36. Gorycz z bitą śmietaną

Moje myśli dryfują gdzieś na powierzchni morskich fal, tonąc w surrealnym uczuciu lekkości, gdy otwieram oczy i spostrzegam, że szum morza jest prawdziwy. Mój wzrok wędruje po białym piasku, czerwonym piknikowym kocu, na którym leżę i artystycznie zabarwionym pastelami niebie. Naciągam na siebie kurtkę Chanyeola, którą przez cały czas byłem okryty i wzdycham z zachwytem, upajając się rześką bryzą. Ciągle żyje we mnie obawa, że lada chwila wszystko okaże się tylko cudownym snem, który rozmaże się pod moimi powiekami gdzieś pomiędzy dzwonieniem budzika a dźwiękiem ptasiego śpiewu.

Obracam się na drugi bok i moje ciało drętwieje. Park Chanyeol leży wsparty na łokciu w jeansach luźno wiszących na mocno zarysowanych biodrach z papierosem pomiędzy szorstkimi wargami. Jego zmrużone oczy wpatrują się w horyzont tak przenikliwie, jakby chciał dojrzeć, co kryje się po jego drugiej stronie, a lekki wiatr unosi splątane kasztanowe włosy.

Przez dłuższą chwilę po prostu obserwuję go zafascynowany sposobem, w jaki dym papierosowy układa się nad jego głową w nieuchwytną, anielską aureolę, a on sam pali dalej z taką obojętnością, jakby nic nie było w stanie wyprowadzić go z równowagi.

Tymczasem ja leżę nagi na kocu niosącym w sobie obsceniczny zapach seksu okryty jedynie kurtką chłopaka, który regularnie kradnie dla siebie większą część moich myśli. Mimo wszystko cała sytuacja wydaje mi się dziwnie naturalna. Tak, jakbyśmy od początku mieli w planach zakończyć moje osiemnaste urodziny leżąc na plaży nad ranem pod pastelowym niebem i chmurą dymu papierosowego.

- Cześć, aniele. - Jego wzrok pada na mnie, a usta rozciągają się w półuśmiechu.

- Cześć, Chanyeol - odpowiadam zachrypniętym głosem i śmieję się w myślach, analizując całą bezsensowność mojego położenia.

Jestem o conajmniej cztery godziny drogi od domu z mężczyzną, za którym mógłbym skoczyć w ogień i cholernie nie mam ochoty nawet myśleć o powrocie. Jedynym, czego potrzeba mi w tej chwili jest smak papierosa, który pozwoliłby mi pozostać w tej bajce jeszcze dłużej.

- Poczęstujesz mnie? - pytam, ciągle odurzony porannym widokiem spienionego morza, świtu jaśniejącego na horyzoncie i mężczyzny, który dzień wcześniej oferował mi najbardziej niezapomniane urodziny w życiu.

Chanyeol zerka ze zwątpieniem na spaloną do połowy fajkę, po czym przysuwa ją w moją stronę, a ja uśmiecham się z satysfakcją. Obejmuję filtr ustami, a moje wargi całkowicie świadomie stykają się z szorstką powierzchnią palców Yeola. Patrzę na niego z dołu, zaciągając się na tyle, na ile potrafię i ostatecznie wypuszczając dym szybciej, niż planowałem przez drażniące pieczenie w gardle.

- Myślałem, że się zezłościsz. - Posyła mi cień rozbawionego uśmiechu, drugą ręką pocierając zaspane oczy.

- Daj spokój - prycham, obracając się na brzuch i układając głowę na skrzyżowanych rękach. - Już dawno złamaliśmy tę obietnicę.

- Polubiłeś papierosy, aniele?

- Polubiłem to, co czuję, gdy je palę - odpowiadam, uśmiechając się sennie.

Nawet nie przejmuję się tym, że skórzana kurtka Yeola niekompletnie zasłania większe partie mojego ciała. Jesteśmy tu sami i chyba w końcu nadszedł kres czasu, kiedy kazałem mu się odwracać za każdym razem, gdy się przebierałem. Yeol po prostu zna mnie całego prawie tak dobrze, jak ja znam siebie i wstyd jest ostatnim, co mogę w tej chwili czuć.

