Rozdział 10

Weszła do domu z westchnieniem ulgi. Nareszcie. Co więcej, udało jej się! Czuła się dumna, choć jednocześnie odczuwała złość na samą siebie. Przez własne niedouczenie omal nie postradała życia, a uratował ją wyłącznie łut szczęścia.

Marzyła tylko o jednym: chciała się położyć i odpocząć, by zregenerować siły. Ostatnie noce, spędzone na zimnie ze zwichniętą kostką dawały o sobie znać. Bolały ją wszystkie mięśnie. Będzie musiała przeprowadzić odpowiednią sesję treningową, by na powrót je rozciągnąć. Zanim jednak pozwoli sobie na sen, musi załatwić, co trzeba. Robota sama się nie zrobi, jak powtarzał jej mentor.

Wyprała namiot i ubrania i rozwiesiła je na sznurach rozciągniętych dookoła domu. Broń wyczyściła, a z łuku zdjęła cięciwę. O Luckey zadbała w pierwszej kolejności, teraz wystarczyło jej tylko donieść siano i wodę, kiedy już trochę ochłonęła po jeździe.

Czekało ją jeszcze ugotowanie obiadu… westchnęła cicho na tę konieczność. Czy miała w ogóle jakieś sensowne zapasy poza ziemniakami, orzechami i słoikami przetworów w piwniczce?

„No dobra – przyznała sama przed sobą. – Masz składniki, po prostu nie chce ci się nic z nich przygotować”.

Zacisnęła zęby i weszła do kuchni, by rozpalić ogień. Gdy ten płonął już wesoło w kominku, odwróciła się i… została niemal uduszona.

– Morgan! – krzyknęła dziewczyna, uwieszona jej szyi. – Och, Mor, nigdy więcej tak nie rób!!!

To była Libra. Odstawiła na stół przyniesione ze sobą rzeczy i zaczęła trajkotać jak szalona. Przypominała nakręcaną zabawkę.

– Byłam tutaj kilka dni temu, nigdzie cię nie było. Potem przychodziłam codziennie, ale po tobie nadal ani śladu – rzuciła oskarżycielsko. – Żadnej kartki, wiadomości, nic!!! Nawet się nie zająknęłaś! Wiesz, jak się martwiłam? Nigdy więcej tak nie rób, błagam cię. Dobrze, że akurat poszłam ściągnąć Pimpusia z kwiatków mamy, stojących na parapecie, to zobaczyłam cię, jak wracasz. Trochę mi zeszło, zanim tu przyszłam, ale jestem! No, to teraz opowiadaj, gdzie byłaś i po co.

– Przepraszam – odparła szczerze Tropicielka. – Następnym razem cię uprzedzę, przysięgam. A teraz zaczekaj chwilę, to przygotuję coś do zjedzenia.

– Nie trzeba. – Chwyciła przyniesiony ze sobą koszyk. – Pomyślałam, że jesteś zmęczona po drodze, więc przyniosłam „małe co nieco”.

Zaczęła wykładać przedmioty na blat. Suszone jabłka, dwie rumiane gruszki, bochen świeżego chleba, trochę twarogu i dwie miski. Pod przykrywką czaił się… makaron ze świeżymi pomidorami i z piersią z kurczaka.

– Ojej, Libro, nie trzeba było! – Zwróciła się do koleżanki z wdzięcznością. – Dziękuję ci bardzo.

– Danie może być już zimne, ale wystarczy je podgrzać i będzie w sam raz. – Uśmiechnęła się promiennie. – Mam nadzieję, że lubisz takie smaki.

– Oczywiście, że tak! – Uściskała dziewczynę. – Przełóż to do garnka, to zaraz zagrzeję. Chcesz herbaty?

Otrzymała potwierdzenie, więc wyjęła dwa kubki i zalała wrzątkiem ciemne liście. Gdy napar się zaparzył, wlała kilka kropel granatowej cieczy i z fascynacją patrzyła, jak sok, niczym atramentowe macki, ulega zjawisku dyfuzji.

Nałożyła gorącą potrawkę na talerze. Szybko ją spałaszowały i sięgnęły po deser – owoce i ciepły napój.

– No, teraz opowiadaj, gdzie byłaś i w jakim celu. – Libra klasnęła w dłonie. – No, chyba że nie możesz.

