p o c z ą t e k
Dzień września pierwszy, roku pańskiego tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego.
Wtedy dla ludzi data niezbyt wyjątkowa.
Dzień miał być to kolejny w państwie krwią i blizną wyzwolonym, pokojem od lat dwudziestu się cieszącym.
Dzieci z tornistrami panią lato z żalem wielkim żegnały.
Oj piękna pani ciepła, nie zapomnij o nas i za rok znów przyjdź do nas, ukojenie zasłużone nam tym samym dając.
Żadne dziecko, matka, czy prababka jednak się nie spodziewała, co za kilka godzin wydarzyć się miało.
Godzina wczesna nastała, bo gdzieś około nad ranem czwarta i cały spokój niczym chwila ulotna uciekł.
Bum, bum
Westerplatte pod szwabskich armat ostrzałem się znalazło.
Cóż ty im winna polska
ziemio, cóż ty im winna?
Że wolna chcesz być?
Przecież to żadna wina.
Chłopcy młodzi za hukiem z bronią podążali w mundury przyodziani, lecz mimo losu swego w uśmiech na twarz również ubrani. Bo żaden Szwab przecież Polski nie będzie nam germanił.
Szlochy matek i panien w swych synów, czy partnerów młodych wpatrzonych z daleka słychać się dało, czy ktoś pragnął tego, czy też nie.
Wszędzie kurz, wszędzie pył.
Oddychać tam się ledwo dało, słońce powoli wschodzące widoczności również nie poprawiało.
Lecz mimo warunków takich, każdy do walki brał się dzielnie.
Pół godziny
Ofiar stos, ale cóż się dziwić, kiedy przeciwnik ma taką moc?
Obrona upadła, wróg na ląd, do ludzi się dostał.
Oj biada tym ludziom,
biada!
Strach i nędzę w ich oczach widzieć się dało, za to u wojska niemieckiego pustkę wyłącznie, jakby z uczuć wyzbyte ich dusze i oczy były.
Co młodszy kawaler jedynie z politowaniem patrzył na los ludzi tych bezbronnych, często w ich języku ojczystym z mieszanką jego słyszał ich na kolanach o łaskę błagających.
Czy ich próśb wysłuchiwał?
Z tym bywało różnie.
Jedno jest pewne - zawsze patrzył na nich z góry.
Nigdy z dołu, obroń Boże! Co by honor jego poczuł, gdyby taki Polak patrzył na niego z góry?
No przecież honor nie mógłby na to mu pozwolić.
A honor dla mężczyzny każdego, od czasów niepamiętnych był rzeczą przenajświętszą, nawet jeśli w skutkach często tragiczną.
Panika w mieście wielka była. Jedni najeźdźcy opór stawiać chcieli, a inni w popłochu uciekali, a zdążali się też o tacy, co w bezruchu stali, bo zaistniałej sytuacji całkowicie nie pojmowali. Tak zazwyczaj dzieci robiły. Te same dzieci, co dziś na nowo troskę nauki poznać miały, na nauczycieli narzekać i z przyjaciółmi po zajęciach czas radośnie spędzać.
Oh, matulu przenajświętsza, czemu los im zesłałaś taki?
Takim dzieckiem był Jasio mały, co na ulicy z tornistrem na plecach swoich małych stał bezwładnie bez skutków żadnych mamy, czy papy swego wypatrując.
A dzieci takich było pełno.
Kiedy stał tak sobie i tem gwar cały chłopczyk obserwował, to nagle pan z wąsem niczym u Piłsudskiego go zaczepił.
— Chłopcze drogi, leć do radia i zamieś tam ten papier, by Warszawę o stanie naszym poinformowali. Za siebie się nie oglądaj, tylko przed siebie leć, a tam i schronienie przed Niemcami znajdziesz! —
Rączkę pan stary chłopczyka ujął delikatnie i karteczkę pomiętą w dłoń jego włożył, po czym palcem na wieże niebyt na szczęście odległą mu wskazał.
Ten Polak mały głową tylko kiwnął i do przodu szybko pognał.
Strzał, krzyk
Dźwięki takie cały czas towarzyszyły mu w drodze, ale uwagi starał się im nie poświęcać i biegł, biegł, tak jak pan mu tamten kazał. Nóżek silnych nie miał, ale mimo tego dzielnie pędził, nawet jeśli wartości papierka tego nie znał, a była ona wielka.