- A co czujesz? - pyta lekko zachrypniętym głosem, a ja chichoczę, przejmując końcówkę papierosa z jego dłoni.

Zaciągam się mocno, przymykając oczy, a odpowiedź ulatuje razem z dymem.

- Wolność.

Później obserwujemy wschód słońca w kompletnym milczeniu, które mimo swojej definicji staje się dla nas odpowiednią melodią dla tej sytuacji. Mgliście biała tarcza wysuwa się stopniowo zza kresu morskich fal, barwiąc niebo bielą i błękitem, a my palimy kolejne fajki z satysfakcjonującą świadomością, że jesteśmy jednymi z niewielu świadków tego zjawiska.

Jestem w połowie trzeciego papierosa, gdy Chanyeol przyciąga mnie w swoje objęcia, leżąc na plecach z drobnym uśmiechem na twarzy. Układam głowę nieco poniżej jego serca i wypuszczam dym, obserwując fantazyjne kształty, unoszące się w powietrzu. Dłoń Chanyeola przeczesuje moje włosy, a ja jedynie wzdycham, pewien, że lepiej być nie mogło.

I tak pełnoletni wiolonczelista kończy kolejnego papierosa, nie czując nic poza bezgranicznym szczęściem, leżąc na piaszczystej plaży pod świeżym, porannym słońcem w ramionach mężczyzny, który jest jego całym światem.

- Ubierz się, aniele - mówi nagle, a ja nieruchomieję, wgniatając niedopałek w piach.

- Po co? - pytam, nawet nie chcąc myśleć o tym, że możemy wracać.

Nie teraz. Nie po tym wszystkim. Nie zaraz po tym jak doświadczyłem najpiękniejszego wschodu słońca w moim życiu.

- Zabiorę cię gdzieś - odpowiada, a skryta w jego głosie obietnica odbiera mi zdolność logicznego myślenia. - Zjemy coś.

Mam wrażenie, że pojedziemy do niego. Jestem pewien, że pojedziemy do niego. Głodnieję na samą myśl o jogurtowych plackach, które zrobił mi ostatnim razem i chcąc nie chcąc zrzucam z siebie jego kurtkę. Kompletnie nagi odwracam się plecami do obserwującej mnie pary lśniących ciemnych oczu i naciągam bieliznę, by chwilę później niechlujnie włożyć przez głowę koszulkę. Czuję jego wzrok jeszcze intensywniej, gdy wsuwam na nogi spodnie, a zapinając je odważnie, konfrontuję z nim spojrzenie.

Parę spojrzeń później znów stoimy przy motocyklu i choć nie chcę, zajmuję moje miejsce za siodełkiem kierowcy.

- Gotowy? - pyta szatyn, gdy moje ramiona niemal autmatycznie zaplatają się wokół jego pasa.

- Jedź, zanim się rozmyślę - rzucam, a senność ogarnia mnie od razu, gdy tylko mój policzek styka się z jego ramieniem.

Ryk motocyklowego silnika działa kojąco na mój ból głowy, gdy przemierzamy puste ulice o cholernej czwartej nad ranem, ścigając się z wiatrem. Obserwuję spod zmrużonych powiek mijane drzewa, tonące w porannej mgiełce domy i znaki drogowe, którymi o tej porze nikt się nie przejmuje.

Dopiero gdy wjeżdżamy do miasta, wita nas poranny przepych, auta stojące na światłach i rowerzyści, śpieszący się do pracy.

Gdy motocykl zatrzymuje się na małym parkingu wypełnionym jedynie dwoma autami - staroświecką furgonetką i świeżo polakierowanym Hyundaiem, zegary wskazują szóstą czterdzieści. Zsuwam się z siodełka i lustruję z zainteresowaniem niewielką, całkiem sympatyczną knajpkę z ogromnym szyldem głoszącym: "ZAJAZD MALIBU, NOCLEG, ŚNIADANIA, OBIADY, KOLACJE, ZIMNE PIWO".

