Rozdział 7

Lan XiChen zaprowadził Jiang Chenga do pokoju. Drewniane schody skrzypiały pod ich stopami, jak gdyby nie niosły jedynie ciężaru ich ciał, a także uczuć i tego wszystkiego, co opadło na ich barki.

Lider YunmengJiang wyglądał na chorego. Głowę miał wciśniętą w bok towarzyszącego mu mężczyzny, a ciało drgało w niekontrolowanych spazmach. Zdawało się, że marzł. I może w istocie tak było, jednak na pewno nie na zewnątrz. Bardziej prawdopodobnym było, że chłód z głębi serca znów zaczął toczyć się przez żyły.

Lan XiChen posadził Jiang Chenga na macie. Przez chwilę głaskał go po głowię, po czym poszedł do łazienki. Wziął misę, do której nalał wody z beczki, stojącej w kącie pomieszczenia. Była zimna i twarda, jednak w obecnej sytuacji taka była najlepsza.

Cisza zionęła ze wszystkich stron, przytłaczając mężczyzn. Na piersi pojawił się ciężar, nieznany przez wielu ludzi. Dziwna samotność, tkwiąca głęboko w podświadomości.

— Jiang Cheng, spójrz na mnie. — poprosił cicho ZeWu – jun, grzbietem dłoni łagodnie przejeżdżając po policzku młodszego.

Jiang WanYin nie zareagował. Puste spojrzenie miał wbite w podłogę. Dookoła słyszał śmiech okrutnego świata i głos, wciąż powtarzający, że szczęście jest tylko dla głupców, których życie pozbawione jest trosk. Jiang Cheng od zawsze wiedział, że nadmierna życzliwość losu jest srogo karana. Że każdy najmniejszy łud szczęścia jest nad wyraz drogi.

Jego dobre dni wyczerpały się w dniu śmierci Jiang YanLi. Ostatni członek rodziny zmarł, zapowiadając los, który zjawi się, by odebrać równowartość szczęścia. Jiang Cheng wiedział, że wszystko zawsze wraca do zera. Jeśli było bardzo dobrze, to musi być bardzo źle. Teraz przyszła pora, by Jiang Cheng oddał ostanią ratę. Pierwszą, prawdziwą, niezaprzeczalną miłość. A gdy już z niej zrezygnuje, świat wróci do swej nijakości, pozwalając mu żyć w dawnym spokoju.

— To się nie uda. — odezwał się lide YunmengJiang, szklistym błękitem patrząc na nieskazitelną twarz ukochanego.

Lazuryt błyszczał swym smutkiem i bólem, nie roniąc jednak ani jednej łzy. Bo po co, gdy dusza przesiąkła akceptacją?

Lan XiChen nie potrafił tego zrozumieć. Jeszcze niedawno Jiang Cheng łkał w jego ramionach, a teraz patrzył wzrokiem skazańca, pogodzonego ze swym losem. Oblicze mieszkańca Przystani Lotosów spowite było mleczną mgłą, wyciekającą z jego ust jak trucizna.

— Dlaczego?

Jiang Cheng zamknął oczy.

— A czy mamy jakieś poparcie? Czy jest choć jedna osoba, która uznałaby, że nie jesteśmy egoistami?

Lan XiChen pomyślał o Wei WuXianie. Odrodzony kultywator widział ludzi, ich uczucia, potem role społeczne i na końcu pojawiały się nazwiska. Każdy mógłby powiedzieć, że patrzy w ten sam sposób. Niestety to nigdy nie było prawdą. Pytając o osobę, wszyscy pragną słyszeć tylko imię. Durny zlepek liter, określający istotę idealną w swej niedoskonałości, czującą i pytającą.

— Egoistami? — łagodny głos rozbił się od ścian pomieszczenia, ściskając serce Jiang Chenga.

— Egoistami. — przytaknął młodszy, sunąc dłonią po sierści Perły — YunmengJiang potrzebuje przywódcy. Teraz jestem nim ja, a potem? Jeśli nikt się nie znajdzie, sekta upadnie. — mężczyzna zadrżał, znów czując gorący ogień, trawiący Przystań Lotosów — Co zrobią ci wszyscy ludzie, pozbawieni domu? Matki z dziećmi, starcy, niezdolni do pracy mężczyzni? Skąd wezmą pieniądze, by móc osiedlić się w innej sekcie, która zapewni im ochronę. Nie mam prawa skazać ich wszystkich na cierpienie, bo odezwała się we mnie spóźniona, szczenięca miłość.

