Wizyta 1

Kochani,

przed Wami pierwszy fragment opowiadania, które już w walentynki ukaże się w kolejnej antologii grupy literackiej Ailes :) Tym razem to typowy romans ze zwierzakiem w jednej z głównych ról ;)

Zapraszam do śledzenia!

____________________________________

Nienawidzę zimy.

Dochodzę do tego wniosku, gdy budzę się rano z niespokojnego snu, a po odrzuceniu kołdry na bok stwierdzam, że w mieszkaniu jest lodowato. Pewnie ogrzewanie znowu nawaliło, a ja nie mam siły po raz setny dzwonić do administracji budynku i się na to skarżyć.

Jest koniec stycznia. Mam wrażenie, że zima ciągnie się od stu lat i nigdy się nie skończy. To frustrujące i przygnębiające, i nie pomaga wizualizacja zieleniących się na wiosnę drzew – widoku, który czeka u końca tego przedłużającego się koszmaru. Nic nie pomaga.

W dodatku zbliżają się walentynki.

Drżę i obejmuję się ramionami, tupiąc bosymi stopami o panele, by przebiec do łazienki, gdzie przynajmniej mam ogrzewanie podłogowe. Nie wiem, czy trzęsę się z zimna, czy na myśl o święcie, którego nie znoszę, ale to nie ma znaczenia. Moje mieszkanie jest zimne, puste i ciche, i mam wrażenie, że nigdy się do tego nie przyzwyczaję.

Jest wcześnie rano, a gabinet otwieram dopiero o dziesiątej, więc mam dość czasu, by posprzątać mieszkanie, w którym nie mam ochoty przebywać, i przygotować kolację, którą po powrocie do domu i tak będę musiała odgrzać w mikrofali. Moje myśli zajmuje rutyna kolejnego dnia – takiego samego jak każdy poprzedni i jak każdy następny. Odliczam godziny pozostałe do weekendu, bo wtedy przynajmniej mogę wyrwać się z miasta i pojechać do rodziców; ostatnio jednak coraz więcej pacjentów domaga się wizyt w soboty i obawiam się, że niedługo będę musiała pożegnać się z wolnymi weekendami.

Gdy w końcu opatulam się w grubą kurtkę i szalik o wyglądzie koca, po czym wychodzę z domu, na zewnątrz świeci przyjemnie słońce, w świetle którego śnieg leżący na poboczu skrzy się pięknie. Uznałabym pewnie ten widok za przyjemny, gdyby nie fakt, że ślizgam się na chodniku zaraz za furtką i o mało nie tracę równowagi. Spod drzwi sąsiedniego domu przygląda mi się sąsiadka, pani Gibbons.

– Dzień dobry, pani Gibbons! – krzyczę. – Tyle razy prosiłam, żeby mąż odśnieżał chodnik! Przecież tu można się zabić!

– Przepraszam, Val – odpowiada staruszka, rozkładając bezradnie ręce. – Harolda coś połamało i nie jest w stanie nawet podnieść łopaty. Obiecuję, że zajmę się tym jak najszybciej.

Boże drogi, jestem najgorszą sąsiadką pod słońcem.

– Wie pani co? I tak będę odśnieżać swoją część po południu, to mogę zająć się i państwa. – Posyłam jej pokrzepiający uśmiech. – Przepraszam i życzę mężowi dużo zdrowia!

Może i masz zły humor, Val, mówię do siebie, odchodząc chodnikiem w stronę centrum miasta, ale to nie znaczy, że musisz się wyżywać na Bogu ducha winnych ludziach!

***

Przez cały dzień mamy ogromny ruch i wraz z moją przyjaciółką i drugą rehabilitantką, Penny, uwijamy się jak w ukropie. Ostatniego pacjenta mam umówionego na piątą trzydzieści, pół godziny przed zamknięciem gabinetu. To nowy klient, więc na początek pewnie ustalimy tylko sposób działania i najlepszą terapię.

– Co planujesz na walentynki? – zagaduje Penny, kiedy kasuję przedostatniego klienta. Zajmuję stołek za kontuarem w recepcji i marszczę brwi.