- Mają najlepsze śniadania pod słońcem - mówi Chanyeol, splatając nasze dłonie razem i prowadząc mnie ku wejściu.

- Lepsze niż twoje? - pytam, drocząc się z nim.

Mężczyzna popycha szklane drzwi, na których dostrzegam plakat reklamujący tanie piątki, kiedy to piwo ma być tańsze o połowę i przepuszcza mnie przodem prosto w objęcia zapachu parzonej kawy. Pomieszczenie utrzymane jest w stylu lat siedemdziesiątych, ze staroświeckimi stołkami barowymi przy blacie, wielkimi tablicami menu, na których kredą wypisano serwowane potrawy wraz z cenami, obitymi czerwoną tapicerką kanapami i starą maszyną grającą, nadającej całemu miejscu magii.

Siadamy przy barze, gdzie ostatecznie stwierdzam, że poza nami, kobietą w żółtym fartuszku i wyraźnie skacowanym mężczyzną, pijącym kawę po drugiej stronie baru, w pomieszczeniu nie ma zupełnie nikogo. Nie żeby mi to przeszkadzało.

- Co dla was? - pyta oschle kobieta, wycierając trzymaną w dłoniach szklankę białą ścierką.

- Proszę dać nam chwilę. - Uśmiecha się Chanyeol, po czym przenosi spojrzenie na mnie. - Nie wypuszczę cię stąd, dopóki nie spróbujesz naleśników z borówkami.

- Są dobre? - pytam, czując, jak zaczyna mi burczeć w brzuchu.

- Nie poleciłbym ci ich, gdyby takie nie były - parska i zwraca się w kierunku oczekującej na zamówienie kobiety. - Poproszę dwie porcje naleśników z borówkami, dużą czarną kawę i czekoladowego milkshake. Koniecznie dużo bitej śmietany.

Kobieta notuje wszystko w kieszonkowym notesie, po czym wyrywa kartkę i zaczepia ją na haczyku w okienku, za którym najwyraźniej znajduje się kuchnia.

- Umieram z głodu - wzdycham, posyłając mężczyźnie zmęczone spojrzenie.

- Spokojnie, aniele. - Jego kciuk ściera niewidzialną plamkę z mojego lewego policzka. - Jeszcze dziesięć minut i zjesz najlepsze naleśniki w swoim życiu.

I ma rację. Po niecałych dziesięciu minutach lądują przed nami dwa talerze wypełnione apetycznie pachnącymi naleśnikami, obszerny kubek czarnej kawy i wysoki pucharek z milkshakiem. Patrząc na to, robię się jeszcze bardziej głodny, a pod wpływem głodu zasady dobrego zachowania przy stole odchodzą w niepamięć. Nabijam naleśnika na widelec, umyślnie zapominając o użyciu noża i z satysfakcją biorę ogromnego gryza, brudząc się borówkowym kremem.

Park śmieje się, obserwując, jak pochłaniam zawartość swojego talerza, nieprzerwanie zachwalając znakomite naleśniki i obficie siorbiąc milkshake przez długą, czerwono-białą słomkę.

- Zgadzam się, to najlepsze naleśniki na świecie - mówię, gdy na talerzu zostaje jeszcze jeden rulonik, a ja jestem najedzony do granic możliwości.

- Nie odjedziemy stąd, dopóki nie skończysz - oznajmia, patrząc na moją niedokończoną porcję zza kubka z kawą.

- Brzmisz jak moja mama - parskam i w jednej chwili dociera do mnie fakt, że o czymś zapomniałem.

Mama.

- Twój telefon dzwoni - odzywa się Chanyeol, a ja dopiero wtedy orientuję się, że urządzenie wibruje w kieszeni jego kurtki.

Nawet nie muszę zerkać na ekran, aby wiedzieć, że połączenie przychodzi od mojej matki. Z trudem przełykam łyk czekoladowego napoju i przykładam urządzenie do ucha, pewien, że czeka mnie najgorsza rozmowa w życiu.

- Cześć, ma...

- Gdzie jesteś?

Rozglądam się wokół i ciężko przełykam ślinę.

- Poszedłem biegać.

