Pieśń sieroca
Czuje to znowu. Samotność raz po raz przeszywa jego serce bolesnym ukłuciem niewidzialnego noża, który wbija się głęboko i rozrywa na strzępy każdy organ duszy. Porzucenie kotłuje się w środku niespokojnie, jak gniewny ocean zrywający się w burzy i walący falami w mury. Gdzieś ty, matko wyrodna, gdzieś ty?
Może i jest już dorosły, może i jest samodzielny, jednak złamane życie nigdy się nie zrasta, tak jak złamany kark wysysa wszystko z wnętrza człowieka i skazuje go na ciemność zapomnienia. Śmierć nie zawsze jest najlepszym rozwiązaniem, nie dla grzeszników. Często największą karą jest przymus życia dalej, jakby nic się nie stało. Wieniec. Tak, duży wieniec, pełen nienawistnych lilii i pełnych żalu oraz wyrzutu chryzantem, które choć trochę spróbują wykrzyczeć ból.
Idzie przez cmentarz. Powoli, z wysoko podniesioną głową, tak odmienny od reszty żałobników, w których oczach lśnią raz po raz mniej lub bardziej szczere łzy. On nie wierzy w prawdziwość ani jednej z nich, jak wiele by ich się nie lało w najgłębszej rozpaczy. Taki człowiek nie zasługuje na to, nie zasługuje nawet na jedną słoną kroplę, która rozbije się o wieko trumny, zanim ta zniknie pod ziemią na wieki. Nie zasługuje na słońce, nie zasługuje na deszcz, nie zasługuje na wiatr, nie zasługuje na choćby jeden atom tlenu w przegniłych płucach. Sierota upada po raz pierwszy.
Powstrzymał się. Gdy leżała w szpitalu, a rak roztaczał swoje jadowite pnącza po coraz to kolejnych organach, chciał napisać list. List o nienawiści, o żalu, o smutku, o gniewie, o złu, o wszystkim, co teraz w duszy rozrywa go na małe kawałki i nie pozwala spokojnie przespać choćby jednej nocy. Za co, matko wyrodna, za co?
Chciał napisać jej, jak bardzo jej nienawidzi i jak bardzo pragnie, żeby w końcu umarła, by nie zatruwała swoją na pozór słodką venenum kolejnych istnień, by ta toksyczna słodycz nie gorzkniała z każdym dniem coraz bardziej, płynąc żyłami następnych ofiar, by następnie ich serca całkowicie sczerniały i zgniły, skażone zdradliwą czułością. Chciał napisać list o tym jadzie skrytym za lukrowanym woalem. Ale się powstrzymał. Nie spotkał jej po raz ostatni, choćby w liście.
Idzie przez cmentarz. Dźwiga wieniec z lilii i chryzantem, który zdaje się ciążyć mu jak krzyż chrystusowy, jednak do świętości mu dalej niż wielu śmiertelnikom. Nikt mu nie pomoże ani nie otrze twarzy. Czy proszenie o czyjąś śmierć jest grzechem? Być może. Lecz czy wciąż nim jest, gdy modlisz się w duchu o śmierć osoby, która dokładała wszelkich starań, by doprowadzić do twojej śmierci, choćby robiła to nieświadomie? Bycie mniejszym grzesznikiem niż inni nie sprawia, że przestaje się nim być. A wieniec jest lżejszy niż jego występki. Sierota upada po raz drugi.
Przypomina sobie. Przez myśl przemyka mu obraz matki, ten porzucony, który chce jak najszybciej zepchnąć do najciemniejszych głębin duszy i pogrzebać go tam, w trumnie okutej ciężkim metalem. Chce pocieszyć płaczące dziecko, skulone pod falą gniewu i bezradności, tak przerażone, lecz nie może. Odejdź, matko wyrodna, odejdź!
Tak bardzo pragnie zapomnieć ten czas, jednak on nie odchodzi, a jedynie wgryza się boleśnie w jego serce i wyrywa z niego coraz większe, soczyste kawałki. Płacz dziecka, tego samego, które ujrzał we wspomnieniu, tego samego, które już w początku życia poznało, czym jest prawdziwa nienawiść, wzbiera w nim gwałtownie i szkli oczy dorosłego już człowieka. W głowie rozbrzmiewa krzyk matki, obrzydły głos rzucający jedno wyzwisko po drugim. Tak znienawidzony.
Idzie przez cmentarz. Spuszcza głowę, by nie widzieli, że i on czuje żal. Nie jest to jednak żal po tej kobiecie niesionej właśnie w dębowej trumnie, a żal po dziecku, którym był lata temu, po dziecku zastraszonym, niezdolnym do jakiejkolwiek walki, stłamszonym w każdym, najmniejszym nawet aspekcie przez pełny furii wrzask z ust, które zamilkły już na zawsze. Dzieckiem, które, mimo pięknej ciszy obmywającej ulgą i spokojem cały świat wokół, wciąż słyszało krzyki i czuło spadające wprost na jego głowę ciężkie głazy gniewu. Łza spada. Sierota upada po raz trzeci.