– Oczywiście, że nic. Jestem sama, pamiętasz?

– Masz dwadzieścia sześć lat, Val, kiedy zamierzasz to zmienić? – pyta, a ja przewracam oczami. – Nie rób takiej miny, dobrze wiesz, że mam rację! Dobra, słuchaj. Wpadnę z winem, obejrzymy łzawy film i upijemy się na smutno. Co ty na to?

– Eee... A twój facet nie będzie miał nic przeciwko? – Derek to fajny i wyrozumiały mężczyzna, ale wątpię, że aż tak. Penny wzrusza ramionami.

– Ma mnie na co dzień, a ty nie, więc zrozumie, że potrzebujesz mnie bardziej.

– Ale nie potrzebuję – protestuję. – Walentynki wypadają w piątek, zamierzam zamknąć wcześniej i jechać do rodziców. Nie musisz się martwić ani nade mną litować.

– Nie lituję się nad tobą! – zaprzecza z oburzeniem, ale w tej samej chwili drzwi gabinetu otwierają się, a do środka wchodzi kolejny klient, więc Penny czym prędzej się zamyka i grozi mi palcem. – Jeszcze z tobą nie skończyłam.

Wzdycham i opieram łokcie o kontuar, podczas gdy ona znika z klientem w gabinecie. Spoglądam na zegarek; mój też powinien się już zjawić.

Czekam kolejny kwadrans, zanim w końcu tracę cierpliwość. Znajduję w systemie numer do pana Wintersa i dzwonię. Po dwóch sygnałach przełącza mnie na pocztę głosową, a ja dochodzę do wniosku, że mam dość. Pracuję do szóstej i nie zamierzam zostawać dłużej dlatego, że jakiś palant nie potrafi być punktualny.

Jest za osiem szósta, kiedy drzwi gabinetu otwierają się, a do środka wchodzi mężczyzna z owczarkiem niemieckim w zabudowanej uprzęży. Na ten widok ściska mi się serce, jak za każdym razem, gdy widzę psa tej rasy.

– Dzień dobry – mówi facet zachrypniętym głosem, czym zwraca moją uwagę. – Przepraszam za spóźnienie.

Mężczyzna jest wysoki i barczysty. Ma ciemne, krótko ostrzyżone włosy i kilkudniowy zarost, który nie ukrywa jednak kanciastej szczęki i ostrych rysów. W sposobie, w jaki zaciska usta w wąską kreskę, jest coś zasadniczego.

Spoglądam obojętnie na zegarek.

– Dwadzieścia dwie minuty – informuję go beznamiętnie. – Pracuję do szóstej.

– Wiem i właśnie w tym problem. – Mężczyzna zamyka drzwi, a choć mam ochotę go wyprosić, to cieszę się, że to zrobił, bo z zewnątrz ciągnie zimnem. Pies siada grzecznie przy nodze, wydając dwa skamlące dźwięki, zanim facet nie uciszy go spojrzeniem. – Też pracuję i mam kłopot z dojazdem na taką godzinę. Zastanawiałem się, czy nie mogłaby pani w ramach wyjątku przyjmować nas trochę później.

Waham się, spoglądając na psa. Nie powinnam i wcale nie chcę. Nie znoszę wracać do domu po zmroku i robię wszystko, żeby tego unikać, stąd takie godziny otwarcia. Z drugiej jednak strony w zimie robi się ciemno już o czwartej, więc jaka to różnica, czy przyjmę go o szóstej, czy o siódmej? I tak wychodzę stąd po nocy.

– Najpierw zobaczmy, co dolega pacjentowi, a potem zastanowimy się, co z tym zrobić, dobrze? – odpowiadam, przyjmując zwyczajowy, miękki ton. Zawsze zwracam się tak do zwierząt. – Zapraszam do gabinetu, panie...

– Wyatt Winters. – Podchodzi bliżej i wyciąga rękę, a mnie owiewa korzenny zapach zmieszany z lodowatym powietrzem, które przyniósł z dworu. – Proszę mi mówić Wyatt.