Zdecydowanie jestem mistrzem wymyślania kłamstw na poczekaniu.

- W porządku. - Jej głos jest lekko zaspany, gdy mruczy z niezadowoleniem. - O której wrócisz?

- Sam nie wiem.

- Dasz radę być za piętnaście minut?

- Piętnaście minut? - powtarzam, mocno wciągając powietrze przez zęby. - Cóż...

- Dwadzieścia?

- Dlaczego tak szybko? Coś się stało?

- Przyjechała babcia z dziadkiem. Bardzo chcą cię zobaczyć.

- Tak rano?

- Nie mamy wpływu na koreańskie linie lotnicze i ich beznadziejne rozkłady, Baekhyun - wzdycha. - Bądź za dwadzieścia minut.

- Postaram się.

- Och, i jeszcze jedno! Zapomniałabym.

Czy zamierza złożyć mi życzenia urodzinowe?

- Tak?

- Bądź wieczorem w domu, dobrze? To znaczy, nie miej żadnych planów.

- Kolejne przyjęcie niespodzianka? - wzdycham szczerze znudzony.

Z roku na rok głupie przyjęcia organizowane przez moją matkę są coraz gorsze i choć zawsze staram się je doceniać, za każdym razem kończę, udając ból brzucha, aby wrócić do domu.

- Wszystkiego dowiesz się wieczorem.

- Jasne - parskam. - Pa.

Rozłączam się, zanim zdąży skomentować mój opryskliwy ton i wbijam w Chanyeola przepraszające spojrzenie.

- Ta kobieta mnie wykończy.

- Co się dzieje? - pyta, opierając łokieć na blacie.

- Musimy wracać - wzdycham. - Przyjeżdżają moi dziadkowie, a później wybiorę się na swoją super-osiemnastkową-imprezę.

- Skąd ten sarkazm? - Posyła mi rozbawione spojrzenie i wyjmuje gotówkę, by zapłacić pracownicy lokalu.

- Bo co roku moje urodzinowe imprezy są niewypałem. Tym razem będzie tak samo.

Chanyeol przyjmuje paragon i gniecie go w dłoniach, uśmiechając się pod nosem.

- Nie bądź aż takim pesymistą, aniele.

- Trudno nie być pesymistą, żyjąc w tym domu - wzdycham, zeskakując ze stołka. - To pieprzony dom wariatów, Chanyeol. Powinienem jak najszybciej pomyśleć nad przeprowadzką.

- Myślę, że pomieścimy się w moim pokoju.

- Mówię poważnie. - Uśmiecham się lekko, gdy opuszczamy knajpkę. - Poza tym nie obraziłbym się, gdyby mój dziadek i jego pękate konto bankowe oferowali mi na urodziny własne mieszkanie gdzieś w centrum. Byłbym pieprzonym szczęściarzem.

- Nie watpię. - Chanyeol zaczesuje włosy do tyłu i siada na motocyklu z dłońmi na kierownicy. - A co do przyjęcia...

- Co roku jest w sali bankietowej Lumbago Hotel. Mój ojciec zna właściciela, więc jesteśmy honorowymi klientami - wywracam oczami. - Wpadnij, jeżeli chcesz, ale uprzedzam, że to dużo bardziej nudne niż stypa po koncercie.

- Owszem, zajrzę tam, ale tylko po to, aby cię wyciągnąć. - Obraca się i posyła mi słodki uśmiech. - Chyba nie zauważą, gdy nagle zwiejesz.

***

Przekraczam próg domu akurat w momencie, gdy zegar w holu wybija dziewiątą. Zdejmuję z nóg buty i staram się niezauważenie przemknąć do pokoju, by zdjąć z siebie prześmiardłe alkoholem oraz papierosami ubrania, a przy okazji przebrać się w coś bardziej odświętnego. Bądź co bądź, to ciągle moje osiemnaste urodziny.

- Baekhyun?

Jasna cholera. Zatrzymuję się w połowie schodów i spoglądam na moją rodzicielkę, wychodzącą z salonu w dopasowanej sukience. Jej włosy wyglądają, jakby w pośpiechu związała je w wysoki kucyk, a na szyi lśnią perły, które dostała od mojego ojca w dniu dziesiątej rocznicy ślubu i które przez całe życie zakładała tylko na specjalne okazje.

