Wizyta 2

Uwielbiam zimę.

Dochodzę do tego wniosku, gdy budzę się rano zlany potem, z kołdrą zrzuconą na podłogę i głową wciąż pełną krzyków i strzałów. W mieszkaniu jest chłodno, dokładnie tak, jak lubię, a zimowy krajobraz za oknem sprawia, że od razu się uspokajam.

Jestem w domu. W moim mieszkaniu w Bangor. Nie na pustyni, nie w zalanych słońcem ruinach miasta, tylko w chłodnej sypialni w mieście, gdzie mrozy trwają jakieś trzy i pół miesiąca. To moja pierwsza zima od dwóch lat i zamierzam cieszyć się każdym dniem.

Materac zapada się po drugiej stronie łóżka i po chwili czuję mokry nos Duke'a na policzku. Jakimś cudem zawsze wie, kiedy dręczą mnie koszmary, i przybiega, nawet jeśli zamykam drzwi do sypialni. Nie wiem, jakim sposobem je otwiera, skoro ledwie staje na tylnych łapach. Ten pies jest po prostu niemożliwy.

Na wpół przytomnie chwytam go za szyję i przytulam, po czym tarmoszę po łbie. Jęzor Duke'a idzie w ruch i już po chwili jestem mokry od śliny. Nie przeszkadza mi to jednak, wolę ślinę psa od tej należącej do większości ludzi.

– Dzisiaj zaczynamy rehabilitację – przypominam mu lekko zachrypniętym od snu głosem. – Pamiętasz, Duke? Miła pani rehabilitantka pomoże ci dojść do siebie.

Robi mi się jakoś tak przyjemnie na samo wspomnienie tej „miłej pani rehabilitantki". I prawdę mówiąc, nie mogę doczekać się kolejnej wizyty w gabinecie Valerie Hill. Mam wrażenie, że coś mnie łączy z tą dziewczyną – ona też dużo milej odnosi się do zwierząt niż do ludzi.

A na pewno dużo milej odnosiła się do Duke'a niż do mnie.

Dzień jak zwykle zaczynam od przebieżki i zestawu ćwiczeń, po których idę pod prysznic. Kiedyś w joggingu towarzyszył mi Duke, teraz mogę mieć jedynie nadzieję, że w przyszłości znowu tak będzie. Potem obydwaj jemy śniadanie, a później zabieram go do pracy. Z Cedar Street nie mam daleko do firmy, ale ponieważ Duke nie nadaje się obecnie na długie spacery, wsiadam w półciężarówkę i jadę do biura, gdzie nasza asystentka, Macy, jest już na posterunku.

– Cześć, Wyatt! – szczebiocze na mój widok i uśmiecha się szeroko. Macy jest sympatyczna i przyjemnie się na nią patrzy, ale jej podstawową wadą pozostaje fakt, że wyraźnie się we mnie zadurzyła. Poza tym wie doskonale, za co może u mnie zarobić punkty, więc natychmiast zwraca się też do psa: – Cześć, Duke!

Duke pokazuje zęby i warczy jak za każdym razem, kiedy Macy próbuje inicjować kontakt. Dziewczynie rzednie mina i na wszelki wypadek cofa się za biurko. Karcę Duke'a, ale właściwie jest mi na rękę, że mój pies jej nie lubi, bo to doskonały pretekst, żeby nigdy się z nią nie umówić.

Jestem tchórzem, skoro nie potrafię powiedzieć wprost, dlaczego nie jestem nią zainteresowany.

– Gdyby Graham o mnie pytał – mówię, mając na myśli wspólnika – będę u siebie.

Zatrzaskuję za nami drzwi odpowiedniego pomieszczenia, zanim Macy zdąży coś odpowiedzieć.

***

Jest dwadzieścia po szóstej, kiedy wreszcie udaje mi się opuścić firmę. Valerie Hill mnie zabije, jeśli znowu się spóźnię, a przeczuwam, że tak będzie, nawet jeśli do gabinetu mamy niedaleko. Wsadzam Duke'a na pakę półciężarówki, po czym rozcieram bolące ramię, kiedy obok zjawia się Graham. Był w terenie, u klientów, i najwyraźniej dopiero wrócił.