– Valerie Hill – przedstawiam się, podając mu dłoń. Ma silny, zdecydowany uścisk, a rękę zaskakująco ciepłą jak na taką pogodę. – Val.

Dotyk jego skóry jest przyjemny i dziwnie elektryzujący, więc czym prędzej ze zmieszaniem cofam dłoń i odwracam się, by zaprowadzić ich do gabinetu. Już na miejscu skupiam całą uwagę na psie, zamiast na towarzyszącym mu mężczyźnie.

– To jest właśnie Duke – mówi Wyatt, kiedy kucam przy owczarku. Pies próbuje mnie polizać po nosie, a ja cofam się ze śmiechem. – Duke, nie wolno! Do wypadku doszło kilka tygodni temu. Duke przeszedł dwie operacje, ale nadal ma problemy z tylnymi łapami. Wspólnie z weterynarzem ustaliliśmy, że spróbujemy rehabilitacji.

– Masz jego dokumentację medyczną? – pytam, a Wyatt wręcza mi pendrive'a. – Dobra, najpierw go zbadam, a potem zobaczymy, co kryje się na zdjęciach. Jak dawno miał robione prześwietlenie? Weterynarz zostawił jakieś zalecenia?

Wyatt odpowiada na kolejne pytania, jest przy tym precyzyjny i zdawkowy. Zachowuje dystans i jeśli nasz przelotny dotyk na nim też zrobił wrażenie, to nie daje po sobie nic poznać.

Oszczędny w słowach to ładniejsze określenie niż mruk, dochodzę do wniosku, badając Duke'a i sprawdzając dokumentację medyczną. Wyatt przygląda się temu w milczeniu; cały czas czuję na sobie wzrok tego mężczyzny, ale nie odzywa się ani słowem. Duke wskutek wypadku – dokumentacja nie precyzuje jakiego – doznał urazu kręgosłupa, dlatego przeszedł potem dwie operacje. Zalecenia weterynarza to bieżnia wodna i masaże. Po przejrzeniu danych na laptopie i badaniu psa jestem skłonna się z tym zgodzić.

– Sugerowałabym wizyty dwa razy w tygodniu, może we wtorki i w piątki? – proponuję, głaszcząc Duke'a, który merda ogonem. Wyatt przygląda się temu z dziwnym wyrazem twarzy. – Moglibyśmy zacząć przy następnej wizycie.

– Jasne. – Marszczy brwi, po czym dodaje: – Dziwne, że tak od razu cię polubił. Duke zazwyczaj jest ostrożny wobec obcych, tego był nauczony.

– Mam dobrą rękę do psów, zwierzęta mnie lubią. – W zasadzie nie poznałam jeszcze żadnego, którego nie przekonałabym do siebie już na pierwszej wizycie. – Wrzucę was w kalendarz.

– Czy teraz możemy wrócić do tematu późniejszych wizyt?

Wzdycham głęboko.

– O szóstej? – proponuję, na co Wyatt krzywi się.

– Siódma?

– Szósta trzydzieści. – Nie wierzę, że się targuję. Wyatt z zadowoleniem kiwa głową.

– Świetnie, w takim razie jesteśmy umówieni.

Kiedy w końcu wychodzą, przechodzę powoli przez pomieszczenia, gaszę światło i zamykam. Powinnam jeszcze umyć podłogi, ale mi się nie chce, więc zajmę się tym rano. Na samą myśl o wyjściu na zewnątrz, gdzie jest już całkiem ciemno, robi mi się słabo, zwłaszcza że latarnia przy budynku nie działa. Zastanawiam się nawet, czy nie wezwać ubera, ale głupio mi na jedną milę drogi do domu.

Kiedy w końcu opatulona wychodzę na zewnątrz, lodowaty wiatr uderza tak mocno, jakby chciał mnie porwać. Chowam nos w szaliku i marzę jedynie o tym, by zaszyć się w mieszkaniu z gorącą czekoladą i książką w ręce.

A potem sobie przypominam.

Cholera, muszę jeszcze odśnieżyć chodnik swój i państwa Gibbons.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top