– Mogę. – Dowódcy straży w porcie, których wezwała, jasno powiedzieli jej, że sprawę należy rozgłosić, by ludzie byli uczuleni na punkcie fanatyków. – Dostałam informację o tej grupie, o której rozmawiałyśmy. Mnichach Słońca. Stanowili zagrożenie dla poprawnego funkcjonowania królestwa. Dostałam za zadanie ich wytropić i zlikwidować. Udałam się do najbliższej karczmy. Dobrze trafiłam, rozmawiałam z ludźmi, których Mnisi pozbawili ich zwierząt, czyli właściwie praktycznie całego dobytku. – Lud Gwiazd był ludem rzemieślniczym, a ich główne źródło utrzymania stanowił wyrób tkanin, butów, futer i skór. Handlowali również mięsem. – Dowiedziałam się o plotkach, według których ta sekta przemieściła się na wybrzeże, do Ludu Morza. By je zweryfikować, pojechałam tam.

Przerwała i pociągnęła łyk cierpkiego wywaru.

– Faktycznie tam byli – kontynuowała. – Znalazłam ich obozowisko. Było ogromne, ale puste. Zastałam tylko kilku strażników. Pośrodku płonęło ognisko, ale płomienie miały nienaturalną, białą barwę. Jak słońce. Zwierzęta stały w zagrodzie. Potem doszliśmy do tego, że musiały bać się tego światła, w końcu to za pomocą promieni słonecznych udawało im się zmusić je do posłuszeństwa… poszłam zbadać okolicę. Chciałam znaleźć drogę na plażę, ale kiedy w końcu odkryłam ścieżkę… nie prowadziła na nabrzeże, tylko do dziwnej jaskini. Połączyłam fakty. To tutaj było miejsce ich spotkań. Wróciłam tam po zmroku i okazało się, że moje przypuszczenia były trafne. Weszłam do środka. – Przełknęła ślinę i zdecydowała się na kłamstwo. – Zauważyli mnie, więc… uciekłam. – Czy przemilczenie to łgarstwo? – Miałam wyjątkowe szczęście, bo moja głupota prawie doprowadziła do mojej śmierci. Wiatr w jakiś sposób wywołał lawinę, która zasypała wyjście. Ja tylko wezwałam żołnierzy stacjonujących w porcie. Oni się wszystkim zajęli, pojmali mężczyzn, a zwierzaki zwrócili do opiekunów.

Libra tylko pokiwała głową.

– Czy te wszystkie konie, kozy, krowy, psy, koty i inne nie zachowują się teraz jak Pimpek? – zapytała. – No wiesz, nie boją się światła, nie są agresywne… i tak dalej?

– Pewnie są – westchnęła Tropicielka. – Obawiam się, że naprawienie zamieszania, wywołanego przez tę grupę, zajmie sporo czasu, a królewski skarbiec nie chce sypnąć złotem.

Umilkły obie; temat był zanadto wrażliwy, by poruszać go w miejscu, gdzie każdy mógł je podsłuchać. Za gadanie, które w choćby najmniejszym stopniu kwestionowało potęgę państwa i jego władcy, można było zawisnąć.

– No, ale dość już o tym! – Przerwała milczenie Morgan, ze sztucznym entuzjazmem  wyraźnie pobrzmiewającym w głosie. – Opowiedz lepiej, co u ciebie. Jak tam twoja rodzina? Wszystko u nich w porządku? Masz braci, prawda?

– U mnie dobrze. – Z wdzięcznością przyjęła zmianę tematu na bezpieczny. – Trzech braci i siostrę. Orion, Regulus, Castor i Kasjopea. Orion i Reg to bliźniacy, mają dziewięć lat. Castor ma dwanaście, a Kass… cóż, wolę o niej nie rozmawiać. Jest młodsza ode mnie o rok, ale to na mnie spada ciężar opiekowania się całą gromadką. Nie powinnam tak mówić o nikim z rodzinie, ale ona jest po prostu straszna.

– O, jest w wieku mojej siostry! – wyrwało się Morgan, nim zdążyła ugryźć się w język.

– Masz rodzeństwo? – Czarne oczy przeszyły ją na wylot. – Nic mi nie mówiłaś!!!

– Miałam. – Guzik koszulki nagle pochłonął ją całkowicie. Była gotowa robić cokolwiek, by tylko nie patrzeć w oczy przyjaciółce. – Niby był między nami tylko rok różnicy, ale odczułam to, jakby to było co najmniej pięć lat. Całkowicie bezbronna, rozumiesz? Nie umiała się bronić. – Udała, że coś jej wpadło do oka, ale łzy popłynęły tak naprawdę na wspomnienie utraconej rodziny. Szybko je opanowała, w końcu sama do znudzenia powtarzała, że emocje prowadzą do zguby. – Nie chcę o tym rozmawiać.

– Rozumiem. – Koleżanka poklepała ją po ramieniu współczująco. – Ja też wolę nie opowiadać o Kasjopei.