Nie patrz na to zło cię otaczające, dziecko drogie
Zmęczony po czasie, sam nie wiedział jakim do celu dotarł. Krótkim, czy długim?
Ah, to nieważne! To cel się przecież liczył najbardziej.
Los maluchowi temu sprzyjać musiał, bo obywatela żadnego z zachodu nie spotkał.
Po schodach żelaznych, na paluszkach wszedł i pana w pomieszczeniu z urządzeniami dla niego niezbyt znanymi, z wyglądu jednak bardzo ciekawymi ujrzał.
Sam pan za to blady był bardzo. Włosy kudłate, jakby w ogóle nie czesne były, za to oczy miał ładne, szare takie, smutno jednak we wszystko wpatrzonymi.
Odezwał się w stronę jego chłopaczek, czym z zamyśleń pana z radia wyrwał.
Ten do niego krokiem niezbyt żwawym podszedł, a kiedy blisko się go znalazł, to chłopiec wiadomość i wygląd pana z rynku przekazał.
Czemu on był taki wolny, spokojny?
Przecież wojna za oknem się toczy!
Pan ten zdziwiony na wieść tą po głowie chłopca poklepał i wrócił do magicznego pokoiku swego.
Było jak pan z rynku mówił, Jaś i schronienie przed strzałami tam znalazł.
Ubranie, włosy, jak i ciało całe w kurzu miał, jednak w duszyczce był z czynu swego dumny, oraz jakże szczęśliwy.
Nagle strzały ustały. Do okna zaciekawiony podjeść postanowił, z którego na plac rynków śliczny był widok.
I w głowie mu się nie mieściło, że tuż to ten sam plac jest, na którym w wakacji trakcie z przyjaciółmi radośnie spędzał czas.
Teraz nie był on taki wesoły, o nie. Gruzy budynków, ciała ludzi martwe, czołgi niemieckie. To teraz tam było widać.
Na środku zobaczył wówczas pana z wąsem, a z nim żołnierza niemieckiego.
Szczęśliwy, że twarz znajomą widzi, jeszcze bardziej w widok zaczął się wpatrywać.
Ulotne to szczęście było.
Niczym życie w czasach tamtych.
Strzał, huk
I strzał kolejny. Pana z wąsem już nie ma. Jasiowi od razu mina zrzedła.
Już łzy z oczu lecieć mu miały, jednak uścisk czyj mocny, na swym ramieniu małym odczuł.
Pan od radia znowu smutno się w okno wpatrywał. Zacisnął uścisk swój na chłopca ramieniu cherlawym i wzdychnął cicho.
— Nie płacz dziecino, nie warto. Jeszcze dużo żyć to wszystko pochłonie, zdecydowanie za dużo...
Okupant gnębić nas będzie, uprzykrzać życia nasze, z polskości starać się nas wyrzec, ale pewnym bądź, jak i oni jednego, chłopczyku młody - ten lud się nie podda. Bo osobliwość jego jest taka, że życie swe bez trudu odda, jednak w trakcie jego, za skarby żadne najeźdźcy się nie podda.—
O słowach jego Prokop, bo tak na nazwisko miał nasz bohater mały, myśleć co nie wiedział.
Cóż się dziwić? W końcu był młody, bardzo młody. Wciąż tą dziecięcą niewinnością obdarzony.
Nie w głowie mu wojenki, czy życia tracenie było, oj nie.
Widział, to pan straszy, wreszcie nie smutno, lecz jakby ze współczuciem na chłopca się patrzył.
Zamartwiać go nie chciał na razie, bo wiedział, że wcale nie da rady.
Uśmiechnął się kpiąco i ku gabinetowi swemu się zaczął zmierzać.
— No już, stolicy naszej znak dać trzeba, jak my się tu trzymamy. Ah, nadal nie mogę uwierzyć, że po ledwo upłynięciu lat dwudziestu znów wojnę mamy! Cóż, dobrze, że na razie jedynie z Niemcami, bo jakby ruskie im pomagały, to... oj, nie daj Boże! Bo na Brytanię, czy Francję chyba liczyć co nie mamy. Polak własny rozum mieć musi i na siebie, a nie na innych ludzi liczyć. A że tak nie jest, to proszę jaki los mamy!—
Przemyślenia swe kpiącym, niczym uśmiech swój tonem wygłosił i zaczął nucić. Pieśń znaną każdemu Piastów potomkowi, nawet Jasiowi małemu.
Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy
Co nam obca przemoc
wzięła, szablą odbierzemy
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top