4. Wygórowane nadzieje
Miesiące mijają mi na próbach wprowadzenia w moje życie jakichkolwiek zmian. Oczywiście, cały luty jest dla mnie pasmem niechęci, poczucia niesprawiedliwości i niezrozumienia. Marzec zapowiada się obiecująco. Jest ciepło, wszystko budzi się do życia, ale ja czuję, jakby jakaś cząstka mnie mimowolnie umarła. Kwiecień to tylko powtórka najgorszych momentów marca, których kulminacyjny moment następuje w czerwcu, gdy po rozmowie z matką rozważam najbardziej chory pomysł, jaki kiedykolwiek mógł zrodzić się w mojej głowie - ucieczkę.
Ucieczkę dosłowną i niedosłowną. Coś chaotycznego, abstrakcyjnego i zdecydowanie niemożliwego do wykonania. Śnię o tym pomyśle przez następne tygodnie, może nawet miesiące. W snach widzę, jak omijam strażników i przeskakuję druciany płot, aby następnie udać się przez otaczające więzienie lasy do pobliskiego miasteczka. Tam zaopatrzyłbym się w prowiant i ubrania, choć nie wiem skąd wziąłbym na to pieniądze. Potem transport do Seulu, lecz mógłbym nawet iść tam pieszo, nieważne ile kilometrów. W stolicy odwiedziłbym mamę, ostatni raz z nią porozmawiał, zjadł obiad. Później poszedłbym do filharmonii, a on byłby tam i grałby akurat koncert. Poprosiłby ochronę, aby mnie wyprowadziła, a ja wrzasnąłbym tylko, że go kocham i żałuję, cholera jasna, chciałem dla nas tylko dobrego zakończenia. Na koniec, sam nie wiem, chyba utopiłbym się w morzu, wcześniej spacerując piaskami naszej własnej plaży. Piękna śmierć.
- Jeśli w życiu ci nie idzie, zawsze możesz się zabić - mawia mój współlokator, gdy czasami w czasie wolnym grywamy razem w karty. Jest starszy o siedem lat i siedzi za przemyt narkotyków. Ma na imię Lee, a na skroni wytatuowane słońce, przez co znany jest jako Słoneczny Lee. Podobno dano mu tyle samo lat, co mi, z tym, że on wychodzi już w listopadzie. Nie wyobrażam sobie jakie będzie moje życie bez tej namiastki normalnej znajomości.
Pewnego dnia w całym więzieniu panuje jakaś ciężka atmosfera. Ja i Słoneczny Lee nie wiemy, o co chodzi, ale jakoś szczególnie nas to nie interesuje. Jak zwykle oglądamy powtórkę meczu na naszym wyhandlowanym małym, dwudziestocalowym telewizorku, gdy ktoś z boku mówi o samobójstwie, które miało miejsce w bloku C.
- Miał na imię Sungjon i był cholernym pechowcem. Nic dziwnego, że się zabił - mawiają wszyscy wokół. - Prał brudne pieniądze, to fakt, ale robił to po to, aby jego córeczka miała co jeść. Teraz ta kurwa, z którą się ożenił, wyjechała z kochankiem. Mała mówi do niego tato, a Sungjona nawet nie rozpoznawała. Stary zniszczył sobie życie z tą kobietą. I tak nie wytrzymałby tu ośmiu lat.
W późniejszych dniach dowiadujemy się, że Sungjon powiesił się na kablu w sali telewizyjnej. Podobno pochowano go w socjalnym grobie na koszt więzienia, bo nie miał rodziny. Nikt go tu nie znał, ale robimy mu mały pogrzeb i jakąś prawie-stypę przy obiedzie. Każdy chce zachować resztki człowieczeństwa w obliczu tragedii. Ci bardziej wierzący nawet odmawiają za niego modlitwę.
Ta sytuacja z jednej strony utwierdza mnie w przekonaniu, że zawsze mam jakieś wyjście awaryjne, a z drugiej nakłania do refleksji, czy moje życie jest naprawdę tak złe, iż muszę kierować się ku temu wyjściu awaryjnemu. Codziennie przekonuję samego siebie, że gorsze chwile skończą się, gdy tylko wyjdę z więzienia. Porzucę za sobą te wszystkie ciężkie momenty i zacznę od początku. Świeży, czysty start.
Myśl o tym trzyma mnie przy życiu aż do pewnego lutowego dnia, gdy po raz ostatni opuszczam mury więzienia, pewien, że zrobię wszystko, aby już tu nie wrócić. Lee opuszcza to miejsce pierwszy i czasami wpada w odwiedziny, ale wbrew temu, jak dobry kontakt mieliśmy wcześniej, nie chcę utrzymywać go na wolności. Może to egoistyczne, ale chcę wyeliminować z mojego życia wszystkie pamiątki z okresu odsiadki. Jestem teraz nową osobą, gotową na nowe znajomości, nowe doświadczenia. Szkoda tylko, że nadal rozpamiętuję starą miłość.
