41. Koci hotel

Budzę się bladym świtem z głową na ramieniu Chanyeola, który nadal obejmuje mnie ramieniem i przytula do siebie. Oczy pieką mnie z niewyspania, a przez głód burczy mi w brzuchu, gdy w końcu wstaję z niewygodnej ławki, zdejmując z siebie jego skórzaną kurtkę. Stwierdzam, że potrzebujemy śniadania. Wiem, że mój chłopak na pewno jest głodny, a ja sam zabiłbym za kubek dobrej kawy i głupiego pączka. Nie zastanawiam się więc, wysuwając pieniądze z kieszeni szatyna i przykrywając go jego kurtką. Śpi tak twardo, że naprawdę łatwo byłoby go okraść, ale nie mam serca go budzić. Na koniec zostawiam opiekuńczy pocałunek na jego chłodnym czole i pospiesznie zmierzam w stronę niewielkiej piekarni po drugiej strony ulicy.

Z samego rana ulatniają się wokół niej aromatyczne zapachy świeżych bułek i chrupkiego pieczywa. Sklep jest jeszcze zamknięty, co oznacza, że musi być przed siódmą, więc dobry kwadrans czekam pod drzwiami, ze zniecierpliwienia pocierając skostniałe ramiona. Nie boję się, że zostawiłem Chanyeola na ławce. W końcu o tej porze na dworcu nie ma zbyt wielu ludzi, a na pewno nie takich, którzy mogliby zrobić mu krzywdę. Tak rano podróżują jedynie rządni przygód zdobywcy gór i rodziny z dziećmi. Narkomani i niebezpieczni motocykliści trzymają się raczej swoich barów w szemranych okolicach i zrujnowanych przedmieść.

Gdy ekspedientka otwiera piekarnię, jestem najszczęśliwszy na świecie. Wszystkie produkty są świeże i pachnące, a ja nie mam pojęcia, co dla nas zakupić. Staram się wymyślić, na co Chanyeol miałby ochotę. Po długich minutach namysłu wybieram dwa rogale z czekoladą i dwa kubki kawy. Płacąc, orientuję się, że starczyłoby na jeden bilet powrotny i odczuwam niewyobrażalną ulgę, wiedząc, że Park mógł odjechać beze mnie, ale tego nie zrobił.

Wracając, staram się nie myśleć o tym, jak bardzo daleko od domu jestem. Rozważam tylko to, ile przyjemności sprawi mi wgryzienie się w tego chrupiącego rogala i popicie go łykiem solidnej, mocnej kawy. Nigdy takiej nie lubiłem, ale była najtańsza, więc wiem, że będę musiał się do niej przekonać.

Na dworcu zastaję pustą ławkę i natychmiast ogarnia mnie niepokój. To oznacza, że Chanyeol musiał już wstać i pewnie poszedł mnie szukać. Widząc, że zabrałem mu pieniądze, pewnie pomyślał, że kupiłem bilet do domu i zostawiłem go na tym cuchnącym dworcu. Na samą myśl wzbiera we mnie poczucie winy, choć przecież nie chciałem źle. Po prostu pragnąłem, aby się wyspał, by później obudzić go pachnącym, świeżym śniadaniem, które w naszej sytuacji było jak błogosławieństwo.

Przez kolejne minuty szukam go po całym dworcu. Zaglądam na perony, sklepiki, małe kawiarnie i pytam przechodniów, czy widzieli wysokiego szatyna w czarnej kurtce. Nikt jednak nie mijał dzisiaj żadnego faceta w czarnej kurtce, więc pozostaje mi kontynuowanie poszukiwań. Jestem bliski płaczu, kiedy nagle zauważam Chanyeola wychodzącego zza rogu i podchodzę do niego, niemal upuszczając papierowe torebki z jedzeniem.

- Aniele - wzdycha na mój widok. Oczy ma czerwone z niewyspania i zapuchnięte. Na jego bladej twarzy widać pierwsze ślady zarostu, a jego włosy zdecydowanie potrzebują szamponu, jednak dla mnie nadal jest piękny. Nawet o tej siódmej rano na obcym dworcu w obcym mieście widzę w tym mężczyźnie tylko czyste piękno. - Szukałem cię. Gdzie byłeś?

Jego spojrzenie pada na kubki kawy i papierowe torebki, a twarz rozjaśnia lekki uśmiech.

- Myślałeś, że odjechałem bez ciebie? - pytam z bólem w sercu.

- Nawet nie dopuszczałem do siebie takiej myśli.

Siadamy w najbardziej odludnej części dworca przy zamkniętym peronie i robimy sobie mały piknik. Próbujemy zakupionego pieczywa, pijemy kawę i uśmiechamy się do siebie. Napięcie pomiędzy nami już zelżało. Można powiedzieć, że jest nam obu nawet przyjemnie, gdy tak jemy, patrzymy na swoje uśmiechy i słuchamy gwaru miejskiego dworca.

- Mam dla ciebie papierosa - mówię, gdy kończymy jeść i wyciągam z kieszeni pomiętą fajkę.

- Dla mnie? - pyta, jakby to było coś nieprawdopodobnego.

- Tak - odpowiadam. - Wczoraj poczęstował mnie pewien z przechodni. Zostawiłem go dla ciebie.

Bierze papierosa pomiędzy palce i uśmiecha się, wydobywając z kieszeni kurtki zapalniczkę. Obserwuję, jak odpala końcówkę i zaciąga się głęboko. Najbardziej pociąga mnie to, jak patrzy na mnie przez unoszące się w powietrzu smugi dymu.

- Dziękuję - mówi, po czym podsuwa mi papierosa. - Chcesz?

Szczerze mówiąc, mam na niego koszmarną ochotę, ale odmawiam. Wiem, że Chanyeol bardziej potrzebuje nikotyny, a poza tym większą przyjemność sprawia mi siedzenie i patrzenie jak powoli zatraca się w rytuale porannego palenia. Za każdym razem gdy u niego nocowałem, rozpoczynaliśmy dzień wspólnie wypalanym papierosem, a gdy o tym myślę, dociera do mnie, jak bardzo tęsknię za domem. Naprawdę chciałbym już wrócić, choć część mnie podpowiada, że i tak wrócę. Przecież nie zostaniemy tu na zawsze - prędzej, czy później coś wymyślimy.