Grahama znam jeszcze ze szkoły – zawsze się kumplowaliśmy i to się nie zmieniło, nawet mimo dzielącej nas przez lata odległości. Kiedy powiedziałem mu, że otwieram w Bangor firmę ochroniarską, natychmiast wszedł w spółkę. Bez niego byłoby ciężko.

– Już uciekasz? – pyta, a ja wzdycham. Wiem, że początki we własnej firmie są trudne, ale muszę czasami wyjść z pracy wcześniej niż późną nocą.

– Duke musi iść na rehabilitację – wyjaśniam, na co Graham podnosi brwi.

– Na rehabilitację? Gdzie go jeszcze poślesz, stary, do psiego psychologa?

Duke nie potrzebuje psiego psychologa, ale gdyby potrzebował, to oczywiście, że bym to zrobił. Patrzę na przyjaciela z irytacją.

– Zrobię, co uważam za stosowne. To mój wolny czas i pieniądze, nic ci do tego.

– Spokojnie, Winters. – Graham podnosi ręce w geście poddania. – Rób, jak uważasz. Ja tylko, jako twój przyjaciel, nadmienię, że pewnie byłoby lepiej, gdybyś ten wolny czas i pieniądze zainwestował w coś innego. Dlaczego nie zaprosisz Macy na randkę?

Graham to mój przyjaciel, ale czasami mam ochotę mu przywalić. Czy fakt, że on jest szczęśliwie żonaty i czeka właśnie na narodziny drugiego dziecka, oznacza automatycznie, że ja też muszę?

– Bo nie mam ochoty. – Wzruszam ramionami. – Przerabialiśmy to już. Nie próbuj mnie więcej uszczęśliwiać na siłę.

Dwie randki w ciemno w wykonaniu Grahama i jego żony Lisy całkowicie mi wystarczą.

Kiedy w końcu udaje się odjechać spod firmy, jest już dwadzieścia siedem po szóstej. Cholera.

Valerie Hill mnie zabije.

***

Na miejsce przyjeżdżam spóźniony dziesięć minut. To nie moja wina, że wszędzie, gdzie się dało, stałem na czerwonym!

Kiedy w końcu wraz z Dukiem wbiegamy do lokalu, w którym znajduje się gabinet, zauważam, że w recepcji światło jest już przygaszone. Valerie siedzi za biurkiem i bezmyślnie wpatruje się w ekran komputera.

– Nareszcie. – Posyła mi rozdrażnione spojrzenie i zeskakuje ze stołka, po czym okrąża kontuar, by do mnie podejść. – Wyznaczę ci stawkę godzinową i każę płacić za każdą minutę, w której powinniście tu być, a was nie ma.

Coś jest ze mną nie tak, skoro nie mogę oderwać wzroku od tej dziewczyny, nawet kiedy jest wściekła. Drobna i niewysoka, nie dałaby mi rady, nawet gdybym siłował się z nią jedną ręką. Tą, która mnie boli. Mimo to nie obawia się okazać złości i niezadowolenia. Widzę ją w jej błyszczących, niebieskich oczach i w sposobie, w jaki zaciska szczęki. Na jej jasnej skórze pojawia się rumieniec, gdy Val sięga do ciemnych, prostych włosów i związuje je w długi kucyk. Nawet przy takiej fryzurze kończą się w połowie pleców.

Ma na sobie obcisłe dżinsy i dopasowaną niebieską koszulkę polo z logo gabinetu, a ja myślę, że nigdy nie widziałem nikogo bardziej seksownego. Jest w niej coś takiego, w tych łagodnie zaokrąglonych biodrach, w niewielkich, rysujących się pod materiałem ubrania piersiach, co mocno na mnie działa.

Ona jednak odwraca się bez słowa i idzie do gabinetu, licząc, że pójdę za nią. Wzdycham i ciągnę Duke'a do środka.

Na ustach Valerie pojawia się uśmiech, dopiero gdy zaczyna zajmować się psem. Duke merda ogonem i chętnie poddaje się zabiegom, gdy każe mu się położyć na macie na boku, a następnie masuje najpierw jedną tylną łapę, a potem drugą. Cały czas mówi do niego, a Duke wpatruje się w nią jak urzeczony i jest spokojny jak nigdy. Klękam po jego drugiej stronie, na wszelki wypadek, gdyby była potrzebna pomoc, ale wygląda na to, że Valerie świetnie sobie radzi.