Pókoj skąpał się w półmroku. Jasna twarz Jadeita stężała, gdy w oczach pojawiło się zrozumienie.

Nigdy nie było prawdą, że dla miłości nie ma przeszkód. Samolubne zachcianki i uczucia nie mają prawa niszczyć innych. Jeśli miłość rani, to trzeba z niej zrezygnować.

Lan XiChen był jednak człowiekiem. Najmniej pochlebną, ale jakże wspaniałą w swej istocie jest ludzka chciwość. Człowiek bierze co chce i ile może. Nauczeni przez los, wyszkoleni przez świat, który nienawidził życia ludzie, starają się chwycić wszystko, co zapewnia im przyjemność.

Jiang Cheng nie posiadał chciwości. Wolę walki – owszem. Jednak nie walczył o Yunmeng dlatego, że chciał go z powrotem. Walczył, bo niósł na swych barkach wiele żyć, które tego pragnęły.

I Lan XiChen, choć posiadał to pragnienie, walczyć o nie nie potrafił.

Milczeli więc obaj, tracąc nadzieję na swoją miłość. Na tym momencie ich historia winna była się skończyć. Któż by jednak chciał kochać coś tak okrutnego, jak niepozwolenie na miłość?

Lan XiChen wystawił rękę w stronę Jiang Chenga i chwytając wstążkę, rozwiązał włosy młodszego. Długie pukle opadły na matę, okalając jednocześnie twarz zszokowanego Jiang Chenga.

ZeWu – jun nic nie mówił. Po prostu znów wziął młodszego w objęcia i począł bujać się na boki, jakby próbował uspokoić płaczące dziecko.

Do drzwi pokoju ktoś zapukał. Lan XiChen chciał to zignorować. Naprawdę nie sądził, by ktokolwiek mógł teraz im przerwać. Jiang Cheng rzucił mu jednak znaczące spojrzenie, zmuszając mężczyznę do wstania.

— Tak? — zapytał z łagodnym uśmiechem, patrząc na drobną kobietę, kulącą się pod drzwiami.

— Ja chciałabym spytać, czy potrzebują panowie ciepłej wody. — jej głos był cichy i drżący, jakby bała się stać przed kultywatorem.

Lan XiChen chciał grzecznie podziękować i odesłać kobietę. W jego głowię jednak majaczył obraz Jiang Chenga, który wyglądał na tak słabego, że sen był koniecznością.

— Prosiłbym. Wystarczy jedna wanna.

Poliki dziewczyny pokryły się rumieńcem, jednak Lan Huan zdawał się nie zauważyć, jak brzmiała jego wypowiedź. Przecież nie miał na myśli nic złego.

— Chodź. — szepnął do Jiang Chenga, łapiąc go pod ramionami i pomagając wstać.

Zachowywał się tak, jakby lider YunmengJiang nie potrafił sam się poruszać. Jakby był dzieckiem, zagubionym we mgle. I może, choć nie był dzieckiem, to faktycznie mgła zasłaniała jego świat?

Obaj weszli do łazienki. Beczułkowata wanna miała namalowane kwiaty lotosu. Jasne płatki obejmowały drewno z nieistniejącym uśmiechem na nieistniejących twarzach. Ludzie w sekcie YunmengJiang zawsze zdawali się być istnym przeciwieństwem kultywatorów z Gusu. Życie nie było dla nich łaskawe, ale zawsze śmiali się tak głośno i wesoło, że obcy nierzadko mieli problem, by zrozumieć ich uczucia i historię. Bo któż jest w stanie się śmiać, gdy z ust płynie krew?

Lan XiChen podszedł niepewnie do Jiang Chenga, patrzącego milcząco w lustro. Ciemne włosy przysłaniały lazuryt oczu, robiąc młodszego zdecydowanie bardziej dojrzałym niż wyglądał na co dzień.

— Zostań dziś tutaj. Jutro wrócimy do Yunmeng. — Lan Huan odgarnął poskręcane kosmyki, sięgając do kołnierza.

Odchylił haori, zrzucając je na ziemię. Jiang Cheng stał bez ruchu. Doskonale wiedział, że jest po prostu przygotowywany do kąpieli, a nie do zabrania jego cnoty.