- Boże, jak ty wyglądasz. - Z jej ust ulatuje histeryczne westchnienie.

Jestem pewien, że właśnie odkryła moje kłamstwo. W końcu wiadomo, że nie poszedłbym biegać w jeansach, poplamionej borówkami koszulce i pieprzonym kardiganie.

- Ja...

Mój głos łamie się, gdy tuż za matką staje ojciec, a jego twarz tężeje w wyrazie gniewu i zaszokowania. Stoję bez ruchu, z zażenowaniem przygryzając wargi z roztrzepanymi włosami, resztką borówkowej konfitury w kąciku ust i poczuciem winy w piekących z niewyspania oczach. Mam ochotę powiedzieć im "Nie martwcie się, przeżyłem najlepszą osiemnastkę, jaką tylko mogłem sobie wymarzyć i wiecie co? Zrobiłem to bez was. Bez waszego głupiego przyjęcia dla głupiej śmietanki towarzyskiej i członków rodziny, których znam tylko ze zdjęć. Bez garnituru i obrzydliwego szampana. Bez waszych cholernych pouczeń i kurwa, to były najlepsze urodziny mojego życia, więc dajcie mi dojść do siebie, bo spędziłem całą noc imprezując i kochając się z moim chłopakiem na jebanej, kurwa, plaży."

Ostatecznie nie udaje mi się powiedzieć kompletnie nic.

- Do pokoju. - Głos matki jest przepełniony goryczą. - Już.

Mam ochotę odpyskować jej chamskim "Nie jesteś nikim, kto mógłby mi rozkazywać. Jestem dorosły", ale przypominam sobie, że moja sytuacja i tak jest już tragiczna. Spuszczam wzrok i odwracam się na pięcie, ruszając w górę schodów z paskudnym uczuciem, że gorzej być już nie może.

- Za chwilę widzę cię w salonie w schludnym ubraniu i ułożonych włosach - cedzi z odrazą. - Wyglądasz... Wyglądasz jak ćpun!

Ostatnie słowo wypluwa wręcz z obrzydzeniem. Mój ojciec nakrywa jej ramiona swoimi dłońmi, a ja mam ochotę prychnąć pod nosem. Paskudni, fałszywi, zepsuci do kości i tak cholernie wierzący w swoje własne kłamstwa. To już nie jest młodzieńczy bunt ani nic z tych rzeczy - to po prostu czysta nienawiść. Nienawiść do ludzi, którzy od dnia moich narodzin wykorzystują mnie do spełniania własnych ambicji.

Trzaskam za sobą drzwiami i mam ochotę krzyczeć. Nienawidzę tego domu, tej rodziny i wszystkiego, co stoi pomiędzy mną a Chanyeolem, ale nie mogę nic poradzić na to, że ciągle mają nade mną władzę.

- To ostatni raz - mruczę sam do siebie i zrzucam z ramion kardigan, z furią ciskając go w róg pokoju.

Wyciągam z szafy kolejną z wielu takich samych białych koszul Louisa Vitton i mam ochotę rzygać na jej widok. Obrzydliwa sterylna biel i zapach sztywnych przyjęć z szampanem. Paskudztwo.

W łazience zdejmuję z siebie resztę ciuchów, wrzucając wszystkie do kosza na pranie i przeklinam pod nosem, biorąc prysznic, który do reszty zmywa ze mnie zapach ubiegłej nocy - zapach Chanyeola. Nawet nie mam ochoty patrzeć na siebie w lustrze - wiem, że wyglądam źle. Być może przeżyłem najlepsze urodziny życia, ale teraz czekała mnie ta gorsza część - przyjęcie, tuzin członków rodziny, których imion nawet nie zapamiętam, a prędzej czy później także pouczające kazanie z ust rodziców.

