu bokach jej głowy i skierowała ją na wprost Potwora.-Widzisz Go?
-T-Tak-w jej oczach błysnęły łzy przerażenia.Potwór wyglądał na zaskoczonego,tak jakby oczekiwał,że ona go nie zobaczy,ale nadal nie wykonał żadnego ruchu.-On...On jest straszny.Przerażający.
-Wiem.Tae,a czy ty go widzisz?
-Co widzę?
-Sue zajmiesz się Andre? Ja mu pokażę.
-Jasne-Sue pochyliła się nad rannym.
-A ty patrz.
Gdy Tae ujrzał już Potwora wyciągnął nóż i zanim zdążyła zareagować rzucił się na niego.
-Tae nie!-Wrzasnęła wyciągając rękę,jakby chciała go złapać.
Potwór,zupełnie jakby tego właśnie oczekiwał oplótł go macką i odrzucił na ścianę.
-Tae!-Sue,mimo zazdrości o Ver,w pierwszym odruchu chciała do niego pdobiec,ale powstrzymała ją dłoń Ver.
-Zostań.Pilnuj Andre.Rozumiesz?Pilnuj go-rozkazała jej stanowczo,a sama wyszarpała z kieszeni swój rewolwer i zaczęła strzelać do Potwora.On za to zaczął się śmiać i raz po raz wysuwał w jej stronę swoje macki.Jednak ona skupiona na dotarciu do leżącego pod ścianą przyjaciela zgrabnie je omijała.W końcu do niego dopadła.Nachyliła się nad nim i poklepała po twarzy.
-Kurwa,zajebię go-wymamrotał wstając i skrzyił się z bólu-zasrana ściana.
-Uuu...Jakie słownictwo!-Zagwizdała z udawanym podziwem.-Czyli dobrze się czujemy,tak? No,koniec żartów.Zrobimy tak.Ty razem z Sue wyniesiecie Andre i jego rodziców,a ja w tym czasie przytrzymam Potwora,by za wami nie ruszył,ok?
-A mam wyjście?
-Nie-wyszczerzyła się do niego.
-Tak myślałem.Dobrze,zróbmy tak.Tylko uważaj na siebie.
-Jasne.
Przystąpili do wykonania.Tae pod osłoną Ver podbiegł do Sue i Andre.Podniósł rannego przyjaciela i pobiegł,a dziewczyna,protestując, za nim.
-Zostaliśmy w końcu sami-oznajmił z radością Potwór.
-Więc możemy się zabawić-dokończyła Ver.
W odpowiedzi dostała tylko pytające spojrzenie czerwonych oczu.
-Ech nieważne-machnęła lekceważąco ręką-myślałam,że zebrało ci się na fałszerskie piosenki przy ognisku.
-Ognisko?Niezły pomysł-między nimi z nikąd (albo z jego baaardzo dobrej woli) pojawił ogień.
-No serio?! Jakie ty masz goścu problemy?!Chcesz żeby ktoś tu przyszedł?! Wiesz jak to będzie wyglądało?!
-Spokojnie,nikt z zewnątrz tego nie widzi.
-No,chociaż tyle-odpowiedziała."Jakby tu cię zabić..."-Zastanawiała się.Z braku lepszego pomysłu rzuciła się na niego z bojowym okrzykiem i rewolwerem w zakrwawionej prawej ręce.Strzelała do niego nie patrząc w jaką część ciała.Byle tylko go zranić,jakoś osłabić.
-Oni muszą stąd wyjść-szepnęła do siebie,wymijając ogromne macki.Mogłoby się wydawać,że jest ich coraz więcej i,że są większe i to chyba była prawda.Chwyciła z podłogi nóż upuszczony przez Taehyung'a i zamachnęła się nim,chcąc odciąć chociaż jedną ciężką mackę.Potwór zaśmiał się szyderczo,wyrwał jej broń z zaciśniętej dłoni,po czym sam wbił jej ostrze w lewe ramię.Ver zaskoczona przystanęła i popatrzyła na czerwoną plamę,przesiąkającą przez kurtkę i dziurę w niej zrobioną.Nje czuła bólu,przynajmniej teraz.
-Zniszczyłeś mi kurtkę-wysyczała,rzucając mu lodowate spojrzenie-ZROBIŁEŚ DZIURĘ W MOJEJ ULUBIONEJ KURTCE!-Wrzasnęła wkirwiona.-Ty Czarna Kurwo!-Zaczęła w nigo strzelać bez opamiętania.Od panującego ognia robiło się coraz cieplej,a ściany podziurawione były od kul.Nagle Potwór rozwinął skrzydła.Tak,skrzydła.Czarne,wielkie,skrzydła podobne do tych,co mają motyle.Za ich pomocą wzniósł się w górę i wyleciał przez okno.Ver patrzyła za nim,a gdy straciła go z oczu wzruszyła tylko ramionami.W momencie opuszczenia przez niego budynku ogień przestał płonąć,ściany na nowo stały się całe i wszystko wyglądało,jakby nic się tutaj ne stało.Ver szybko zbiegła po schodach i znalazła się ma dworze.Padało.Właściwie to lało,po chwili była już całkowicie przemoczona.Podbiegła do przyjaciół.
-I co z nim?!
-Żyje!-Odkrzyknął jej Tae.
-Zadzwonić po karetkę?!-Zapytała Sue,trzymając w dłoni telefon.
-To jeszcze tego nie zrobiliście?!
-Dzwonię!-Oddaliła się od nich kawałek.
Ver pochyliła się nad leżącym Andre.Został przykryty bluzą Taehyunga,a Sue obandażowała mu szyję i ręce.
-Ver,co ci się stało w rękę?-Tae dotknął jej zdrowego ramienia,chcąc zwrócić jej uwagę.
-To nic takiego.
-Naprawdę?-Tym razem dotykał jej rany.
Syknęła i mimowolnie skrzywiła się z bólu-daj mi spokój.
-Nie mogę dać ci spoko...
-Zaraz będą-przerwała mu nieumyślnie Sue,podchodząc do dwójki przyjaciół-Ver...Przykro mi,nie mam już więcej bandaży.
-Skąd ty je w ogóle miałaś?-Spytała ją,trzymając się za bolące ramię.
-Pamiętacie jak weszliśmy do tej kuchni dla pracowników? Ta mała szafeczka to była apteczka.