- Ile mamy pieniędzy? - pyta w końcu Chanyeol.

Bez słowa wyjmuję z kieszeni pozostałości naszych funduszy. Mężczyzna przelicza je i wzdycha.

- Skołowałem jeszcze pięć tysięcy won. Starczy nam na obiad - mruczy, wyjmując z kieszeni kurtki pieniądze.

- Skąd je masz? - pytam szczerze zainteresowany.

- Skądś - odpowiada wymijająco i wzrusza ramionami.

- Nie ukradłeś, prawda?

Szczerze mówiąc, tego obawiam się najbardziej. Nawet nie chcę myśleć, że Chanyeol mógłby się posunąć do przestępstwa, którego sami zostaliśmy ofiarami.

W odpowiedzi tylko znowu wzrusza ramionami.

Gdy kończy palić, ruszamy do tablic z rozkładami jazdy. Najszybszy pociąg do Seulu mamy za dwie godziny o jedenastej. Później jest jeszcze jeden kwadrans po piątej i ten najpóźniejszy o dwudziestej trzydzieści. Byłoby tak łatwo, gdybyśmy tylko mieli pieniądze na bilet.

- Skołujemy jakoś ten hajs - mruczy, stojąc za mną z rękoma w kieszeniach spodni.

- Jak? - pytam, odwracając się. - Możemy poprosić paru ludzi i może...

- Nie będziemy żebrać - przerywa mi kategorycznie, nieznoszącym sprzeciwu głosem.

- Więc?

- Pójdziemy na miejsce wyścigów i wygram trochę forsy. - Wzrusza ramionami, jakby to było tak dziecinnie proste.

- Nie ma mowy - prycham.

- Dlaczego? - patrzy na mnie z góry i już wiem, że nie odwiodę go od tego ryzykownego pomysłu.

- Żeby wziąć udział trzeba zapłacić.

- Więc zapłacę tym, co mamy - tłumaczy. - Może zejdą trochę z ceny.

- Jeżeli przegrasz, zostaniemy bez niczego!

- Dlaczego zakładasz, że przegram?

Rzucam mu zniechęcone, mające być odpowiedzią spojrzenie.

- Jestem realistą, Chanyeol. Przestań nawet o tym myśleć. Poza tym skąd weźmiesz motocykl?

- Pożyczę od kogoś.

- Przestań.

Park wywraca oczami i zamykamy temat. Przez resztę dnia szlajamy się po dworcu, starając się wymyślić coś, co miałoby szansę się powieść. Powoli zaczynam się niepokoić. Jestem już zmęczony, a pęcherze na stopach utrudniają mi chodzenie, w związku z czym w końcu siadam na jednej z ławek wewnątrz i stwierdzam, że nie ruszę się stąd, dopóki nie wymyślimy czegoś logicznego.

- Może złapiemy stopa? - proponuję, obserwując, jak za przeszkloną ścianą dworca niebo zasnuwają ciemne, burzowe chmury. Zapowiada się na deszcz.

- W taką pogodę chcesz stać przy jezdni? - unosi brew Chanyeol.

- Ty w taką pogodę chciałeś się ścigać, geniuszu - odgryzam się.

- Chyba nie wiesz, mój słodki aniele, że wyścigi odbywają się zawsze w umówionym terminie. Bez względu na pogodę - mówi, rzucając mi wymowne spojrzenie. - A tak się składa, że dziś wieczór mógłbym się ścigać. I być może bym wygrał.

- Albo byś przegrał.

- Chyba lepiej spróbować, prawda? - pyta takim tonem, jakbyśmy naprawdę nie mieli już innego wyboru.

Patrzę na tę determinację w jego oczach i wiem, że jest zdolny do czegoś takiego. On naprawdę mógłby postawić całe nasze pieniądze na jeden wyścig. Przeraża mnie to, a jednocześnie budzi we mnie podziw. Nie wiem, czy to szaleństwo, duma czy może odwaga. Chanyeol po prostu jest zbyt pewny swego.

- Nie - ucinam. I znów siedzimy w milczeniu.

Wewnątrz dworca jest chociaż ciepło. Cieszę się, że nie musimy siedzieć w deszczu i nawet jest mi trochę lepiej z myślą, że mogło być gorzej. Nie wiem, na co czekamy, ale Chanyeol zgarnia z jakiegoś kiosku darmowe egzemplarze gazety z zeszłego tygodnia i przynosi mi, abyśmy dla zabicia czasu sobie poczytali. To zabawne, ale naprawdę czytamy. Moglibyśmy robić teraz tyle rzeczy, aby wrócić do domu, a tylko siedzimy ramię w ramię i przewracamy papierowe strony czasopisma o polityce, ekonomii i innych rzeczach, o których nie mamy pojęcia.

Stwierdzam, że chciałbym, aby tak wyglądała nasza starość. Chciałbym siedzieć ramię w ramię z Chanyeolem, ze spokojem czytać zawiłe artykuły i od czasu do czasu zerkać na siebie kątem oka. Z tą różnicą, że zamiast na dworcu chciałbym siedzieć z nim na jakieś miękkiej kanapie w przytulnym salonie wypełnionym zapachem świeżo parzonej herbaty i starego papieru. Mielibyśmy na sobie puchate kapcie i ciepłe dwuczęściowe piżamy, różniące się tylko kolorem i rozmiarem. Bylibyśmy starzy i pomarszczeni, może mielibyśmy problemy z pamięcią, ale w swoich oczach nadal bylibyśmy dla siebie tymi samymi młodymi kochankami. Może skleroza dawałaby się nam we znak, ale nadal pamiętalibyśmy o tych wszystkich przejażdżkach motocyklem, o naszym poznaniu na wyścigach i o niefortunnym wypadku, gdy zostaliśmy okradzeni i z trudem próbowaliśmy wrócić do domu z obcego miasta. To byłyby cudowne wspomnienia - idealne do wspominania przy bezsensownej gazecie.

W końcu Chanyeol stwierdza, że przydałoby się coś zjeść i jak gdyby nigdy nic idziemy do pobliskiej knajpki, serwującej szybkie posiłki. Stwierdzamy, że kupimy jak najwięcej za jak najmniej i w taki sposób kończymy jedząc dużą porcję frytek z keczupem, który dostaliśmy gratis. Mam ochotę na Coca Colę, ale jest za droga - muszę zadowolić się najtańszym sokiem w kartoniku, który smakuje jak woda z kranu.

