6. "Znalazłem Cię..."
Larry zszedł z konia i podszedł do drzwi jednego z niewielu domów, które mu jeszcze pozostały. Budynek miał białe ściany, gdzieniegdzie ubrudzone na szaro przez kurz walający się po ulicach. Ciemny dach idealnie kontrastował z jasną elewacją. W oknach od strony wewnętrznej widniały jasnoczerwone firanki, a na parapetach stały doniczki z kolorowymi kwiatami. Z zewnątrz wyglądało to jak piękny obrazek. Szkoda tylko, że nie dało się stamtąd zobaczyć, co dzieje się w środku...
Lawrence nie zwracał uwagi na leżącą dookoła warstwę śniegu. Po prostu musiał znaleźć tego chłopaka, którego jeszcze kilkanaście godzin temu całował z pasją na balkonie przy swojej sypialni.
Książę zapukał delikatnie do drzwi i cierpliwie czekał, aż ktoś mu otworzy. Już czuł, że jego knykcie zaczynają boleć. Ale w końcu sam się na to pisał, prawda?
Już po chwili usłyszał, jak ktoś zbliża się w stronę drzwi. Gdy Elizabeth je otworzyła, książę niemal zemdlał. Dlaczego musiał trafić na nią akurat teraz?! Pewnie zaraz znów usłyszy kazanie na temat tego, jakie to jej córki nie są i jak idealnie są jako kandydatki na jego małżonkę. Czuł, że jeśli się to tak pociągnie, po prostu trzaśnie drzwiami i odjedzie stąd.
- Och, witaj, Wasza Wysokość - kobieta uśmiechnęła się szeroko do młodego księcia.
- Dzień dobry, pani Mackenzie - odwzajemnił uśmiech sztucznie. - Miło mi panią znów widzieć. Myślę, że wie pani, po co tu jestem.
- Oczywiście, że wiem - zmrużyła delikatnie oczy, po czym zawołała na dół swoje córki.
Dziewczęta zbiegły na dół, trzymając w rękach swoje maski. Larry przyjrzał się im dokładnie, ale nie zobaczył na nich różowo-niebieskich piór. Nie zaskoczyło go to. Westchnął cicho.
- Przykro mi, drogie panie, ale to nie Was szukam - powiedział, patrząc na Karrenn i Zoe. - Widzicie... - pokazał im pióro. - Poszukuję osoby, która miała takie pióra przy swojej masce. Nie wiecie może, kto to był?
Dziewczęta spojrzały na siebie. Doskonale wiedziały, że chodzi o kobietę (a właściwie mężczyznę, ale nie wszyscy muszą o tym wiedzieć), która po potrąceniu przez Zoe upadła na plecy.
- Przykro nam, Wasza Wysokość, ale nie znamy tej młodej damy - powiedziała starsza z sióstr.
- Czy na pewno nikt więcej tutaj nie mieszka? - spytał, zrezygnowany chowając pióro do sakiewki. - Zostało mi niewiele domów do odwiedzenia, a póki co nie znalazłem tej osoby, której szukam.
- Nie, książę - odpowiedziała Elizabeth. - Mieszkamy tutaj tylko we trzy, nikt więcej.
W tym momencie Larry poczuł, że coś ociera się o jego prawą nogę. Spojrzał w dół i zobaczył rudego, grubego kociaka z białym pręgami na futerku. Podniósł kota i przytulił do siebie.
- Ugh, głupi kocur - warknęła matka Karrenn i Zoe. Czuła, że możne on zaprowadzić księcia do Sala. Nie uśmiechało jej się to, mimo że była pewna, że chłopak poprzedniej nocy był cały czas w domu. - Przepraszam, Wasza Wysokość. Gizmo ciągle łasi się do ludzi. Pozwól, że zaniosę go do ogrodu.
- Dlaczego, pani Mackenzie? - spytał Larry, wtulając policzek w rude futro kociaka. - Uwielbiam koty. Proszę zostawić go w spokoju.
Gizmo położył prawą przednią łapkę na twarzy księcia, na co ten się zaśmiał. Chwilę później zwierzak zeskoczył z jego ramion i zaczepił pazurek o jego czarne spodnie, jakby nie przejmując się, że może je w ten sposób zniszczyć.