Pierwszy wieczór w domu spędzam rozmawiając z mamą. Na dworze jest mroźno i pada śnieg z deszczem, a my siedzimy na kanapie z kubkami kakao, próbując nadrobić pięć lat w jeden wieczór. Opowiadam jej długo o wizycie Baekhyuna w więzieniu, udając przy tym, że to wspomnienie nie wzbudza we mnie nawału sprzecznych emocji. Powinienem to traktować jak coś odległego, niepotrzebnego i przestarzałego. Po co mi wspomnienie takiej przeterminowanej znajomości? Mama jednak sprawia wrażenie, jakby doskonale mnie rozumiała.
- Wiem, co czujesz, Chanyeol - mówi, a potem czule poprawia kołnierzyk mojej koszulki polo - świeżej, czystej i pachnącej nowością, którą kupiła mi w prezencie wraz z innymi ubraniami z okazji powrotu do domu.
- Nie wiem, co robić - przyznaję pusto. - Tylko myśl o nim sprawiała, że potrafiłem codziennie mierzyć się z tym całym syfem.
Dawno nikomu się nie zwierzałem i chyba właśnie to jest powodem, dla którego tak ciężko mi to przychodzi. Nawet moja własna mama wydaje mi się w tym momencie w pewien sposób obca.
- Może jest jeszcze dla was szansa - mówi z taką nadzieją, że aż sam zaczynam w to wierzyć.
Szansa, Boże, to brzmi aż zbyt optymistycznie.
- Chciałbym tylko jednego - szepczę bardziej do siebie, niż do rodzicielki i nagle sam konfrontuję się z tym, jak nierealne jest to marzenie.
- Kontynuacji tej znajomości? - podsuwa kobieta ze współczującym uśmiechem.
- Nie - odpowiadam z westchnieniem. - O tym nawet nie chcę marzyć.
- Więc? - docieka dalej.
Przez dłuższą chwilę milczę.
- Chciałbym tylko jeszcze jeden raz pójść na jego koncert.
Pierwszy tydzień spędzam w domu, czując się tak, jakby wszystko mnie przytłaczało. Łóżko jest za miękkie, pokoje za duże, a powietrze zbyt czyste. Brak znajomego zaduchu, przeludnienia i wszechobecnej arogancji wpędza mnie w swego rodzaju zmieszanie. Chyba zapomniałem już, jak należy funkcjonować w normalnym społeczeństwie - zbyt długo psułem się wśród tych degeneratów.
W końcu pewnego dnia decyduję się pojechać z mamą na zakupy do miasta. Boję się konfrontacji z tyloma ludźmi i otwartymi przestrzeniami, ale jest jeden powód, który ciągnie mnie do samego centrum metropolii - cholerna Filharmonia Narodowa.
Nie mówię o tym matce. Nie mówię nikomu. Wstydzę się tego, że jestem tak zdesperowany, by zobaczyć kogoś, kto już dawno wymazał mnie ze swojego życia. Nigdy nie byłem w równie beznadziejnej sytuacji i mam wrażenie, że tylko pojedyncze dni dzielą mnie od bezkresnego szaleństwa.
Przecież ja zwyczajnie zwariuję.
Rozstajemy się z mamą na skrzyżowaniu - ona idzie w kierunku jakiegoś sklepu odzieżowego, ja mówię jej, że skoczę coś zjeść. W rzeczywistości mam zamiar iść do wiadomego miejsca i kupić bilet na jak najszybszy koncert Byun Baekhyuna. Znów uderza we mnie cała ironia mojego położenia - jak ktoś, kto kiedyś był mi tak bliski, może nagle stać się nieosiągalny. Kiedyś widywałem go w każdej sytuacji - płaczącego, szczęśliwego, jedzącego naleśniki w zajeździe. Teraz mogę ujrzeć ukochanego jedynie na scenie, daleko, daleko ode mnie.
- Pan Byun jest aktualnie w Ameryce. Jest w trakcie światowego tournee - mówi pracownik Filharmonii, gdy pytam go o jak najrychlejszy koncert mojego, rzekomego, idola.
- Och - wzdycham tylko, zaskoczony odpowiedzią. - Światowe tournee?
- Tak, z tego co mi wiadomo, rozpoczęło się w październiku. Może coś z obecnego repertuaru pana zainteresuje - kontynuuje pracownik i podsuwa mi jedną z pliku broszur, gdzie w stonowanych barwach znajduje się rozpiska najbliższych koncertów.