Karetka przyjechała.Zabrali Amdre do środka i tam zajęło się nim dwóch ratowników.Trzeci podszedł do trójki przyjaciół.
-Gdzie są rodzice poszkodowanego?-Zapytał ich.
-Zaraz przyniosę-zaoferował się Tae.
-A ja pomogę dołączyła się Ver i poszła za przyjacielem.
-"Przyniosę"?-Mężczyzna uniósł brwi zaskoczony.
-To trupy-wyjaśniła szybko Sue,jedyna pozostała.
-Co tu się w ogóle stało? Z resztą policja się tym zajmie.
W tym momencie Tae i Ver przynieśli ciała zmarłych rodziców Andre.
Ratownik popatrzył na nich dziwnym wzrokiem,ocenił stan zwłok i wyjął z keszeni krótkofalówkę.
-Przyślijcie tu policję-powiedział do urządzenia-mamy tu dwa ciała i trójkę dzieciaków.
Spojrzał na nich uważnie i uśmiechnął się łagodnie-zaraz przyniosę wam koce,poczekajcie-zaraz wrócił z kocami i każdemu wręczył po jednym-czekajcie tu.Zaraz po was przyjadą-znów uśmiechnął się do nich,tym razem pokrzepiająco.Wsiadł do samochodu i zamknął drzwi.Karetka odjechała na sygnale z połyskującymi niebieskimi światłami.
Tae objął Ver ramionami,a ta wtuliła się w niego.Razem czekali w deszczu na policję,nie chcąc wejść do wnętrza budynku.
Kwadrans później przyjechały trzy radiowozy.Po krótkiej rozmowie Taehying'a i Ver zabrali do szpitala,a Sue do jej domu (powodem byli martwiący się dziadkowie).