- Spędzimy tu kolejną noc? - pytam, gdy wracamy na naszą ławkę. 

Na zewnątrz już na dobre się rozpadało, więc nawet nie myślę o wychodzeniu z wnętrza dworca. Niestety, nie możemy w nim nocować. W kątach czają się ochroniarze, którzy wyrzucają na zewnątrz włóczęgów i żebraków, a to dodatkowo napawa mnie niepokojem. Wolę już spać na ławce w strugach deszczu niż zostać wyrzuconym.

- Postaram się, żeby to nie było konieczne - mruczy Chanyeol.

- To znaczy? - pytam z zainteresowaniem, ale on zaklęcie milczy, udając zainteresowanego swoją gazetą.

W końcu dochodzi wieczór. Jestem śpiący, zmęczony i obolały, gdy wstaję, by udać się do publicznej toalety. Żałuję, że nie ma w niej prysznica albo choć jakiejś jego imitacji. Desperacko potrzebuję kąpieli i jestem pewien, że umrę, jeżeli czym prędzej nie zmyję z siebie tego smrodu.

Korzystając z tego, że łazienka jest pusta, myję w umywalce twarz, ręce oraz stopy, które są w opłakanym stanie. Nawet sobie nie wyobrażam, jak będę chodził przez następne dni. Zwilżam też włosy, decydując się umyć je mydłem w płynie. Niezbyt higieniczne, ale lepsze to niż nic. W końcu zdejmuję koszulkę i myję się najdokładniej jak tylko mogę, zupełnie nie przejmując się tym, co pomyślą o mnie panowie, którzy przekraczają próg publicznej toalety. Najzabawniej wyglądam chyba, gdy suszę włosy pod suszarką do rąk i wycieram pachy papierem toaletowym, żałując, że nie mam przy sobie dezodorantu lub szczotki do zębów.

Gdy opuszczam WC, czując się w mniejszym lub większym stopniu odświeżony, rozważam zapytanie Chanyeola o kupno pasty do zębów. W końcu moglibyśmy umyć zęby palcami i przynajmniej byłoby to bardziej higieniczne niż niedbanie o jamę ustną przez parę dni. Nie mogę się z nim jednak podzielić tą ideą, ponieważ orientuję się, że nasza ławka jest pusta. Zostały na niej tylko te nędzne, bezsensowne gazety. Chanyeol zniknął.

Wiem, że poszedł na wyścigi i jestem wściekły na samego siebie, że spuściłem go z oka, dając mu dogodną okazję do dokonania czegoś tak głupiego, ale mimo to wierzę, iż zwyczajnie kręci się gdzieś po dworcu. Szukam go więc po wszystkich zakamarkach, aż w końcu zrezygnowany przysiadam na naszej ławeczce, mając ochotę się rozpłakać. I płaczę. Płaczę długo i żałośnie, aż od tego całego użalania się nad sobą zaczyna boleć mnie głowa. Dochodzi dwudziesta druga, kiedy to ochroniarze zaczynają przeganiać włóczących się wewnątrz dworca bezdomnych. Opuszczam więc jak najszybciej naszą ławkę i uciekam w kierunku wyjścia, choć zupełnie nie uśmiecha mi się stanie w deszczu.

Niestety, kończę skulony pod niewielkim zadaszeniem zamkniętego warzywniaka, płacząc, przeklinając Chanyeola i modląc się, aby los był dla mnie nieco łaskawszy. Zastanawiam się, czy Chanyeol wróci do mnie, jeżeli wygra. Może jednak kupi jeden bilet i pozostawi mnie tu samego? A jeżeli nie wygra? Czy wtedy już nigdy więcej go nie zobaczę? Te myśli dobijają mnie jeszcze bardziej i znowu szlocham żałośnie zasmarkany, śpiący i głodny. Stwierdzam, że od tej pory będę dawał całą gotówkę z portfela każdemu bezdomnego, którego minę. Teraz lepiej niż kiedykolwiek poznałem jak okrutne jest życie na ulicy, gdy nie masz co zjeść na kolację ani gdzie schronić się przed deszczem.

Mam za złe Chanyeolowi, że mnie zostawił i wiem, że nie wybaczę mu, jeżeli wróci do mnie bez pieniędzy. A jeszcze bardziej mu nie wybaczę, jeżeli w ogóle nie wróci. Zastanawiam się, czy się o mnie martwi, czy myśli o tym, jak ja się martwię i czy aby na pewno jest na tych pieprzonych wyścigach. Może mnie okłamał? Może pojechał do domu pociągiem o dwudziestej trzydzieści?

Nawet nie chcę o tym myśleć. Jestem zbyt zmęczony.

Patrząc na siebie w odbiciu okna wystawowego jednego ze sklepów obok, stwierdzam, że naprawdę wyglądam jak typowy żebrak - porwane spodnie, zmęczone oczy, brudna koszulka. Jest mi naprawdę wstyd, że doprowadziłem się do takiego stanu, ale co innego mógłbym zrobić, aby się przed tym uchronić? Mój umysł podpowiada: "Mógłbyś od początku trzymać się z dala od tego porywczego motocyklisty", ale ignoruję to, bo serce nawet nie bierze tej odpowiedzi pod uwagę. Pozostaje mi tylko czekać na Chanyeola i wierzyć, że wróci.

Po kolejnej godzinie zaczynam się martwić, czy być może nie uległ jakiemuś wypadkowi. Może na wyścigach miała miejsce jakaś okrutna tragedia? Może Chanyeol jest ranny? Albo, co gorsza, martwy? Boże. Co jeżeli już po drodze potrącił go samochód? Co jeżeli ktoś go napadł? Boże, mój Chanyeol.

Gdy wybija północ, idę do okienka kas i pytam, czy wysoki brunet w skórzanej kurtce kupował dziś bilet do Seulu. Pani ekspedientka odpowiada z wielką pretensją, że nie zwraca uwagi na kupujących i jeżeli nie chcę kupić biletu, to mam czym prędzej wyjść z kolejki, bo wezwie ochronę. Gdyby tylko wiedziała, kim tak naprawdę jestem, albo, oho, kim są moi rodzice. Ogrom naszych osobistości i naszego poziomu w świecie muzycznej śmietanki towarzyskiej przygniótłby ją do ziemi jak robaka.