Do drewnianych drzwi znowu ktoś zapukał. Lan XiChen wyszedł z łaźni i otworzył je, milcząco odbierając dwie misy pełne ciepłej wody.

Mężczyzni prawie się nie odzywali. Lan Huan przejeżdżał szmatką po jasnych plecach Jiang Chenga, na których gdzieniegdzie lśniły blade blizny od Zidianu. Zdarzało mu się oberwać od matki, razem z resztą juniorów, gdy zlekceważyli ćwiczenia. Lider YunmengJiang jednak w żadnym wypadku nie miał o to żalu. Madame Yu musiała być naprawdę wściekła, by go skrzywdzić, a nawet jeśli, to było to pojedyncze uderzenie.

Lan XiChen wbił szpilkę w związane włosy Jiang Chenga. Wszystko było ciche i powolne, jakby ich miłości starczył sam dotyk, bez zbędnych słów.

________________________

Lan XiChen wrócił do Gusu bez entuzjazmu. Nawet Lan Zhan nie był w stanie dowiedzieć się, co dokładnie zaszło w Przystani Lotosów. Za to Wei Ying, patrząc na delikatnie zaczerwienione wargi Lan XiChena, mógł wywnioskować, że na początku musiało się udać. Co więc wydarzyło się później?

W pokoju Lan XiChena wciąż grała pieśń Zapytania. Duchy zlatywały się, jednak nie udzielały odpowiedzi na pytanie. Bo który duch mógłby znać odpowiedź, na pytanie brzmiące "Jak oddać dziedzictwo?".

Większość jedynie wysłuchiwała historii pytającego i zostawiała niewyraźne słowa pocieszenia.

Aż wreszcie, gdy ostatnia nitka nadziei miała ulecieć ze zmęczonego ciała Lan XiChena, na guqin ktoś zagrał.

"Opowiedz mi" — rozbrzmiało wśród dźwięków.

Było takie łagodne i inne. Jednocześnie miękkie i przyjazne, a z drugiej strony przytłaczająco potężne i pełne pewności siebie. Lan XiChen przez chwilę miał wrażenie, że stoi przed matką. Miłosierna i dobra, a jednak każdemu brak odwagi, by podnieść na nią głos.

A więc Lan Huan zaczął opowiadać. Opowiadał, a serce nieludzkiej istoty drżało, choć przecież było martwe od wieków.

"Pomogę ci." — rozbrzmiało ze strun, gdy lider skończył swą opowieść.

Oddech ugrzązł w piersi mężczyzny. Fala gorąca rozlała się po jego ciele, zaraz niemal boleśnie uderzając w głowę.

Z drugiej strony instrumentu wydobył się realny chichot, jakby dusza była na tyle potężna, że zasłona śmierci była dla niej jedynie żałosną firanką. I niewątpliwie był to chichot kobiecy. Istota śmiała się życzliwie, jak matka, widząca nieporadne pierwsze kroki dziecka.

"Kim jesteś?" — zagrał chaotycznie Lan XiChen, dopiero teraz rozumiejąc, że przecież nie ma pojęcia, z kim rozmawia.

Na chwilę wszystko zamilkło. Nawet wiatr zdawał się być onieśmielony tą nadludzką obecnością.

"Kuan Yin" — rozbrzmiało jednak już za chwilę — "Udaj się tam, skąd będziesz słyszał śmiech dziecka. Prócz ciebie jednak, nie będzie go słyszeć nikt więcej."

I wszystko zamilkło, żegnając odchodzącą boginię narodzin, z niemal namacalną czcią.

__________________________

Była północ, może trochę po, gdy w uszach Lan XiChena wybrzmiał głośny, łagodny śmiech, tak radosny i prosty, że brzmiał jak kołysanka. Lider GusuLan jednak zerwał się z łóżka, prawie spadając na parkiet. Było to tak naganne, że śmiech rozbrzmiał głośniej.

Lan XiChen szybko przywdział szaty i koślawo zawiązał wstążkę. Już prawie wybiegł na zewnątrz, gdy potknął się, wpadając na duży, drewniany koszyk, przysłonięty kocem. Mężczyzna, w naturalnym odruchu, chciał odkryć wnętrze. Materiał jednak nie ustąpił, a dziecięcy śmiech stał się naglący. Chwycił więc jedynie dziwny fenomen i ruszył przed siebie, biegnąc do miasta.