Gdy wchodzę do salonu, babcia i dziadek siedzą na sofie z filiżankami herbaty. Matka najwyraźniej nie opowiedziała im o tym, w jakim stanie wróciłem do domu, ponieważ jako jedyni nie patrzą na mnie jak na kogoś gorszego. Jedynie matka i ojciec mierzą mnie tym obrzydliwie przesiąkniętym rozczarowaniem wzrokiem.

Przez parę minut babcia opowiada jakąś beznadziejnie nudną historyjkę o tym, jak w sześćdziesiątym ósmym jej siostrzenica obchodziła swoją osiemnastkę i zorganizowała z tej okazji pokaz fajerwerów, a ja słucham wytrwale, ukradkiem ziewając. Później wszyscy rozmawiają o bzdetach typu nieprofesjonalny kurier, który zgubił paczkę mojej mamy, a na koniec schodzą na mój temat, zachwalając mój koncert w filharmonii wszystkimi możliwymi pochlebstwami. Słuchając tego wszystkiego, czuję się, jakby mówili o kimś zupełnie innym.

- Baekhyun, synku, czy chciałbyś pomóc mi z ciastem? - pyta w końcu matka, a jej fałszywie słodki głos wyrywa mnie z półsnu.

- Och, jasne - odpowiadam, mechanicznie wstając z fotela i idąc za rodzicielką do kuchni.

Wiem, że nie zamierzamy kroić głupiego ciasta. Nie, to byłoby zbyt przewidywalne jak na kobietę, która nieszczęsnym trafem została moją matką.

- Co ty wyprawiasz? - prycha przyciszonym głosem, oskarżycielsko szturchając mnie w ramię.

- Nie wiem, o czym mówisz. - Odwracam wzrok, decydując się grać na zwłokę.

- Nie wiesz? - Jej twarz czerwienieje, a w oczach zapala się czysta wściekłość. - Masz w tej chwili powiedzieć mi, gdzie byłeś tej nocy. I nawet nie próbuj wymówki z bieganiem, jesteś beznadziejnym kłamcą.

- I beznadziejnym synem - dodaję, parskając pustym śmiechem.

- Śmieszy cię to? Byun Baekhyunie, czy to naprawdę cię śmieszy? - Jej spojrzenie przewierca mnie na wylot. - To twój wielki dzień, a ty pojawiasz się rano, cuchnąc tytoniem i alkoholem z tymi krwiakami na szyi!

Odsuwa kołnierz mojej koszuli i wskazuje na parę niewielkich malinek na mojej skórze, które staranie zakryłem przed wyjściem z pokoju.

- To naprawdę nie jest rozmowa na dzisiaj - wzdycham, starając się obejść temat.

- Gdzie byłeś? - syczy, nadal ściszając głos, aby nasza ostra wymiana zdań nie dotarła do siedzących w salonie gości. Żałosne.

- Po co mam ci odpowiadać? - parskam. - Czy to cokolwiek zmieni? Błagam, przecież i tak wiesz, że piłem alkohol. Być może nawet paliłem.

- Jesteś bezczelny - cedzi ze złością. - Chcę wiedzieć gdzie i kiedy to było. I dlaczego? Dlaczego tam poszedłeś, Baekhyun? Co się z tobą dzieje?

- Mam osiemnaście lat i prawnie sam za siebie odpowiadam.

- To nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Dlaczego stałeś się taki... taki...

- Jaki? - unoszę brwi w oczekiwaniu. - Pyskaty? Niewdzięczny? Nie spełniający twoich oczekiwań?

Jej dłoń unosi się, lecz zamiera parę centymetrów od mojej twarzy.

- Wierzę, że to przez złe towarzystwo, Baekhyun. Naprawdę, wierzę, że sam nigdy nie zszedłbyś na taką drogę i radzę ci tak szczerze, jak mogę, abyś zerwał z tymi ludźmi wszelkie kontakty. To nie jest dla ciebie dobre.

- Racja, bo tylko ty wiesz, co jest dla mnie dobre - parskam z kipiącym w moim głosie sarkazmem.

- Ciszej. - Szarpie za rękaw mojej koszuli i wbija we mnie oceniające spojrzenie. - To przez dziewczynę, prawda? Czy to przez jakąś prostacką dziwkę, która wciągnęła cię w to środowisko?