Ta myśl zaprząta mój umysł, pozwalając nie myśleć o Chanyeolu i o tym, gdzie też może się podziewać, gdy siedzę na wilgotnych schodkach pod zamkniętą biblioteką publiczną nieco dalej od dworca. Stwierdzam, że nienawidzę tego miejsca. Tego miasta. Tego dworca. Nienawidzę tego z całego serca i decyzja o przyjeździe tu była najgłupszą na świecie. Ciągle liczę na to, że znajdę gdzieś Chanyeola. Może zobaczę, jak przebiega przez ulicę w strugach deszczu? Albo usłyszę jego wołanie z drugiego końca chodnika? Cholera, ale byłoby pięknie. 

Wraz z kolejnymi minutami uczucie porzucenia niknie pod warstwą gęstniejącego we mnie gniewu. Stwierdzam otwarcie przed samym sobą, że to, czego dopuścił się Chanyeol, jest niewybaczalne i musiałbym być idiotą, aby dać mu drugą szansę. Nie powinienem nawet na niego czekać - w końcu on sam mnie zostawił. Świetnie - myślę, pocierając spuchnięte oczy. - Mam za swoje. Naprawdę mam za swoje. Dokładnie takiego zakończenia spodziewałbym się po tej znajomości. Po tym śmiesznym związku. Co to ma być, do cholery? Jesteśmy razem na dobre i na złe, a potem zostawiamy się nawzajem. Czy on naprawdę nie ma ani krzty honoru? Sam mówił, żebyśmy się nie rozdzielali. Jest jak opóźnione dziecko. Nic, tylko wszystko robiłby sam. Od początku nie traktował mnie poważnie. Nie zasługiwał na mnie. Właśnie, nie zasługiwał na mnie! Porzucił mnie tu jak psa. Co gdyby coś się stało? Może ktoś lada chwila mnie napadnie? Może jakaś grupa zbuntowanych nastolatków? Może jakiś zbiegły seryjny morderca obierze mnie na cel? Świetnie, niech ten dupek zdechnie przez poczucie winy. Niech zdechnie przez poczucie winy na swoich pierdolonych wyścigach, a ja będę już z aniołkami i chuj mnie to wszystko obchodzi.

Zaczynam powoli planować powrót bez niego. Żebranie jest dość upokarzające, ale jestem na tyle zdesperowany, że nie miałbym z tym problemu. Może znalazłbym tymczasową pracę, żeby zarobić na ten nieszczęsny bilet? W ostateczności mogę zawsze zadzwonić do rodziców, ale z tej opcji wyjątkowo nie chciałbym korzystać. Stwierdzam, że najlepszym planem będzie pójście na miejsce nielegalnych wyścigów, ale nie po to, aby znaleźć Chanyeola. O nie, to byłoby bez sensu. Sam mnie tu zostawił. Znalazłbym innego motocyklistę, który odwiózłby mnie do domu. Cóż, jestem dość atrakcyjny, a w środowisku nielegalnych wyścigów podobno roi się od homoseksualistów. Są spore szanse na to, że wróciłbym do domu, a przy tym z dumą zamanifestował Chanyeolowi, jak zajebiście sobie bez niego radzę. Właśnie tak - zajebiście.

Ale zamiast tego płaczę, bo nadal wierzę, że wróci.

Potem wyklinam go od najgorszych.

Ale potem znów płaczę i wiem, że go kocham.

I tak w kółko. Przez całą noc.

Zegar w centrum miasteczka szykuje się do wybicia pierwszej, gdy słyszę ryk motocyklu po lewej stronie ulicy. To wszystko wydaje się tak nierealistyczne, że nawet nie poświęcam temu uwagi. Uznaję, że to tylko zwykły sen na jawie. Podnoszę wzrok dopiero, gdy dźwięk milknie i przyłapuję samego siebie na stwierdzeniu, że bardzo chciałbym, aby istniał naprawdę. Może Chanyeol odnalazł swój motocykl? Może jest jeszcze jakaś nadzieja?

Podrywam się, gdy widzę mężczyznę kręcącego się wokół dworca. Wygląda niepokojąco i naprawdę mam wrażenie, że jest jakimś zbiegłym przestępcą. W świetle lamp ulicznych wszystko wygląda dwa razy straszniej niż po ciemku, a zwłaszcza ta olbrzymia sylwetka postawnego szatyna, który nagle się odwraca i uśmiecha, i... już wiem, że nie powinienem się bać. Tylko jedna osoba wygląda tak groźnie dla otoczenia, a tak łagodnie dla mnie samego.

Chanyeol.

Podrywam się do biegu na skostniałych z zimna nogach, ignorując ból w pokrytych pęcherzami stopach. Nadal pada, ale zimne krople nie studzą mojego entuzjazmu, gdy wpadam prosto w szeroko otwarte ramiona Yeola, który jest tak samo zaskoczony jak ja.

- Aniele - dyszy zdumiony, a na sam dźwięk jego głosu przypominam sobie, że nie powinienem dawać mu tej satysfakcji.

- Ty dupku - syczę i ostentacyjnie odpycham go od siebie. - Poszedłeś tam? Poszedłeś na te pierdolone wyścigi?

- Uspokój się. - Unosi dłonie w obronnym geście i usiłuje udawać, że wszystko jest w porządku.

- Zostawiłeś mnie tu! Mieliśmy trzymać się razem, tak? Kurwa, jaki ty jesteś niesłowny! Powinienem już dawno być w domu, a ty... ty w kółko to utrudniasz! Mówiłem, żebyśmy spróbowali prosić przechodniów o pieniądze. Ale nie, twoja pieprzona duma musiała nam rozpierdolić plany, bo TY uważasz, że mo...

Milknę. Chanyeol wysuwa z kieszeni plik banknotów, który w nocnym mroku majaczy mi przed oczami jak fatamorgana. Czuję, jak z nadmiaru emocji kręci mi się w głowie i z trudem udaje mi się wydusić z siebie słowo.

- Ty... To... Jak?

Szatyn uśmiecha się, rozsuwa w palcach wachlarz gotówki i patrzy na mnie z dumą.