***

~12.6,sobota,8:28,szpital miejski w Seulu~

Ver wbiegła do szpitala,a Tee już bardziej spokojnie,wszedł za nią.
-Dzień dobry.Pół godziny temu przywieziono tutaj chłopaka.Andre.
-To ten spod elektrowni tak?-Recepcjonistka nawet noe uniosła głowy zmad papierów.
-Tak to on!
-Jest w sali pięćdziesiąt osiem.
-Pięćdziesiąt osiem? Super,chodź Tae idziemy!-Pospieszyła go.
Pobiegli.
-Tu nie wolno biegać!-Zwróciła im uwagę jakaś pielęgniarka.
W pewnym momencie zatrzymaki się na środku korytarza kompletnie nie wiedząc co robić.
-Pięćdziesiąt osiem...-Wymamrotał Tae-gdzie to jest...?
-To tu,chodź!Pociągnęła go w bok.
Stanęli przed drzwiami sali pięćdziesiąt osiem i zapukali.Otworzyła im pielęgniarka w różowym uniformie.
-Dzień dobry,państwo w odwiedziny?
-Tak,do przyjaciela-odpowiedział Tae.
-Dobrze,ale pojedynczo.Najpierw pan,a panią zaprowadzę do lekarza.
-Po co?-Zapytała zdenerwowana Ver.
-Po pierwsze ma pani zranione ramię,a po drugie nie mamy żadnych informacji na temat pacjenta.Zapraszam.