- Co jest, Gizmo? - spytał tę rudą kulkę, uśmiechając się. Kot jednak jedynie miauknął głośno, po czym pobiegł za dom.
- Och, proszę się nim nie przejmować, książę - powiedział Zoe. - Czasem tak ma, że zaczepia obcego, a potem po prostu ucieka.
- Wydaje mi się, moja droga, że tym razem chodzi o coś więcej - odpowiedział jej Larry, po czym poszedł w tym samym kierunku, w którym udał się Gizmo.
Gdy tylko go zobaczył, podszedł do niego i kucnął obok, głaszcząc jego futerko.
- Co byś ode mnie chciał, kociaku? - spytał cicho.
Kot miauknął głośno, po czym spojrzał w górę, w stronę okno. Gdy to samo zrobił Lawrence, niemal go zamurowało. Niemal od razu rozpoznał te błękitne włosy osoby siedzącej na parapecie, tyłem do szyby. Gizmo miauknął głośniej. Osoba ta odwróciła się, a widząc, kto tam stoi, przyłożył dłoń do ust. Nie miał na sobie protezy, przez co na widok księcia w jego zdrowym oku pojawiły się łzy. Był niemal pewien, że jeśli Larry go rozpozna, zbrzydzi się na widok jego twarzy.
Przyszły król machnął na niego ręką. Sal natychmiast zniknął w głębi pokoju. Następnie w domu dało się usłyszeć zbieganie po schodach, a chwilę później otwieranie drzwi tarasowych. Chłopak stanął przed Larrym i zwiesił głowę. Przez chwilę była cisza...
Jednak już po chwili dało się słyszeć wrzaski Elizabeth oraz zbliżające się do nich kroki jej oraz Karrenn i Zoe. Sal odwrócił się gwałtownie. Larry od razu domyślił się, o co chodzi. Podszedł do chłopaka, objął go czule i ucałował jego czoło z delikatnym uśmiechem na ustach.
- Już dobrze - szepnął cichutko. - Nie bój się, jestem tu. Obronię Cię.
Sally schował twarz w torsie księcia, a Lawrence spojrzał na trzy zmierzające w ich kierunku kobiety. Widział złość na twarzach młodszych dziewcząt oraz furię u ich matki.
- Ty pieprzona szmato - warknęła Karrenn. - Wiedziałam, że ta osoba na balu jest zbyt do Ciebie podobna.
- Hola, hola - Larry objął jedną ręką Sala, a drugą, wyprostowaną, wyciągnął w stronę trzech kobiet. - To Twój brat, prawda? Nie wstyd Ci się tak do niego odzywać? - skierował wzrok na Elizabeth. - A pani? Ukryła pani przede mną, że ma pani syna. Czy to coś złego, że wziął udział w balu?
- To jedna z moich córek miała zostać Twoją żoną, książę - kobieta spojrzała na Larry'ego. - Nie wyobrażam sobie, żebyś...
- Żebym poślubił chłopaka? - przerwał jej Johnson. - A czy to coś złego? Coś nienormalnego?
- To obrzydliwe - powiedziała Zoe, na co książę od razu zgromił ją wzrokiem.
- A więc w takim razie to także musi być dla Ciebie obrzydliwe - objął Sala także drugim ramieniem, a następnie złączył ich usta w namiętnym pocałunku.
Przez chwilę chłopak był sparaliżowany. Jednak ciepłe wargi księcia spowodowały, że nabrał odwagi. Zarzucił ręce na kark przyszłego króla i odwzajemnił pocałunek, który stał się bardziej czuły i wypełnił się pasją.
Trzy kobiety warknęły głośno, po czym udały się do domu, do pokoju Sala. Wyrzuciły stamtąd na zewnątrz niemal wszystko, co się tam znajdowało. Jednak zarówno chłopak, jak i jego druga połówka się tym nie przejmowali. Całowali się, dopóki nie zabrakło im tchu. Rozłączyli usta i zetknęli się nosami.
- Znalazłem Cię - szepnął Larry, uśmiechając się. - Jesteś piękny, Sal.
- Dziękuję, Wasza Wysokość - policzki chłopaka pokryły się uroczym rumieńcem.