- Otóż wygrałem.

Przez chwilę naprawdę mu nie wierzę, ale potem patrzę w te szczere, lśniące oczy i nie potrafię się już sprzeciwiać. On wcale mnie nie okłamuje. Boże.

- Chyba żartujesz - prycham i biorę pieniądze w dłoń, jakbym nie wierzył, że są tu naprawdę.

Staram się je przeliczyć, ale jestem zbyt zmęczony, by w ciemności rozpoznać nominały. Czuję się nagle taki słaby i mały, a jednocześnie uderza we mnie uczucie, że możemy wszystko. Możemy kupić bilety do domu, dobre jedzenie i nawet starczy na tę głupią pastę do zębów. Mało tego! Starczy na cały karton pierdolonych past do zębów.

- To za pierwsze miejsce egzekwo. Nie tak dużo jak poprzednio, bo nie byłem w formie. Było dwieście osiemdziesiąt tysięcy won, ale musiałem oddać połowę draniowi, który pożyczył mi motocykl - mówi z takim zaangażowaniem, że zaczerpnięcie tchu pomiędzy słowami staje się dla niego nie lada wysiłkiem. - Ale przynajmniej mnie odwiózł. Nie jest łatwo dotrzeć stąd na miejsce wyścigów.

- To i tak kupa kasy - wzdycham i podnoszę wzrok, wiedząc, że zwariuję, jeżeli zaraz nie ruszę się z tej przeklętej ulicy. - Jedźmy do domu, Yeol. Jedźmy do domu t e r a z.

Chanyeol chowa pieniądze w wewnątrzej kieszeni kurtki i pilnuje, aby ich nie zgubić. Wydaje się taki zmęczony, tak blady i cichy, że mam ochotę tylko okryć go ciepłym kocem i utulić do snu. Momentalnie zapominam o wszystkim, o czym wcześniej myślałem - o samotnym powrocie, o gniewie, o innym motocykliście. Wszystko niknie przy ogromie uczucia, którym darzę tego mężczyznę.

Podchodzimy razem do rozkładu jazdy i długo śledzimy wszystkie pociągi do Seulu. Następny będzie o siódmej rano, ale podobno nie ma już na niego miejsc siedzących. Zostaje nam więc ten o jedenastej, ale kobieta w okienku znużonym głosem informuje nas, że ten zawsze przyjeżdża z opóźnieniem. Wszystko coraz bardziej działa mi na nerwy i widzę, że Chanyeol też z trudem zachowuje rezon.

- Pierdolę wasze opóźnienia. Czekam na pociąg od przedwczoraj - warczy i podsuwa babce wyliczone pieniądze.

Kobieta marszczy cienkie brwi i spogląda na niego zza grubych szkieł drucianych okularów.

- Spokojnie, spokojnie, ja tylko tu pracuję, panowie. Dwa bilety, tak? Ekonomiczne?

- Nie, kurwa, pierdolnij pierwszą klasę.

Kolejne srogie spojrzenie, mające być cichym upomnieniem.

- Więc pierwsza klasa. W porządku.

Mam ochotę wybuchnąć śmiechem, gdy odchodzimy od całodobowego okienka, a Chanyeol chowa nasze bilety w bezpiecznej kieszeni po wewnętrznej stronie kurtki. Nagle wszystko wydaje się takie beztroskie, że idąc ulicą tylko głupio chichoczemy.

- Widziałem miły hotel niedaleko - mówi, gdy deszcz nie przestaje zraszać naszych ciał.

- Marzę o łóżku, Chanyeol. Boże, ja tak bardzo chcę spać - jęczę, orientując się, jak bardzo jestem zmęczony.

Szatyn mocniej ściska moją dłoń, chcąc dodać mi otuchy, i przelotnie całuje moją skroń.

- Wytrzymaj jeszcze dwie przecznice, aniele. Zaraz będziemy.

- Moje nogi krwawią, Chanyeol.

I od tych słów zaczyna się droga do hotelu, którą pokonuję na plecach Yeola, przysypiając z głową wtuloną w jego kark. Cholernie dużo w tym romantyzmu, gdy tak idziemy, mijając nocne mary na zakrętach w świetle bladego księżyca i wyłączonej sygnalizacji świetlnej. Słodycz sama w sobie.

Hotel okazuje się trzypiętrowym budynkiem otoczonym przerażającym parkiem martwych drzew. Wygląda na tani - idzie to wywnioskować po parkingu wypełnionym samymi gratami oraz wystroju sprzed naszej epoki. Napis nad drzwiami głosi wszem i wobec krzykliwe "HOTEL KOCIARNIA CAŁODOBOWA REJESTRACJA". W momencie, gdy błąkasz się nocą po ulicy, każdy napis "całodobowy" działa na ciebie jak światło na ćmę.

- Czy to na pewno nie jest hotel dla kotów? - pytam z obawą, gdy przekraczamy próg i wita nas unosząca się w powietrzu sierść, zapach karmy dla zwierząt i ciche mruczenie.

- Nie, nie - odpowiada chłopięcy głos zza kontuaru. - Dla ludzi także. To znaczy dla ludzi i pupili. W czym mogę pomóc?

Recepcjonista wygląda, jakby dopiero co skończył szesnaście lat. Ma pod oczami ciemne worki z niewyspania, a rozjaśnione do blondu włosy lepią mu się do spoconego, okrągłego czoła. Jest coś sympatycznego w tym dzieciaku - miło się uśmiecha i dobrze mu z oczu patrzy. Ma na sobie luźny sweter przypominający szlafrok w całości pokryty kocim futrem i bije od niego ciepła woń zmęczenia.

- Pokój - cedzi Chanyeol. - Dwuosobowy. Wielkie łóżko.

Chłopiec patrzy na nas trochę zmieszany, ale zaraz potem z rumieńcami odwraca wzrok w kierunku ekranu komputera.

- Dwuosobowe łóżko? - pyta, a ja widzę, jak na twarzy Yeola wykwita zniecierpliwienie. Widzę, że szykuje dla niewinnego recepcjonisty jakąś soczystą ripostę i w porę go uprzedzam.

- Tak, zgadza się.

- Jakieś pupile? Koty? Psy?

- Tylko ten szczeniak - odpowiada żartobliwie Yeol, zerkając na mnie z błyskiem w oku. 