***

~12.6,sobota,8:42,gabinet lekarski,szpital miejski w Seulu~

-Panie doktorze,przyprowadziłam przyjaciółkę tego pacjenta-pielęgniarka odsunęła się w drzwiach wpuszczając Ver do środka.
-Dziękuję.Proszę usiąść-wskazał krzesło naprzeciwko biurka.
Ver posłusznie usiadła.
-Nazywam się Dean Jones i jestem lekarzem prowadzącym pani...
-Przyjaciela-dokończyła-jest pan Amerykaninem?
-Tak-uśmiechnął się.
-To rozmawiajamy w naszym ojczystym języku.Veronia Stark-wyciągnęła w jego stronę dłoń,a on ją uścisnął-po prostu Ver.Nie jestem żadną panią.
-Jasne.Rozumiem-teraz już rozmawiali całkowicie po angielsku-nie często spotykamy tutaj Amerykaninów.Jednak zajmijmy się najpierw tobą.
-Mną? A co ze mną jest nie tak?
-Ma pani zranione ramię.
-Cholera,faktycznie. Zapomniałam.
-Jak można zapomnieć o bolącym ramieniu?-Zapytał podchodząc do niej-zdejmij kurtkę.
-Och można zapomnieć! Jak na trawie leży twój ciężko ranny przyjaciel to jest to nieprawdopodobnie łatwe.
-Wyobrażam sobie-wziął z szafki bandaże,gazy i wodę utlenioną.
-Tego nie można sobie wyobrazić.
-Co tam się właściwie wydarzyło?
Syknęła,gdy polał jej ranę wodą-nie uwierzy pan.W to nie da się uwierzyć.
-Mimo wszystko spróbuję.
-Hah,jak pan chce.Więc tak:w środę on nie pojawił się w szkole, a jako że ja mam cudowne porypane sny,to z tego powodu wczoraj przyśniło mi się miejsce gdzie przebywał.Czyli ta opuszczona elektrownia.Wzięłam ze sobą Taehyung'a i Sue no i wyruszyliśmy mu na ratunek.Znaleźliśmy go,był w strasznym stanie,ale wtedy zastał nas On.Znaczy się Potwór no to ja odwracałam jego uwagę i właśnie wtedy zostałam zraniona,a w tym czasie Tae i Sue wyszli z budynku.A potem Potwór...No On tak jakby dostał takich skrzydeł motyla i wyleciał!No i zaczęło padać.-Zakończyła swoją opowieść.
-Co ty brałaś?-Zabandażował jej ramię,a teraz świecił jej latareczką w oczy.
-Nic! Jestem czysta! To szczera prawda!
-Tak...To pewnie ofiara ruskich eksperymentów na ludziach.
-Dokładnie! Super teoria!
-Mówiłem o tobie.
-Ja jestem normalna!
-No na pewno.Podciągnij bluzkę,osłucham cię.
-Nie wierzy mi pan?-Podciągnęła koszulkę i wzdrygnęła się na zimny dotyk stetoskopem.
-W sumie...To wierzę,ale policja już ci nie uwierzy.
-Ruscy już to załatwią.
-Teraz się nie odzywaj.Tylko oddychaj.Palisz?
Pokręciła przecząco głową-kiedyś zapaliłam jednego.
-I co?
-Paskudstwo.Nie radzę.
-Ja nie mam wyboru.Nie potrafię rzucić.
-Tak trudno jest wyrzucić paczkę petów?
Zaśmiał się-to nie tak jak myślisz.Możesz już opuścić bluzkę.
-I co? Jak diagnoza? Jestem świrnięta?
-Nie,jesteś tylko odwodniona i niewyspana.
-To,to ja wiem.
Usiadł z powrotem za biurkiem.-Muszę wiedzieć więcej o twoim przyjacielu.
-Co chce pan doktor wiedzieć?-Założyła na siebie kurtkę i wyjęła z kieszeni paczkę gum.Wzięła jedną do ust i zaczęła żuć.
-Muszę uzupełnić kartę pacjenta,a że nie miał przy sobie żadnych dokumentów...
-Ok.Rozumiem.
-Jego imię i nazwisko?-Zapytał biorąc w dłoń długopis.
-Andrew Bogdanow.
-Jest Rosjaninem?
-Dokładnie.
-Rodzice.
-Dwa trupy,które zostały zabrane dzisiaj rano spod elektrowni.
-Przykro mi.
-Jemu niech pan to powie nie mnie.Ja ich nawet nie znałam.
-Nie znała ich pani? No dobrze... A inna rodzina? Może jakieś ciocie? Dziadkowie?
-Ja nic nie wiem.
-Data urodzenia?
-Dwudziesty pierwszy listopada, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty piąty.
-Nie jest pełnoletni...
-No,na to wygląda.Jeszcze coś?
-Ma jakieś przewlekłe choroby? Bierze jakieś leki na stałe?
-Nie,a przynajmniej nic mi o tym nie mówił.Kończmy już...
-Co ty taka niecierpliwa?
-Chce mi się sikać.
-Nie musisz używać takiego słownictwa,żeby się z tąd wyrwać.
-No to inaczej.Potrzebuję oddać mocz.
-Idealnie.Zaraz cię wypuszczę.Jeszcze tylko kilka pytań.
-Przetrwam.A przynajmniej taką mam nadzieję.

***

~12.6,sobota,9:30,sala 58,szpital miejski w Seulu~

Ver weszła do sali 58,w której było tylko jedno łóżko.Usiadła na jego brzegu i popatrzyła na przyjaciela.Został umyti i przebrany w szpitalną koszulę.Głowę,dłonie i przedramiona miał zabandażowane,tak samo jak klatkę piersiową i szyję.Do tego miał podłączoną kroplówkę i kardiomonitor.
-Andre...-Powiedziała łapiąc go za rękę-obudź się.
Cisza.
-No weź...
Nadal nie otrzymała odpowiedzi.
-Andre ty chuju.
Przez chwilę siedziała w ciszy i patrzyła na niego.
-Ale niedługo się obudzisz i porozmawiamy.Nakrzyczę na ciebie...Ty się wydrzesz na mnie i będzie super! Przykro mi bardzo,ale na razie muszę cię opuścić. Założę się,że niechciałbyś,bym siedziała cały czas w mokrych ciuchach.Więc pójdę teraz do domu i się przebiorę,a ty w zamian grzecznie mi tu nie uśniesz.Ok?No to papatki-wyszła z sali.Taehyung'a już dawno nie było,Sue nadal nie przyszła,a reszta jeszcze chyba nie wiedziała.