Znów zapadła między nimi niezręczna cisza. Libra zaproponowała, by zjadły gruszki, i dopiero gdy zgodnie chrupały soczyste owoce, ciemne chmury wspomnień zniknęły z chatki.

Gdy przyjaciółka wyszła, Morgan mogła wreszcie pozwolić sobie na kilkanaście godzin upragnionego snu. Była tak wycieńczona, że niemal rzuciła się na łóżko i z zadowoleniem zakopała w pościeli. Prędko wpadła w objęcia Morfeusza, i o dziwo nie dręczyły jej żadne koszmary.

Nawiedziło ją co prawda to samo co zwykle, czarne wspomnienie. Widok cierni drących skórę. Strasznie się przeraziła, gdy znów je zobaczyła – miała nadzieję, że to już nigdy się nie powtórzy, że udało jej się ukryć magiczne moce głęboko w sobie, tak głęboko, że już nigdy nie wyjdą na powierzchnię.

Teraz przekonała się, że tak nie było, że przed tym nie ucieknie. Jedyne, co jej pozostawało, to na powrót zagrzebać tę umiejętność i nie pozwolić, by ktoś ktokolwiek się o niej dowiedział. Bała się tego, że nie mogła się kontrolować, traciła panowanie nad sobą i nie mogła w żaden sposób okiełznać drzemiących w niej sił.

Choć, jakby nie patrzeć, róże uratowały jej życie już dwukrotnie. Co prawda za pierwszym razem zmusiły ją i jej rodzinę do ucieczki, ale kto wie, co by się stało, jakby zostały? Czy ojciec podczas jednego z napadów bezsensownej wściekłości nie zabiłby ich albo nie okaleczył? To chyba lepiej, że podjęła pierwszy ruch?

Zresztą, gdyby sprawy potoczyły się inaczej, nie byłoby jej tu dziś. Nie dostałaby siedmiu wspaniałych lat, w ciągu których była szczęśliwa, naprawdę szczęśliwa. Nie znalazłaby się tutaj, w elitarnej grupie. Kto nie zazdrościł Tropicielom? Dla prostych ludzi ich praca była prawa, szlachetna i miała w sobie coś magicznego.

Czy naprawdę tak było? Po części z pewnością tak. Działała przecież dla dobra wszystkich obywateli, w imię króla.

Król… mówiono o nim szeptem. Jedno nieprzychylne słowo mogło doprowadzić do zguby nie tylko zuchwalcę, ale i całą jego rodzinę. I to miało być słuszne, tak?

Czy słuszne jest skazywanie na stryczek, na śmierć, tylko dlatego, że ktoś – o zgrozo – nie umie przyjąć krytyki?!

Powinna była pomyśleć o tym wcześniej. Teraz kiedy już przysięgła wieczną wierność władcy i ją spotkałby pluton egzekucyjny za każdy przejaw nieposłuszeństwa.

Chciała dowiedzieć się więcej, dlaczego to państwo jest tak zbudowane. Może odważy się zapytać Daimona, ale czy to bezpieczne? Czy nie sprowadzi na siebie i na niego najgorszej kary?

A nie lepiej siedzieć cicho? Jeśli nieopatrznie wznieci jakąś rewolucję, ucierpią wszyscy poddani. Więc ma udawać, że nic się nie dzieje?!

„Opanuj się – nakazała sobie stanowczo. – Pomagasz,  ile możesz, i będziesz to robić nadal”.

Niechętnie wstała i odruchowo zasłoniła oczy, gdy blask słońca wpadający do pomieszczenia przez okno, ją oślepił. Był piękny dzień w środku jesieni. Wrzosowisko, na którym stała jej chatka, wyglądało jak pole lawendy. Fioletowe połacie ciągnęły się aż po horyzont. Jak tylko sięgnąć okiem, wszędzie rosły niskie krzewy bagiennego wrzosu, mieniące się milionem odcieni, od różu, przez fuksję, aż do głębokiego fioletu.

Pomyślała, że chciałaby zatrzymać tę chwilę, zaraz jednak odrzuciła ten pomysł. Nie chciała być więźniem w bańce czasu, który na jej życzenie stanął w miejscu. Już nigdy nie doświadczyłaby zmienności pór roku. Obłudna rutyna zawładnęłaby jej światem i wyrwała z niego wszystko, co niezwykłe. Nieee, nie na to się pisała.

Noc przemienia się w dzień, zima w wiosnę, a życie w śmierć. To właśnie ta różnorodność i nietrwałość były dla niej najważniejsze. To one sprawiały, że chciała żyć, chciała oddychać, bo wciąż mogła doświadczyć czegoś nowego, niespodziewanego.

Otworzyła więc zaciśnięte powieki, chwyciła kołczan i łuk i wyszła przed dom.