- Przestań - cedzę pod nosem, choć sam mam ochotę parsknąć śmiechem, widząc reakcję recepcjonisty. 

Blondyn znów patrzy na nas oniemiały, ale chwilę później po prostu znika na zapleczu. Przynosi ze sobą mały, niknący w dłoniach kluczyk z drewnianym brelokiem, na którym nagrawerowano liczbę dwadzieścia sześć. Uśmiecha się nieśmiało i kładzie przedmiot na ladzie, wystukując coś na klawiaturze.

- Mógłbym prosić imię i nazwisko?

- Elvis Presley - wypala Chanyeol, a ja konspiracyjnie szturcham go w ramię.

- Przepraszam za kolegę - mówię, gdy recepcjonista po raz kolejny rzuca nam zaniepokojone spojrzenie. - Byun Baekhyun.

Chłopiec uśmiecha się z wdzięcznością i zręcznie uderza w klawisze klawiatury. Wypełnia jeszcze parę rubryczek, pyta na ile zostajemy, stara się wywiązać jakąś krótką dyskusję na temat, o zgrozo, uroku miasteczka, aż w końcu dyktuje cenę, która okazuje się niższa, niż początkowo oczekiwałem.

- Życzę miłej nocy i polecam naszą ofertę śniadaniową - mówi na odchodnym, gdy zmierzamy ku schodom.

Mam zamiar odpowiedzieć, ale jedynie ziewam z niewyspania i posyłam chłopcu wdzięczny uśmiech.

Wchodzimy na drugie piętro po trzeszczących, drewnianych stopniach, mając wrażenie, że cała konstrukcja lada chwila się zawali. Uroki tanich hoteli - mógłbym w tej chwili powiedzieć, ale szczerze mówiąc, to miejsce jest błogosławieństwem w porównaniu do spania na ławce. Wydaje mi się, że już nawet zapomniałem, jak to jest spać na łóżku.

Wszędzie roi się od kotów. Nawet gdy Chanyeol siłuje się z zamkiem drzwi naszego pokoju, jakiś gruby kocur ociera mi się o nogi, miaucząc irytująco. Nigdy nie byłem wielbicielem zwierząt, ale ten jeden raz od niechcenia głaszczę te puchate sadło oczekujące pieszczot, zanim przekraczam próg sypialni.

Pokój jest mały, ale przytulny. Widać, że sprzątaczki nieco obijały się w pracy i pominęły odkurzanie paru mebli, ale nadal czuć w tym pomieszczeniu ciepłą atmosferę. Całe wyposażenie wygląda, jakby pochodziło ze sklepu z antykami - począwszy od masywnego łóżka z ozdobnie wykonaną mosiężną ramą aż po obraz przedstawiający cztery bure kocięta siedzące w koszyku z czerwonym kwieciem umieszczony nad staroświeckim kredensem z lustrem i małymi szufladkami. Ale podoba mi się. Naprawdę cholernie mi się podoba.

- Właściciele muszą mieć pierdolca na punkcie kotów - komentuje Chanyeol, unosząc szklaną figurkę kota wypinającego grzbiet w górę, która dotąd stała na blacie niewielkiego stolika nocnego.

- Jest ładnie - stwierdzam i pierwsze co, siadam na łóżku. - I ciepło.

Rozkoszuję się uczuciem zapadania w materac i jestem pewien, że tylko sekundy dzielą mnie od zapadnięcia w sen. Przypominam sobie jednak, jak desperacko potrzebuję prysznica i stwierdzam, że higiena jest o wiele ważniejsza od odpoczynku. W ten sposób znajduję drzwi do niewielkiej toalety, na których wisi pęknięte w rogu lustro. Łazienka sama w sobie nie jest najgorsza, a w tej sytuacji wydaje mi się, że dorównuje nawet najbardziej luksusowej na świecie. Nawet ta paskudna szeleszcząca zasłonka podstarzałego prysznica nie jest w stanie mnie zniechęcić.

Gdy przeglądam się w lustrze nad umywalką, widzę jedną wielką porażkę. Ale wtedy przypominam sobie, że przecież lada chwila wezmę prysznic, położę się spać, a jutro z rana pojadę do domu i wtedy widzę wielką, szczęśliwą porażkę. Zrzucam więc z siebie cuchnące ciuchy i znajdując mydło w płynie stwierdzam, że wypiorę je pod kranem. Brzydzi mnie perspektywa dalszego chodzenia w tych brudnych, lepiących się do ciała ubraniach. W międzyczasie udaje mi się też wyszorować zęby za pomocą palca i próbki pasty do zębów. Później starannie rozwieszam wypłukane rzeczy na kaloryferze i wchodzę pod prysznic, mogąc w końcu oddać się tej nęcącej przyjemności. Zużywam niemal wszystkie miniaturki szamponów i żeli pod prysznic, myjąc się tak dokładnie, jakbym pierwszy raz w życiu widział mydło, a mimo to cały czas mam wrażenie, że woda ściekająca z mojego ciała jest zabarwiona brudem na ziemnisty, brązowy kolor. W końcu, gdy jestem pewien, że moje ciało jest nienagannie czyste, wychodzę i chwytam widocznie wydłużony ręcznik z hotelową naszywką. Pachnie tanim środkiem do prania, ale jest ciepły i miękki, gdy wycieram nim moje poranione stopy. Dopiero teraz widzę, jak bardzo spuchły mi nogi.

Gdy wychodzę z łazienki ubrany tylko w lekko wilgotne bokserki, Chanyeol leży na łóżku, przysypiając.

- Nie kąpiesz się? - pytam, stojąc w progu. - Zostawiłem ci parę próbek szamponu i mydła.

Szatyn otwiera oczy i patrzy na mnie spod zmrużonych powiek.

- Jest druga w nocy, aniele. Po prostu chodźmy spać.

Deszcz bębni w parapet, a pokój oświetla tylko lampa stojąca w rogu, gdy podchodzę do łóżka i patrzę na Chanyeola rozczulony. Jest rozkoszny, gdy zasypia.

- Może chociaż się rozbierzesz?

- Chcesz mnie nagiego, aniele? Wybacz, ale nie dzisiaj.

Śmieję się, gasząc światło.

- Nie to miałem na myśli. Spanie w ubraniach jest niehigieniczne.