***

~12.6,sobota,11:54,dom Ver,pokój Ver~

Ver zsunęła z siebie przesiąknięta deszczem kurtkę i po wyjęciu z niej wszystkich rzeczy rzuciła ją na podłogę.Następnie ostrożnie zdjęła koszulkę,tak by nie naruszyć (już i tak przesiąkniętego) opatrunku na ramieniu.Oba ubrania rzuciła na górę szafy.Całe szczęście,że rodzice wyszli do pracy i była sama w domu.
W łazience stanęła przed lustrem i powoli zaczęła odwijać zakrwawiony bandaż.Przy zdejmowaniu gazy cicho syknęła.Musiała przyznać,że rana nie wyglądała dobrze.Podłużne cięcie miało około sześciu centymetrów długości i pół centymetra głębokości.Polała je wodą utlenioną wziętą z apteczki i wytarła.Potem ponownie zrobiła opatrunek,a stary wyrzuciła.
Potem wróciła do swojego pokoju i przebrała się w świeższe ubrania.Podeszła do szafy i wyjęła z niej czarną bluzę z kapturem sięgającą jej do połowy ud.

***

~12.6,sobota,13:15,pod domem Sue~

Ver stała pod drzwiami domu Sue i naciskała dzwonek.Po kilku razach Sue otworzyła jej i wpuściła ją do środka.
-Dziadkowie poszli do znajomych-poinformowała ją.
-Spoko-skinęła głową i weszła do kuchni.
-Jadłaś coś?
-Tak,tak-zapewniła i zmęczona usiadła na krześle przy kuchennym stole.
-Jak Andre?
-Nadal nieprzytomny.
-Ale będzie dobrze?
-No,tak mówił lekarz.Jutro pewnie odzyska przytomność.
-To bardzo dobra wiadomość!
-No.
-Chodź do mojego pokoju.
-Spoko.

***

~12.6,sobota,19:35,sala 58,szpital miejski w Seulu~

Razem siedziały już od dłuższego czasu przy łóżku Andre i czuwały przy nim.Tae już dzisiaj nie przyszedł,a reszta paczki nadal nie wiedziała.Postanowiły,że poinformują ich dopiero gdy Andre się obudzi.
Wszedł lekarz,ten sam,który zabandażował Ver ramię.
-Cześć-przywitał się z nimi-jak ramię?-Zapytał.
-Spoko,daje radę.
-Powinnyście już iść,długo już tu jesteście.
-Nie pójdę-odpowiedziała mu stanowczo Ver.
-Ver,pan doktor ma rację.
-Powiedziałam,że nie pójdę!
Mężczyzna podszedł do zdenerwowanej nastolatki i położył jej dłoń na ramieniu-powinnaś iść położyć się spać.
-Tak zrobimy-powiedziała Sue pomagając przyjaciółce wstać i chcąc ją skierować do wyjścia.
-Chwileczkę,gdyby coś się stało...Mógłby pan do mnie zadzwonić? Tu jest mój numer-podała mu kartkę z napisanym na szybko numerem telefonu-proszę nie zwracać uwagi na godzinę.
-Dobrze,zadzwonię-schował karteczkę do kieszeni fartucha-a teraz idź do domu i spać!
-Dobrze-zaśmiała się-niech pan go pilnuje!

***

~12.6,sobota,23:58,dom Ver, pokój Ver~

Ver jeszcze długo kręciła się po pokoju analizując dzisiejszy dzień,nie mogąc zasnąć.Nie dostała też telefonu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top