Czuje się nagi. Jakby ta pierwsza łza, która spłynęła po policzku i utorowała drogę kolejnym, obnażyła całkowicie jego duszę, odarła z szat i wszelkich masek każde uczucie kłębiące się w środku. Jakby obnażyła całą jego nienawiść i ból, które gotują się w nim jak gorąca smoła od tylu lat. Nie patrz, matko wyrodna, nie patrz!
Ma wrażenie, że jego dłonie, dzierżące bolesny wieniec ciążący coraz bardziej z każdą chwilą, są przebijane ostrymi kolcami strachu i niepewności. Gwoździe bólu przybijają mu ręce do wrzeszczącego krzyża, na którym wiją się twarze ludzi, których skrzywdził. Skrzywdził równie mocno, jak matka skrzywdziła jego przed laty. Do skonanego umysłu zanurzonego w morzu pulsującego bólu, odbijającego się głośnym echem w czaszce, dociera, że nie jest od niej lepszy.
Stoi na cmentarzu. Patrzy, jak lśniąca trumna powoli opada w dół, chowając się w ciemnościach grobu. Żałobnicy powtarzają coś za księdzem, jednak nie poznaje ich, są dla niego anonimowi, choć tak wiele twarzy widział już nie raz, a każde słowo wydaje się brzmieć jakby obco, dziwnie, niczym wypowiadane w zupełnie mu nieznanym języku. Czuje przeszywające kolce bólu mknące po całym jego ciele bez krzty litości i rozrywające jego duszę na krwawiące emocjami strzępy, a posoka spływa i ginie wśród traw. Wrona kracze na gałęzi dębu, również opłakującego swojego brata, który zostanie zaraz pogrzebany. Z gardła mężczyzny wyrywa się jęk. Sierota umiera.
Nie zapytał. Nigdy. Nigdy nie spytał, dlaczego, po co to wszystko, czemu uznała, że to będzie dla niego najlepsze. Nie spróbował się dowiedzieć, czy nie widziała, jak bardzo cierpiał, jak bardzo pragnął być zwykłym dzieckiem, które nie słucha wiecznych krzyków w szkole i w domu. Poczekaj, matko wyrodna, poczekaj...
Nie poczeka. Nigdy nie zwątpił, że w jakiś chory sposób mogła go kochać, choć tego rodzaju miłości nawet umysł największego mędrca świata nie potrafiłby pojąć. Pewnie są gdzieś tam znawcy, którzy i na to znaleźli określenie, lecz nawet oni, jak wielu książek by nie przeczytali i jak wielu pojęć nie poznali, nigdy nie będą w stanie w pełni zrozumieć, jak to jest czuć wielką pustkę, której zupełnie nic nie może wypełnić. Gwoździe cierpienia wysuwają się lekko z dłoni.
Stoi na cmentarzu. Podchodzi do trumny, wydawać się może, że sam jest trupem. Widzi dębowe wieko wyglądające nieśmiało z dołu i wyobraża sobie, jak matka wewnątrz otwiera oczy i szamocze się rozpaczliwie, jednak nigdy nie będzie potrafiła się wydostać, bo drewno jest za twarde, gwoździe za mocne, ziemia za gęsta, a marmurowa płyta nagrobna wykonana na specjalne zamówienie ani myśli się ruszyć. Wyobraża sobie, jak jej dusza ulatuje i spada wprost do piekła, gdzie diabli męczą ją tak samo, jak ona męczyła własne, jedyne dziecko za życia. Niech ci ziemia ciężką będzie, mamo.
***
Kilka słów wyjaśnienia:
Ten krótki one shot powstał pół roku temu, ale, po pierwsze, początkowo miał iść na konkurs, a po drugie, jest bardzo osobisty i dlatego tyle czasu wstrzymywałam się z publikacją. Pojawił się w sumie pod wpływem chwili, zwykłego gorszego dnia, z jakiejś wewnętrznej potrzeby, żeby napisać coś takiego i właściwie pisał się sam, ja tylko udostępniłam mu ręce, żeby mógł zamienić się w tekst pisany. Wyszedł mi w sumie ciekawy eksperyment gatunkowy, próba zbudowania pieśni w formie prozy – będę więc bardzo wdzięczna za opinie, co sądzicie o takiej konwencji. Dla tych zaś, którym jakieś skojarzenia dzwonią w głowach, ale nie mają pewności – tak, jest to jedno wielkie nawiązanie do Drogi Krzyżowej, stacja po stacji. Cóż, tak wyszło. Jak wspominałam, pisał się sam, a ja zdałam sobie sprawę z tego nawiązania dopiero w połowie pracy, choć nawet tych stacji nie znam i musiałam sprawdzić je w necie. Chyba serio magia weny się tu zadziała.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top