- Czy wyglądam na kogoś, kto się tym przejmuje?

W ciemności wywracam oczami, choć wiem, że tego nie zauważy. Wsuwam się pod kołdrę i czuję się najszczęśliwszy na świecie. Tak dawno nie było mi ciepło i wygodnie.

- W sumie zawsze chciałem się z tobą kochać w nawiedzonym kocim hotelu w obcym mieście o drugiej w nocy - parskam ironicznie ni stąd ni zowąd, zaskakując samego siebie.

Słyszę, jak Chanyeol odwraca się na drugi bok, twarzą do mnie.

- Myślisz tylko o jednym, aniele. W kółko tylko o jednym.

- Ja myślę tylko o jednym? - powtarzam z niedowierzeniem. - Nie, to ty. Pokój dwuosobowy z wielkim łóżkiem? Serio?

Słyszę, jak wybucha zduszonym śmiechem.

- Nie powiedziałem tego z takim podtekstem.

- Nie, wcale. Chłopczyk od razu pomyślał, że przyszedłeś tu tylko mnie zaliczyć.

- Mogłem od razu uprzedzić go, że zamierzamy tylko spać, bo ostatnią noc spędziliśmy na ławce. Masz rację, aniele.

Tym razem to ja się śmieję.

- Nie potrzebujemy wielkiego łóżka. Wystarczy większe od ławki.

- Tak - odpowiada Chanyeol, przysuwając się bliżej. - Ale musisz przyznać, że jest wygodnie. Gdy śpimy u mnie, zawsze jest trochę za ciasno. Musisz wtulać się we mnie jak miś koala.

- Miś koala - powtarzam rozczulony.

- Dokładnie tak. Jesteś jak miś koala.

- Nie wtulam się dlatego, że twoje łóżko jest ciasne.

- Och, więc?

Przysuwam się bliżej. Czuję jego oddech na swoim policzku i wsuwam się między jego ramiona, wyczuwając, że nadal ma na sobie kurtkę, spodnie i może nawet buty.

- Po prostu lubię zasypiać w taki sposób - mruczę, a Chanyeol w odpowiedzi zamyka mnie w uścisku.

- W takim razie dobranoc, aniele - szepcze mi do ucha.

- Dobranoc, Chanyeol - odpowiadam i mam wrażenie, że to już nasza mała, nocna rutyna.

***

Ranek nadchodzi jeszcze zanim zdążam zapaść w sen, ale mimo to po otworzeniu oczu jestem w pełni wyspany. Promienie słoneczne wsiąkają do pokoju zza podstarzałej rolety, a gdzieś za uchylonymi drzwiami łazienki słyszę dźwięk włączonego prysznica. Przez chwilę po prostu leżę, mając wrażenie, że wszystkie pozostałe dnie były tylko ulotnym snem. Trudno mi się oswoić z tym, że ledwo wczoraj nocowałem na ławce, czytałem bezsensowne gazety, czekając na pociąg, którym nie zamierzałem jechać, i szlochałem porzucony gdzieś pod gmachem biblioteki publicznej w czasie obfitej ulewy, kiedy to Chanyeol zdobył dla nas pieniądze. Teraz wszystko jest takie łatwe. Wiem, że nic nie może pójść wbrew mojej myśli. I nagle wcale nie chcę wracać do domu.

Wychylam się, by sięgnąć po kurtkę Chanyeola zarzuconą lekkomyślnie na ramę łóżka i przeszukuję dobrze znaną kieszeń. Niestety, nie mamy już żadnych papierosów. Szkoda mi trochę, że nie dopełnimy naszej porannej rutyny wspólnym paleniem, ale w tej samej chwili, w której mam największą ochotę na fajkę, moje oczy napotykają ciało Chanyeola, który niczym młody bóg, silny i nieosiągalny mierzy mnie wzrokiem ze swoim intrygującym uśmiechem. Po prostu stoi tam, w progu łazienki na dywanie pełnym kocich kłaków i uśmiecha się, patrząc na mnie spod wilgotnych, skołtunionych włosów. I znów utwierdzam się w przekonaniu, że jest piękny.

- Cześć, aniele.

Uśmiecham się szerzej, gdy podchodzi i pochyla się nade mną. Odchylam głowę, upominając się o pieszczotliwy pocałunek, który lada chwila spada na moje spragnione usta. Tyle w tym słodkiej niewinności; uroku zwykłego, letniego poranka.

- Cześć, Chanyeol.

Bije od niego zapach świeżości choć to tylko tanie miniaturki żelu pod prysznic.

- Wcześnie wstałeś - szepcze, przysiadając na skraju łóżka i gładząc mój policzek, gdy leżę wsparty na poduszkach z podbródkiem opartym na dłoni. - Wiesz, która godzina?

Kręcę przecząco głową.

- Zaskocz mnie.

Uśmiecha się, sięgając po okrągły budzik, stojący na blacie szafki nocnej.

- Dopiero ósma. Jesteś rannym ptaszkiem jak na kogoś, kto poprzednią noc spędził na ulicy.

- Najwraźniej sześć godzin snu to wystarczająco dużo - odpowiadam, a mój cichy głos współgra z porannym szmerem budzącego się miasteczka, dobiegającym zza uchylonego okna.

Chanyeol wzdycha, gładzi mnie po policzku i pyta w końcu:

- Najpierw śniadanie czy zakupy?

- Zakupy? - powtarzam, unosząc brwi w zaskoczeniu.

- Pomyślałem, że moglibyśmy kupić coś do ubrania. Głupio mi tak wracać półnagi bez koszulki - mówi, śmiejąc się pod nosem. - A tobie przydałaby się ciepła bluza. Może nawet jakiś nowy sweterek.

- Nie noszę sweterków, Chanyeol.

- Ech, kardigan. Kardigan, okay? Zapamiętałem.

***

Na rogu ulicy znajduje się niewielki sklep z używaną odzieżą, który stale się celem naszej wędrówki krótko po opuszczeniu hotelu. Szczerze mówiąc, za dnia te ulice wcale nie wyglądają tak, jak wyglądały nocą, gdy przemierzaliśmy je zziębnięci, przemoczeni do suchej nitki i chwilowo bezdomni. Teraz czuję się, jakbym szedł po zupełnie innym mieście.