- Więc nie wiadomo kiedy wróci? - pytam, starając się ukryć rozczarowanie w moim głosie. Nie poświęcam broszurze ani grama uwagi.
Pracownik poprawia okulary na prostym nosie. Chyba naprawdę wyróżniam się spośród innych gości Filharmonii w mojej wysłużonej skórzanej kurtce, czarnym polo i przetartych jeansach.
- Osobiście śledzę poczynania pana Byuna od debiutu. Jest pierwszym tak młodym wiolonczelistą, który zdobył takie uznanie. Prywatnie przyznam, że jestem jego fanem - mówi, a wraz z kolejnymi słowami mam ochotę dać mu w twarz. - Wiem, że końcówka trasy zaplanowana jest raczej na kwiecień. Później pan Byun pewnie zrobi sobie przerwę, tak jak to zwykli robić wszyscy uznani artyści.
- Ta - prycham tylko, rzucając facetowi niezbyt przychylne spojrzenie. - Do widzenia.
Nie czekam na odpowiedź. Od razu opuszczam to chore miejsce, przesiąknięte moją własną fobią - lękiem przed utratą Baekhyuna na zawsze. Ruszył dalej i to z wielkim hukiem. Światowe tournee, fani, koncerty. Wiedziałem, że prędzej czy później osiągnie to wszystko, na co naprawdę zasługiwał. Sława, kariera, znajomości. Gdzieś w tym wszystkim musiał w końcu zapomnieć o jedynym człowieku, który trzymał go twardo przy zwykłej, człowieczej egzystencji.
Prędzej czy później musiało do tego dojść.
Obiecuję sobie, że to koniec ciągłego rozpamiętywania i przeżywania Byun Baekhyuna. Czas położyć kres tej obsesji, iść dalej. Ruszyć przed siebie, bez względu na to, jakim syfiastym nagle okazywało się moje życie. Zniosłem już mnóstwo przeciwności losu, ale wbrew pozorom żadna nie równała się temu - totalnemu wykluczeniu z życia kogoś, kto tak długo był dla mnie uosobieniem wszystkich najcenniejszych wartości.
Kurwa mać.
Wieczór ma smak rozczarowania, które zapijam wódką, choć nigdy specjalnie nie ciągnęło mnie do alkoholu. Nikotyna, widok na miasto z dachu mojego domu i wspomnienia fajerwerków w dniu jego osiemnastu urodzin. Ile lat ma teraz? Dwadzieścia trzy? Nic dziwnego, że nie wyglądał już jak ten uroczy dzieciak w kardiganie. W pieprzonym kardiganie, który tyle razy myliłem ze swetrem.
Ubolewam, ale ruszam dalej. I przez pierwsze miesiące funkcjonuję jak robot.
Bez najmniejszej namiastki nadziei idę na rozmowę kwalifikacyjną. Roboty budowlane. Mama mówi, że przyjmą każdego. Pracowniczka socjalna też poleciła mi ten rodzaj zatrudnienia. Wiem, że żadna praca nie hańbi, a zwłaszcza tak ciężka, więc ochoczo przystaję na ideę przesypywania piachu i układania pustaków, nawet gdybym miał to robić do usranej śmierci.
Dostaję fuchę bez większego wysiłku. Stwierdzenie, że przyjmują każdego, najwyraźniej okazało się prawdą. Pierwszego dnia poznaję współpracowników i dowiaduję się, że niegdyś dzieliliśmy tę samą niedolę, bowiem duża część z nich to byli więźniowie. Co więcej - niektórzy nawet siedzieli w tym samym pudle. Nigdy nie pomyślałbym, że świat może być tak zabawnie mały.
Pracuję przez osiem godzin dziennie, potem biorę jeszcze nadgodziny. Przez cały ten czas staram się wyleczyć z niewygodnej tęsknoty i myśli, że setki, może nawet tysiące, mogą oglądać teraz mężczyznę, którego widoku ja tak drastycznie pragnę. To przykre stwierdzenie żłobi w moim sumieniu niemal namacalnie bolesną wnękę - pustkę, niepokój i ogrom tęsknoty.
Nadchodzi wiosna i wracają do mnie jakieś resztki optymizmu. Mam tendencję do tego, że w wiośnie od razu wyczuwam lato i wspólne cechy tych obu pór roku sprawiają, że w moim umyśle od zawsze były jednością. A lato kojarzyłem przede wszystkim z Baekhyunem - z upalnymi popołudniami, chłodem wieczoru i sposobem, w jaki opierał policzek na moich plecach.
