Po krótce o żeglarzu/Żeź ku uciesze

-Teee Bili!
Zawołał grubym głosem jeden z marynarzy stojący w tej chwili za sterami płynącego otwartym morzem statku. Nieco umięśniony mężczyzna w średnim wieku z bandaną na głowie, bujnym zarostem i trochę odurzającymi ubytkami w żółtych i tak zębach. Słońce prażyło, łajba bujała a niektórzy oprócz pracy przy masztach podśpiewywali jakieś zbujnickie pieśni. Żyć nie umierać tylko rabować.
-Czego?
Zawołał Billi sprawdzający liny przy niechlujnie zawieszonym maszcie.
-Przynieś mi wody, tam stoi!
Wskazał palcem miejsce na niewielkim pokładzie. Bili jedynie burknął coś pod nosem, szarpnął za linę i podirytowany ruszył we wskazaną stronę. Nie lubił tego że marynarz będący jednocześnie przełożonym kapitana ciągle im rozkazywał, zrób to zrób tamto.
Ale nagle pod jego stopami coś zapukało.  Bili zatrzymał się zdziwiony, odwrócił się na pięcie i ponownie podszedł do miejsca z którego dobiegł tajemniczy dźwięk
-Co jest?! Gdzie moja woda?!
Oburzył się mężczyzna
-Nobo -wskazał palcem w dół- tam coś...
Nagle rozległo sie donośny trzask i chrupnięcie. Z pod pokładu nagle wybiła się kamienna kosa która przebiła klatkę Billego jak strzała. Wszystkich wbiło w podłogę. Chłopak prubował coś jeszcz wyksztuśić ale z ust popłynęła jedynie krew. Ciało zostało wciągnięte pod pokład brudząc wszystko dookoła krwią. Jeszcze pare chrunięć i wszystko ucichło pozostawiając morderczą atmosferę. Od Razu kto mógł poderwał się do broni. Piraci rzucili wszystko co mogli i ci którzy mieli broñ od razu podbiegli do wyrwy. Ostrzelali ją i wyczekiwali rezultatów. Wszyscy spojrzeli po sobie zadowoleni. Kryzys zażegnany, a Bille go i tak mało kto szanował, jeden w tą czy w tą. Nic bardziej mylnego. Nie zdążyli nawet dobrze się ucieszyć. Garry wytrzaskał kolejną wyrwę z której wyskoczył i jednym sprawnym ciosem nabił trójkę na szpikulec. Teraz już rozpętało się istne piekło. Piraci strzelali, cieli, walczyli, rzucali ale na marne. Garry przemykał pomiędzy tym wszystkim jak opętany przez demony taran który nie cofnie się przed niczym. Szkarłatny płyn z każdą chwilą coraz bardziej pokrywał pokład, wsiąkał w deski dla odmiany opuszczając podziurawione i poprzerywane ciała. Ci którzy nie walczyli próbowali się ratować, chociaż wyskoczyć za burtę, ale jedynie ich głowy wstanie były opuścić statek wpatrzone w oprawce z nienawiścią. Chyba jedynie kapitan miał tu jakieś szanse. Bronił się dzielnie jednak najsilniejszy z ciosów przełamał jego zapały oddzielając rękę od reszty ciała. Nie było miejsca w którym ktokolwiek mógłby się schować. Demon natomiast siedział na jednej z burt machając delikatnie ogonem w powietrzu i chłoną. Chłoną dzieło jakiego dokonał z triumfalnym uśmiechem na ustach. Uwielbiał robić takie rzeczy, zawsze sprawiało mu to samo radości. Niedługo później obydwa statki tonęły, jeden ostrzelany z armat płonącej łajby która również zaczynała już nabierać wody. Garry natomiast w tym czasie odpłynął na szalupie zabierając ze sobą broń oraz wszystkie jego cygara. Dopłynął do brzegu i rozpoczął swoją wędrówkę wraz z towarzystwem doglądającego go demona. Teraz chłopak musiła wypełnić swoją część umowy. Szli długo, nie jedli, nie musieli, nie spali, nie musieli. Po Prostu szli dopóki nie dotarli do ziem animskich.
-To tutaj
Zarzucił lis
Wpatrzony przed siebie
-Myślałem że będzie wyglądać lepiej powiedział zmarnowany, przez tą drogę sporo rozmyślał. Spoważniał nieco pokrywając się w żałobie. Ale jego kompana niezbyt to obchodziło. Stali w tej gorszej części ziemi animskich. Drzewa były przegnite, zszarzałe i aż kipiące od czarnej magii przelewającej się w podłużnych zagłębieniach ogromnych dębów ukorzenionych kompletnie wszędzie. Stali przed czymś co można by nazwać fordem wykonanym z drzew które powyginane i powykręcane same stworzyły naturalne osłony warowne. Wszędzie rozlegał się dobrze znany chłopakowi zapach a wiatr nie wiał żeby choć minimalnie go rozwiać. Chyba jedynie brama znajdująca się pośrodku grodu była elementem w który w ingerowali animowie. Brama zaczęła się powoli otwierać a ze środka zaczęła wypływać fioletowa mgła.
-Ślepe miasto
Powiedział triumfalnie demon
-Kiedyś stąd wyjdę?
-Za 30 lat... Nie musiałeś się zgadzać
-Musiałem...
Dodał jeszcze gary i potoczył się się w stronę bramy z której co chwile spoglądała na niego zbielałe ślepia paru postaci. Ponure miejsca... Pisał bym pewnie dalej, ale o istotach które przekroczą bramy ślepego miasta się nie mówi. A historia nie zapisuje ich nigdzie. Kiedyś wyjdą, ale wtedy nie będą już osobami którymi były kiedyś. Bramy zatrzasnęły się, pozostawiając za bramami jedynie uśmiech unoszący się pod znikającymi już jasno żółtymi ślepiami.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top