- Do cholery, nie.

- Więc?

Wiem, że mógłbym opowiedzieć jej wszystko tu i teraz, ale jestem świadomy, że to najbardziej nieodpowiedni moment, na jaki mogłem trafić. Beznadzieja tej sytuacji odbiera mi głos. Wiem, że i tak jestem na przegranej pozycji i nie mam ochoty pogarszać stosunków pomiędzy mną a rodzicami.

- Nie będę z tobą o tym rozmawiał - odpowiadam z nutą pokory. - Nie dzisiaj.

I na tym kończymy niezręczną rozmowę. Matka wciska mi w ręce paterę z pokrojonym ciastem i mruczy pod nosem, gdy opuszczamy kuchnię. Oczywiście w salonie na jej twarz znów magicznie wstępuje uśmiech spełnionej żony i rodzicielki, a ja nawet nie próbuję udawać, że sytuacja w kuchni była jedynie krojeniem ciasta. 

Po dwóch godzinach nudzących rozmów o tradycjach, polityce i reumatyzmie mojej babci starsza para opuszcza nasz dom, przepraszając, że nie może uczestniczyć w dzisiejszym przyjęciu. Staram się chociaż udawać przejętego, choć szczerze mówiąc, prawie mnie to nie interesuje. Też nie zamierzam się tam pojawiać na dłużej niż to konieczne.

W prezencie od dziadka otrzymuję kopertę z potwierdzeniem przelewu na moje konto okrągłych pięć milionów won* [około szesnastu tysięcy złotych], podczas gdy babcia wręcza mi nowy, pięknie zapakowany smyczek do gry. Zazwyczaj co roku dostaję to samo - pieniądze i smyczki, lecz ten smyczek jest wyjątkowy.

- Ręcznie rzeźbiony z twoim imieniem wygrawerowanym na spodzie - mówi z dumą babcia, gdy otwieram usta, z podziwem oglądając prezent.

Chcę powiedzieć, że nie musiała się aż tak wysilać i kupować mi tak drogiego prezentu, lecz przypominam sobie, że rodzina od strony mojej mamy zawsze była cholernie majętna i sprawianie jedynemu wnuczkowi drogich podarunków nigdy nie było dla nich problemem. Pewnie ich fundusz nawet nie odczuł tych kilkuset tysięcy wonów mniej.

Żegnam ich, szczerze wdzięczny za prezenty, z małym poczuciem winy orientując się, że są one jedyną dobrą stroną dzisiejszych odwiedzin. Cholerny materialista - burczę na siebie w myślach, obojętnie mijając matkę, by wbiec po schodach i ukryć się w pokoju, zanim zabierze mnie na kolejną rozmowę.

Moja materialistyczna strona niewątpliwie jest tym, co odziedziczyłem zarówno po matce, jak i po ojcu. Obydwoje zawsze kochali pieniądze bardziej niż siebie nawzajem. Ich życie od początku układane było pod dyktaturą funduszy, a zamożne pochodzenie mojej rodzicielki tylko im to ułatwiło. Tak oto skończyli w pięknym domu, jeżdżąc pięknymi samochodami i co roku wyjeżdżając na drogie, zagraniczne wakacje z synem, który chce porzucić to wszystko, bo zatruł się ich fałszem i całkowicie przypadkiem znalazł szczerość w mężczyźnie z niższych sfer. Mężczyźnie karanego za pobicie i ścigającego się w nielegalnych wyścigach. Mężczyźnie, który dorósł szybciej niż jego rówieśnicy, w pocie czoła zarabiając pieniądze, by utrzymać matkę i przyrodniego brata.

Nie miał drogiego auta, pięknego domu i sztucznego uśmiechu, cuchnącego środkiem do wybielania zębów. Nie nosił ubrań o wartości nowego telewizora i nie jadał w pięciogwiazdkowych restauracjach. Nienawidził drogiego szampana i był tak boleśnie człowieczy i prawdziwy, że zakochanie się w nim było dla mnie tylko kwestią czasu. Nawet jeżeli spotkaliśmy się przypadkiem, los chciał, abyśmy spotkali się znowu. I znowu. Aż to finału naszej historii, kiedy ja wyrwę się spod niewoli zimnych manekinów, będących moimi rodzicami, spakuję wiolonczelę z jednym ulubionym smyczkiem i ucieknę, nie zostawiając im żadnej wiadomości.