Nie mogę przestać przyglądać się jej zwinnym palcom.

– Włożymy go teraz na bieżnię wodną, ale musisz mi pomóc – oświadcza, gdy kończy. – Poczekaj, tylko wszystko przygotuję.

Patrzę, jak krząta się dookoła bieżni, i otwieram nawet usta, żeby coś powiedzieć, ale nie wiem co. Nigdy nie byłem dobry w kontaktach międzyludzkich i dwa lata spędzone w Syrii tego nie zmieniły. Chciałbym ją zagadnąć, dowiedzieć się czegoś, ale nie potrafię. Nie wiem, jak podejmować beztroskie pogawędki. Jak to zrobić, żeby wypadło naturalnie? Valerie wygląda na taką, która to potrafi. Tym bardziej pewnie nie mam u niej szans.

Biorę w końcu Duke'a w ramiona i stawiam go na bieżni; syczę, kiedy ramię znowu odpowiada bólem, chwytam się za nie i odruchowo puszczam psa, którego podtrzymuje Val.

– Wszystko w porządku? – pyta niespokojnie. Kiwam głową, wściekły na siebie, że akurat przy niej musiałem okazać słabość.

– Tak. To stary uraz – odpowiadam, chociaż to nieprawda. Jeszcze miesiąc temu miałem uszkodzony bark, ale nie mam ochoty się tłumaczyć. – Czasami odzywa się przy wysiłku.

– Rozumiem. – Valerie posyła mi przelotne, zmieszane spojrzenie, po czym odpowiednio ustawia Duke'a na bieżni i ją włącza. Gdy pies zanurza się w wodzie, jest jedynie zaciekawiony i na szczęście nie panikuje. – Może powinien obejrzeć cię lekarz?

Wiem, że mówi to jedynie z uprzejmości, więc nie odpowiadam. Przez kolejne kilkanaście minut dopingujemy Duke'a, który z dużym zaangażowaniem przebiera łapami na bieżni. Kiedy w pewnej chwili przypadkowo dotykam jej ręki, Valerie cofa się odruchowo, a ja wyzywam się w myślach od idiotów.

To niesamowite, jak Duke z miejsca ją polubił. Dla Val to może być coś normalnego, ale ja wiem, jak bardzo jest ostrożny w stosunku do obcych ludzi. Poza mną nie przepada praktycznie za nikim z Bangor. Nawet w Syrii z trudem akceptował innych żołnierzy. Tymczasem Val od razu znalazła szczelinę, przez którą wślizgnęła się prosto do psiego serca. Widzę to doskonale, kiedy patrzę na tę uśmiechniętą, dopingującą psa dziewczynę, i wpatrzonego w nią niczym w wyjątkowo tłusty kawałek szynki owczarka niemieckiego. On już ją kocha.

To coś więcej niż tylko ręka do zwierząt.

Po skończonym zabiegu Val suszy Duke'a, a ja cały czas szukam odpowiednich słów, którymi mógłbym ją zagadnąć. Niestety, czas wkrótce się kończy, a gdy przechodzimy z powrotem do recepcji, żebym mógł zapłacić, ona uśmiecha się uprzejmie.

– Następnym razem się nie spóźnij, proszę – mówi z naciskiem, a ja kiwam głową.

– Postaram się być punktualnie.

– Do zobaczenia we wtorek – słyszę i wiem, że to czas, żebym już poszedł. Ona na pewno chce posprzątać i zamknąć, i nie będzie czekać, aż zbiorę się na odwagę i o coś ją zapytam.

Na litość boską, niedawno skończyłem dwadzieścia dziewięć lat, miałem w życiu pięć partnerek seksualnych i nigdy wcześniej nie było aż tak problematyczne, żeby porozmawiać z kobietą. Co się ze mną dzieje?!

Zanim zdążę się opamiętać, odpowiednia chwila mija i już wychodzę z Dukiem z gabinetu, wyzywając się w myślach od tchórzy.

Zatem do zobaczenia we wtorek, Val.

_______________________________

Kochani,

resztę opowiadania będziecie mogli przeczytać w antologii, którą już w lutym wydajemy z grupą literacką Ailes :) Jeśli ktoś z Was będzie zainteresowany – gdy tylko będę znała więcej szczegółów, na pewno tutaj wrzucę :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top