Za chatką zorganizowała coś w rodzaju stanowiska strzeleckiego. W różnych odległościach rozstawiła tarcze, zbudowała też słomiane manekiny do trenowania szermierki. Teraz ustawiła się na miejscu oznaczonym czerwoną, wymalowaną na trawie linią, wyjęła strzałę, osadziła ją na cięciwie i wycelowała.

Grot zamigotał w słońcu i ugodził w sam środek celu. Lotki z bełtu wciąż drgały od siły strzału.

Zachęcona małym sukcesem, wystrzeliła drugi i trzeci raz. Po chwili polana zamieniła się w istny ring – turlała się i skakała, by pokonać kolejnych „przeciwników”. Tarcze już pokonała, pozostały kukły. Pięć rozpłatała mocnymi pociągnięciami szabli, jedną pchnęła tak, że żywy człowiek wylądowałby z wnętrznościami na wierzchu, a w dwie ostatnie cisnęła nożem do rzucania. Nie chybiła.

Wyprostowała się, odetchnęła i rozejrzała po pobojowisku. Słoma była wszędzie, fruwała w powietrzu. Będzie musiała posprzątać i wyciągnąć broń.

Podeszła do pierwszej lalki i wyszarpała rękojeść z jej wnętrza. Kiedy się odwróciła, omal nie dostała zawału.

Stał za nią mały chłopiec, miał góra dziewięć lat. “Lud gwiazd” – przemknęło jej przez myśl natychmiast. Czarne, kręcone włosy, wielkie ciemne oczy i blada skóra bardzo dobitnie określały jego pochodzenie.

– Co robisz? – zapytał mały, wychylając się, by więcej zobaczyć.

– Porządkuję – odpowiedziała. Zabrzmiało to nieco opryskliwie i od razu poczuła wyrzuty sumienia. Chcesz mi pomóc? Tylko nie dotykaj ostrzy, bo rozetniesz skórę aż do kości.

Pokiwał głową ze zrozumieniem i chwycił opartą o ścianę domu miotłę.

– Mogę zmieść. – Zaoferował.

– Jak masz na imię? Dlaczego jesteś tu sam? – Zmrużyła oczy podejrzliwie, jednak nie miała serca go wygonić. Miała potworną słabość do dzieci.

– Atlas – odparł. – Moim opiekunom nie przeszkadza, kiedy wychodzę.

Ta lakoniczna odpowiedź nieco zbiła dziewczynę z tropu.

– Ja jestem Morgan. – Skinęła głową.

– Jesteś naszą nową Tropicielką, prawda? – Miał bardzo przenikliwe spojrzenie, jak na tak małe dziecko. Zwróciła uwagę na poświatę bijącą od niego: była znacznie jaśniejsza i wyraźniejsza niż u innych młodziaków. Czyżby przybysz umiał korzystać z jakiejś magicznej umiejętności?

– Tak. – Przechyliła głowę na bok. – Dysponujesz jakimiś mocami?

– Patrz teraz – poprosił. Posłusznie wlepiła w niego zaintrygowany wzrok. Przez chwilę nic się nie działo, ale nagle…

Wszystko zasłoniła ciemność. Była jak czarna, aksamitna zasłona narzucona na nich z góry. Minęło kilka sekund i mrok rozjaśniło światło niezliczonych gwiazd, krążących dookoła i migoczących wesoło. Wyciągnęła rękę, by je pochwycić…

I już stała z powrotem na wrzosowiskach, naprzeciwko chłopczyka.

– To było… niesamowite – wydusiła z siebie. – Piękne.

– Dziękuję. – Uśmiechnął się nieśmiało.

– Chciałbyś wejść na obiad, czy rodzina na ciebie czeka? – Zaproponowała.

– Tak, bardzo proszę! – Oczy mu się zaświeciły, a jej zrobiło się głupio. Przecież posiłek nie był niczym nadzwyczajnym.

Podgrzała ziemniaki i mięso i podsunęła mu je na talerzu.

– Pyszne! – pochwalił. – Tak dawno nie jadłem kurczaka…

– Dlaczego? – zdziwiła się. – Przecież jest łatwo dostępny, prawda?

– Tak, ale nas na niego nie stać. – Przełknął ślinę.

– To, co jecie? – Czuła, że nie powinna drążyć tematu, ale i tak nie mogła się powstrzymać. – Z czego żyjecie?

– W miasteczku jest świetlica, która karmi takich jak ja. – Pochłaniał kartofle. – Prawie codziennie podają tam ryż z warzywami albo placki.

Odetchnęła z ulgą. A więc ktoś o niego dba.

– To jak, dokładkę? – zapytała kontrolnie, choć znała odpowiedź.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top