- Mówiłem Ci już wczoraj, abyś mówił do mnie po imieniu, prawda? To rozkaz - obaj się zaśmiali.
Rozejrzeli się dookoła, a Sal westchnął smutno. Podszedł do leżącej na trawie reklamówki ze strzępkami sukni jego mamy oraz perłami z jej biżuterii... A w środku znalazł coś, czego by się nie spodziewał.
Znajdowały się tam ubrania, w których poprzedniego wieczoru pojechał na bal do pałacu. Ta piękna, błękitna suknia, białe rękawiczki oraz sandałki na obcasie, a także maska z doczepionymi różowo-niebieskimi piórami.
Larry wyjął jedno z nich z sakiewki przy spodniach i przyłożył je do maski. Były identyczne. Uśmiechnął się i cmoknął Sala w czoło.
- Nie brzydzisz się mnie? - spytał młodszy z nich, próbując zakryć twarz włosami.
- A dlaczego powinienem? Mam się wstydzić chłopaka, który już niedługo oficjalnie spędzi ze mną resztę królewskiego życia? - zaśmiał się starszy i odsunął włosy z twarzy Sally'ego, zakładając mu jeden z kosmyków za ucho.
- Słucham? - spytał zaskoczony Fisher, patrząc prosto w oczy księcia.
- Wyjdziesz za mnie? - klęknął przed nim Larry, trzymając go za lewą dłoń.
Sal przyłożył wolną dłoń do ust, w jego oku znów pojawiły się łzy. Nie był w stanie nic powiedzieć. Zamiast tego objął z czułością policzek księcia, a chwilę później ich usta znów się ze sobą spotkały.
- Możesz tu już nie wracać, Sarah! - krzyknęła Elizabeth, ale Sally'ego to nie obchodziło.
Wiedział, że teraz jego życie będzie wyglądać kompletnie inaczej. Wreszcie będzie spał w łóżku, w cieple. Będzie nosił ubrania, które w razie czego będzie mógł zszyć. Będzie mógł jeść sztućcami ciepłe posiłki. Ale co najważniejsze...
Będzie przez kogoś kochany.
Sal zobaczył, że obok jego nóg leży jego proteza. Podniósł ją, otrzepał ze śniegu i założył na buzię, po czym spojrzał na księcia, który podniósł się z kolan i przytulił chłopaka do siebie.
- Chodź - uśmiechnął się. - Zabieram Cię ze sobą do pałacu. Chciałbym, żebyś poznał moją mamę. Jestem pewien, że będzie dla Ciebie lepszą matką niż Elizabeth.
- To nie jest moja mama - powiedział Sal, trzymając księcia za ręce. - To moja macocha, druga żona mojego zmarłego ojca...
- Och... - Larry poczuł zakłopotanie. - Przepraszam, ja nie wiedziałem... - podrapał się po karku. - Hm... Mam pomysł. Wrzućmy do reklamówki oraz worka doczepionego do siodła wszystkie te rzeczy. W pałacu je rozpakujemy i sprawdzimy, co zostawimy, a co będziesz chciał wyrzucić. Zgoda?
- Zgoda, Wasza Wysokość.
***
Po spakowaniu wszystkiego, Larry pomógł Salowi wejść na konia. Sam natomiast usiadł za nim, po czym wstrząsnął uprzężą i ruszył przed siebie najszybciej, jak mógł. Chciał szybko dotrzeć do pałacu, przedstawić chłopaka matce, ogrzać go i dać mu jeść. Dopiero teraz, przez dość obcisłe ubrania widział, jak bardzo chłopak jest niedożywiony.
Gdy tylko przekroczyli mury obronne, zeskoczył z konia i zabrał reklamówkę oraz worek. Poprosił Todda, pałacowego stajennego, aby zajął się jego wierzchowcem, a następnie wziął na ręce Sally'ego, który mocno wtulił się w ciepłe ciało Lawrenca. Było mu zimno od spania na mroźnym strychu, bez czegokolwiek do przykrycia się.
Gdy tylko Larry wszedł do pałacu, przywitał go Mikhael. Książę spojrzał na niego z uśmiechem na ustach.
- Znalazłem go - powiedział. - Poproś Maple, aby przygotowała mu coś ciepłego do picia oraz tak obfity posiłek, jak tylko się da. A potem przynieś do mojej sypialni kilka kocy. Zrozumiano?