Nadal zastanawiałem się, kiedy wróci. Czy w ogóle wróci? Da jakiś koncert? Pokaże się publicznie? Ma w końcu rzesze fanów. Pierdolonych, wychuchanych melomanów, którzy może nie pożądają go w sensie cielesnym, ale pożądają go w inny sposób i ten oto sposób, choćby niewinny i uzasadniony, i tak budzi we mnie jednakową wściekłość. Zazdrość jest pojęciem prostym i kapryśnym. Czy uzasadniona, czy też nie, zawsze opiera się na jakiejś obawie o utratę ukochanej osoby. W przypadku, gdy utrata już nastąpiła, następuje inny rodzaj zazdrości - ten najbardziej wyniszczający, niezdrowy i skomplikowany, który (jestem pewien) w dużej dawce mógłby być nawet śmiertelny.
Jest końcówka marca, gdy na drzwiach Filharmonii wisi ciąg nowych plakatów. Wcześniejsze reklamowały jakiś zespół ludowy, później kwartet smyczkowy. Te reklamują solistę. I choć wystrzegam się bycia zbyt naiwnym, od początku wiem, kim jest owy solista.
Byun Baekhyun wrócił z tournee wcześniej niż planował. Nikt nie wie, czym jest to spowodowane. W sumie nawet nie obracam się w towarzystwie, w którym ludzie mieliby jakiekolwiek pojęcie o losach słynnych wiolonczelistów. Moi kumple z pracy preferują raczej proste rozrywki - partyjki karciane w przerwach, piwo i bary karaoke. Nie mają za grosz pojęcia o muzyce klasycznej, ale byłbym hipokrytą, gdybym próbował ich w tej kwestii infantylnie oceniać. Przecież gdyby nie znajomość z Baekhyunem sam tkwiłbym w przekonaniu, że jedynym słusznym rodzajem muzyki, w której można odnaleźć przesłanie, jest uliczny rap i ciężki rock. Na pewno nie domyślałbym się nawet, że mogę odnaleźć katharsis podczas słuchania tych długich utworów, wygrywanych zręcznymi dłońmi mojej pierwszej miłości. Chociaż, kto wie, może moja namiętność ku muzyce klasycznej dotyczy tylko tego jedynego typu - muzyki granej przez Baekhyuna. Bowiem muzyka żadnego innego wykonawcy nie poruszyła mnie tak głęboko, a zarazem subtelnie. Oczywiście, nie żebym jakiejkolwiek innej słuchał.
Koncert Baekhyuna jest charytatywny, a dochody mają być przekazane na fundację walki z rakiem, co wydaje mi się wyjątkowo szlachetne. Płacąc za bilet z mojej śmiesznie małej wypłaty, dorzucam parę drobnych i z lekkim uśmiechem proszę panię kasjerkę, aby te moje żałosne drobniaki przekazała razem z resztą pieniędzy na rzecz fundacji. Początkowo kobieta patrzy na mnie, jakbym urwał się z księżyca, ale ostatecznie odpuszcza i obojętnym gestem podaje mi wydrukowany bilet. Skrawek papieru niemal płonie mi w palcach, gdy trzymam go ostrożnie, uświadamiając sobie, że oto i jest moja długo wyczekiwana nadzieja na spotkanie, o którym śniłem przez ostatnie miesiące.
Wieczór koncertu nadchodzi niespodziewanie szybko, a te dwa tygodnie, które mnie od niego dzieliły, niespodziewanie przelewają mi się przez palce. Nawet nie zdążam wyjaśnić mamie, dlaczego tym razem dokładam do czynszu dwukrotnie mniej pieniędzy, bowiem pewna uparta, niezdolna do racjonalnego myślenia część mnie już nakazuje mi szykować garnitur i wychodzić z domu. Przed wyjściem przeglądam się w lustrze i choć rano byłem brudnym robotnikiem w pomarańczowej odblaskowej kamizelce, teraz prezentuje się jak ktoś wpływowy i rozważny, silnie związany ze stylem galowym i ideą dżentelmeńskiej etykiety.
Siedząc w wygodnym fotelu w otoczeniu innych gości Filharmonii, patrzę z utęsknieniem na scenę. Chcę go zobaczyć. Już. Teraz. Podziwiać jego nieskazitelne piękno choćby z szóstego rzędu i wyobrażać sobie, że mam go na wyciągnięcie ręki. Zamykam oczy i staram się przekonać samego siebie, że gdy je otworzę, on już tam będzie.
Ale gdy otwieram, nadal go nie ma.
____________________
aktualnie jestem przed maturą i 24/7 siedzę nad książkami, ale w wolnych chwilach lubię napisać jakiś rozdzialik, więc możecie spodziewać się ich coraz więcej.
kocham Was.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top