Myślę o tym przez całą drogę do Lumbago Hotel, czując się, jakby mój zbyt ciasno zawiązany krawat był w rzeczywistości samobójczą pętlą. Rodzice nie odzywają się do mnie od wyjazdu dziadków, a ja jestem im szczerze wdzięczny, ponieważ każde ich słowo sprawia, że tracę nad sobą kontrolę. Nigdy nie podejrzewałem, że zapłonę tak szczerą nienawiścią do własnych rodziców, ale kiedyś musiał nadejść moment, kiedy dotarło do mnie, iż przez cały czas byłem ich maszyną do spełniania marzeń. Ich synkiem bez skazy, ideałem, który miał grać na wiolonczeli i zdobywać wysokie wyniki w nauce, by dać im powody do niezasłużonej dumy. Od zawsze byłem dla nich niewolnikiem, który nie mógł powiedzieć "nie" - to zepsułoby nasz obraz słodkiej, kochającej się rodziny. W końcu dla mojej matki dobro rodziny zawsze było ważniejsze niż dobro jednostki - zwłaszcza tej najmłodszej, karmionej fałszywą troską, której przeznaczeniem było tylko wypełnianie poleceń. 

Gdy wchodzę na salę bankietową, mam ochotę zwymiotować. Patrzę na tych wszystkich ludzi z pogardą, wiedząc, że każde z nich jest tak samo zepsute jak moi rodzice. 

Wujkowie, mający ogromne korporacje, którzy w rzeczywistości są skrytymi alkoholikami, każdego wieczora żłopiącymi cherry w ukryciu przed wszystkimi.

Ciotki, które wyszły za mąż zakochane w pieniądzach swojego męża, by w następnych latach kolekcjonować za jego plecami rzesze kochanków.

Kuzynostwo nieświadome kłamstw, którymi codziennie napychają ich właśni rodzice. Nadal brną ku spełnianiu nieswoich marzeń, a ich celem staje się jedynie uszczęśliwianie matki i ojca. 

Roboty zaprogramowane, by odnieść sukces, a później przejść tę samą drogę - od dobrego uniwersytetu, przez pierwszą pracę i aranżowane małżeństwo, aż po śmierć w miękkiej, rzeźbionej trumnie sprowadzanej z Europy specjalnie dla tych, którzy zmarnowali życie w pogoni za bogactwem.

Przyjmuję życzenia od rodziny, myślami będąc już z Chanyeolem. Trzymam w dłoni wysoką lampkę szampana, lecz nie zamierzam go pić. W końcu ja i mój chłopak nienawidzimy tego gówna.

Kiedy mija kolejna godzina, a ja coraz bardziej duszę się w paskudnie fałszywym otoczeniu ludzi uzależnionych od życia wedle schematów, decyduję, że ucieczka stąd będzie najlepszą opcją. Odstawiam nieruszonego szampana na jeden z marmurowych blatów i przemykam do męskiej toalety.

Do: Chanyeol
Zabierz mnie stąd, błagam. 

__________________________

co prawda w Korei pełnoletność uzyskuje się po dziewiętnastym roku życia, ale nie chciałam już mieszać i zdecydowałam się na spolszczoną wersję. 

czuję, że w te wakacje uda mi się definitywnie zakończyć tę serię, ponieważ, cóż, wszystko mimowolnie idzie w kierunku finałowej sceny.

dziękuję za Wasze zainteresowanie, gwiazdki, komentarze i wszystko, czym okazujecie mi wsparcie. ogromne podziękowania też dla osób, które piszą do mnie w prywatnych wiadomościach, o których orientuję się długo później. przepraszam, jeżeli nie zawsze odpisuje na czas (albo odpisuję coś typu "dzik" zamiast "dziękuję"....)

kocham Was.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top