- Oczywiście, Wasza Wysokość - Mike zasalutował ze śmiechem, po czym spojrzał na Sala, już prawie śpiącego w ramionach księcia. - Jest taki drobny...
- I zaniedbany. Trzeba się nim zaopiekować. Leć już. W razie czego będę w swojej komnacie.
Mikhael natychmiast ruszył w stronę kuchni, a Larry w przeciwną stronę - do sypialni. Gdy tylko tam dotarł, położył Sally'ego na swym łóżku i przykrył go ciepłą, jedwabną pościelą, wcześniej zdejmując mu protezę i kładąc ją obok na szafce nocnej. Chłopak nawet nie otworzył oczu. Jedynie obrócił się na bok i wtulił poharataną buzię w miękką poduszkę. Rozczuliło to serce księcia, który obiecał sobie, że za wszelką cenę zrobi wszystko, aby Sal nie żałował, że przyjął jego oświadczyny.
Nagle drzwi komnaty Larry'ego otworzyły się, a do środka weszła Lisa. Miała na sobie piękną, jasnoniebieską szatę, która wręcz idealnie komponowała się z włosami wybranka jej syna, oraz czarne buty na obcasie. Jej włosy były starannie rozczesane przez Hill, jej osobistą służkę oraz ułożone tak, że spływały na oba ramiona.
Kobieta podeszła do łóżka syna, usiadła obok i bez słowa położyła dłoń na barku Sala, uśmiechając się delikatnie.
- Co mu się stało z twarzą? - spytała cicho, pewna, że chłopiec śpi.
- Nie wiem, nie pytałem go jeszcze o to. Zapytam później, gdy będzie jadł - szepnął Larry, siadając obok mamy. - Musi dużo zjeść. Wygląda na wygłodzonego. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, co się działo u niego w domu. Jego macocha to pani Mackenzie, ta kobieta, której jedna córka ciągle gada, a druga maltretowała mi palce.
Lisa pogłaskała z czułością głowę Sala.
- Wszystko już będzie dobrze - powiedziała. - Jestem tego pewna. Będzie mu się lepiej żyło.
- Już ja o to zadbam - Lawrence kiwnął głową. - Zwłaszcza, że przyjął moje oświadczyny - uśmiechnął się szeroko.
Królowa spojrzała z zaskoczeniem na syna, po czym mocno go objęła.
- Naprawdę? To cudownie! - uśmiechnęła się szeroko. - Będziemy musieli przygotować przyjęcie z tej okazji.
- Myślę, że za dwa tygodnie będzie idealnie - powiedział książę, chwytając swój skarb za rękę. - Za ten czas dopilnuję, żeby Sal trochę przytył i żeby poczuł się tutaj jak w domu. Mikhael na pewno z chęcią zostanie także jego służką. Poproszę Juliet, aby uszyła mu jakąś ładną suknię na bal. A co najważniejsze, dam mu tyle miłości, ile tylko będzie trzeba. Byleby tylko czuł się tu najlepiej, jak tylko się da.
Lisa uśmiechnęła się szczerze.
- Wiesz, Larry? - powiedziała. - Jesteś taki sam, jak Twój ojciec. To słodkie z Twojej strony.
- To mój obowiązek, aby o niego zadbać. Nieważne, że jeszcze nie jesteśmy małżeństwem - splótł palce swoje oraz Sally'ego z czułym uśmiechem na ustach. - Będzie mu ze mną najlepiej pod słońcem.
- Wierzę w to, synku.
**********
Hejka kochani!
Dwa rozdziały w jeden dzień? Dlaczego nie!
W trakcie pisania okazało się, że rozdziałów wyjdzie nam więcej. Mam nadzieję, że nie będzie Wam to przeszkadzać :p
Podobało się Wam? Mi pisanie bardzo ogrzało serduszko ^^' do następnego rozdziału, moje słoneczka!
Pozdrawiam, wera9737.
Enjoy! =^.^=
PS: W mediach: Felivers - "Razem"
("Bo kiedy pada deszcz, słońcem jesteś Ty. A kiedy zgubię się, drogę wskażesz mi. Razem ze mną leć! Chwilą dziś żyjemy na pewno!")
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top