W sklepie snuje się za nami woń używanych ubrań - starych swetrów, futer zjadanych przez mole i skórzanych kamizelek. Wszystko starannie wyszorowane, wyprane w jednakowym środku do prania i rozwieszone na drucianych wieszakach, które przeglądamy z nieskrywanym zainteresowaniem, wybuchając śmiechem na każdą zabawną rzecz, która trafia nam w ręce.

- Patrz na to - mówię, pokazując Chanyeolowi koszulkę z grafiką wiewiórki trzymającej w obu łapkach butelki Jacka Dannielsa. - Może powinieneś ją kupić.

Szatyn wywraca oczami z rozbawieniem i prezentuje mi wieszak z innym t-shirtem.

- Chyba zdecydowałem się na tę.

To zwykła biała koszulka i nie byłoby w niej nic specjalnego, gdyby nie czerwony napis wykonany starodawną gruba czcionką "BEST DADDY EVER". Na sam jej widok wybucham krótkim śmiechem.

- Przecież nie jesteś ojcem - parskam.

W odpowiedzi tylko patrzy na mnie wymownie i wkłada koszulkę do naszego wspólnego koszyka.

Podczas gdy on ciągle przeszukuje dział z koszulkami, ja kontynuuję poszukiwania wśród wieszaków z bluzami i kurtkami. Szukam czegoś ciepłego, lecz, nie ukrywając, zależy mi też na estetyce. Głównie dlatego większość rzeczy nie przypada mi do gustu - są zwyczajnie nie w moim stylu. Dopiero jeansowa kurtka, wyraźnie przetarta na łokciach i co najmniej o dwa rozmiary za duża, naprawdę wpada mi w oko. Wydaje się wygodna, dość ciepła i niezbyt zniszczona, a przy tym wpasowuje się w moje gusta.

Nie zastanawiając się długo, podchodzę do lustra i mierzę wybraną kurtkę. Co prawda muszę sporo podwinąć rękawy, ale wydaje się naprawdę bardzo w porządku. Chcę ją.

I może to głupie, ale czuję, że to właśnie po tę kurtkę tu przyszliśmy.

- Ładna. Do twarzy ci w niej, aniele - mówi Chanyeol, gdy po opuszczeniu sklepu przebieramy się w zaułku pomiędzy budynkami.

Zerkam na niego spod zmierzwionej grzywki.

- Dziękuję. - Chcę dodać coś o jego nowej koszulce, ale wtedy zauważam na co się zdecydował. - Poważnie wziąłeś tę? Jaki jest sens noszenia koszulki z napisem "Daddy", skoro nie jest się ojcem?

Pytam całkowicie poważnie, ale Chanyeol i tak głupio chichocze. Śmieje się, jakbym opowiedział mu dobry dowcip, a ja stoję zdezorientowany, naprawdę nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć.

- Aleś ty cnotliwy, aniele - mruczy tylko, nie przestając się uśmiechać.

Śniadanie jemy w barze szybkiej obsługi nieopodal dworca. Kawa smakuje tu trochę jak w naszej ulubionej knajpce przy zajeździe Malibu, a jednak daleko jej do mojego ideału. Mimo to mam okazję skosztować całkiem dobrego omletu, a na deser obaj raczymy się sorbetem truskawkowym.

Gdy docieramy na dworzec, orientuję się, że wcale nie chcę wyjeżdżać. Nieważne, co myślałem jeszcze parę godzin temu - teraz powrót do domu znów wydaje się najgorszą z możliwych opcji. Na myśl o spotkaniu z rodzicami mam ochotę po prostu się zastrzelić.

- Może wymienimy bilet i pojedziemy gdzieś indziej? - proponuję z nutą nadziei, gdy stoimy na peronie.

- Na przykład gdzie? - pyta Chanyeol, zerkając na mnie.

Widzę w jego oczach, że sam byłby w stanie przystać na tę propozycję. Boże, on pojechałby ze mną na koniec świata, abyśmy już nigdy nie musieli wracać do naszego cuchnącego fałszem miasta. Zwiedziłby ze mną każdy tani hotel, każdą knajpkę oferującą dobrą kawę, każdy dworzec każdego miasta w każdym kraju.

Ale wtedy nadjeżdża nasz pociąg i chcąc nie chcąc, trzymając się za ręce, cicho wyrażamy zgodę na nieunikniony powrót do domu.

Siedzę przy oknie, a Chanyeol tuż obok, obejmując mnie ramieniem. Nie zwracamy uwagi na ludzi posyłających nam oceniające spojrzenia. Chyba zwyczajnie mamy ważniejsze zmartwienia na głowie.

- Przepraszam - mruczy w pewnym momencie Chanyeol.

Opieram głowę na jego ramieniu i spoglądam w jego oczy.

- Za co?

- To przeze mnie - wzdycha. - Schlałem się wtedy jak świnia. Nie myślałem nawet o tym, aby się tobą zająć. Znalazłem nam byle jakie miejsce na nocleg, aby tylko trochę przekimać i wiesz co, to przeze mnie nas okradli. Dlatego czuję się z tym tak chujowo, aniele.

- Daj spokój - szepczę i unoszę dłoń, by pogładzić go po policzku.

- A potem jeszcze ta kłótnia, te wyścigi, to wszystko. Boże, spierdoliłem nam ten wyjazd.

- Chanyeol. - Biorę jego twarz w dłonie i patrzę prosto w te głębokie, orzechowe oczy. - Do cholery, to był najlepszy wyjazd w moim życiu i najchętniej zostałbym tam na zawsze. Albo chociaż na parę dni dłużej.

- W tym cuchnącym kocim hotelu? - pyta, unosząc brew z rozbawieniem.

W odpowiedzi prycham krótkim śmiechem.

- Myślę, że takie miejsca naprawdę mają swój urok.

Chanyeol kiwa głową w zamyśleniu i całuje moje czoło.

- Wrócimy tam, aniele.

Z jednej strony czuję ulgę, że wszystko zakończyło się właśnie w ten sposób, a z drugiej przepełnia mnie obawa przed powrotem do domu. Gdybym tylko mógł zostać u Chanyeola, wpaść do swojego pokoju przez balkon, zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i zniknąć raz na zawsze. Boże, ale byłbym wtedy szczęśliwy. 

___________________________

Wesołych Świąt!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top