Mieszkańcy w większości spali. Gdzieniegdzie pałętał się zagubiony człowiek bez domu. Poniżany i popychany, któremu wszyscy do znudzenia powtarzali, że sam zniszczył swoje życie. Ale nawet jeśli, to cóż z tego? Kim są ci wszyscy sędziowie, by niszczyć ludzką duszę, odbierając radość z życia, boskiego daru?

Obute stopy uderzyły w pokład. Łódź zachwiała się, razem z mężczyzną, który nieporadnie chwycił jedną z drewnianych kolumn. Wiosła cięły wodę, wzbudzając hałas, tak raniący cichą noc. Mimo to, dziecięcy chichot był o wiele głośniejszy niż szum fal.

Lan XiChen jak desperat wyskoczył na brzeg, przewracając się w błoto. Jasna wstążka opadła mu na uszy, zasłaniając delikatnie oczy. Nad jego głową niebo nagle rozbłysło, a zaraz potem lunął deszcz, przyklejąc białe szaty do ciała pędzącego mężczyzny. Głośny grzmot rozdarł ciszę, a razem z nim dziecięcy śmiech.

Świat zdawał się być przeciw niemu. Z lasu dobiegało zawodzenie dusz i wycie młodych wilków.

A pośród tego wszystkiego wciąż brzmiał śmiech dziecka, przerywany kobiecymi krzykami.

Lan XiChen ruszył dalej leśną ścieżką. Ostre łodygi cięły jego nogi. Co chwilę lądował na kolanach, coraz bardziej tonąc w błocie. A koszyk pozostawał nienaruszony, wciąż lśniący i ciepły.

W głębi lasu stała stara, drewniana chata. Pod jej drzwiami leżało martwe ciało mężczyzny, roszarpane przez wilki. Lan XiChen zamknął oczy i zapieczętował duszę, by nie została pożarta przez istoty żyjące w mroku. W samej chałupie za to głośno łkała jakaś kobieta, a pośród tego wciąż śmiało się boskie dziecko.

Lan XiChen wszedł do środka. Chata była biedna. Posiadała tylko jedną izbę, przedzieloną starą płachtą. Na słomianym łożu leżała rodząca kobieta. Jej twarz była szara, zalana łzami i potem. Wokół pełno było krwi. Na jej ramionach i nogach tkwiły rany po wliczych ugryzieniach. Wyglądała na tak silną i żałosną jednocześnie.

Mężczyzna nie tracił czasu. Koszyk rzucił gdzieś na ziemię, podbiegając do rodzącej. Chwycił ją za dłoń i przyłożył do swoich ust, całując w geście, który oznaczał dzielenie się swoją siłą z kobietą, mającą wydać na świat potomka.

— Oddychaj. Dziecko musi mieć dużo powietrza.

Przyszła matka spojrzała na niego niewyraźnie. Nie rozpoznała go, ale któż nie ufałby istocie wyglądającej jak bóg?

Ta noc nie była łatwa.

Lan XiChen odebrał poród. Na świat nie przyszło jednak jedno dziecko, a dwoje. Chłopiec i dziewczynka, o tak jasnym spojrzeniu, że tęczówki niemal zlewały się z resztą oka. Mężczyzna podał noworodki kobiecie, która objęła je z największą czułością. Dopiero je poznała, a już kochała bardziej niż wszystko inne na świecie. Jak strasznie pękało jej serce, gdy rozumiała, że nie na długo będą razem.

Poród ją zmęczył, a rany na ciele zbyt długo pozostawały otwarte. Nie było złudzeń. Kobieta tylko czekała, aż przekroczy bramy śmierci.

Przywołała do siebie mężczyznę, podając mu najpierw chłopca.

— Lang Haizi. — powiedziała, następnie układając w ramionach Lan XiChena dziewczynkę — Lang Hua.

Jej drobne dłonie chwyciły twarz lidera. Patrzyła na niego tak, jakby zdolna była zrobić wszystko.

— Błagam, zaopiekuj się moimi dziećmi i nadaj im imiona.

A potem odeszła, żegnając bliźnięta pocałunkiem. Te natomiast, jakby wyczuwając śmierć matki, załkały głośno, małymi piąstkami bijąc w pierś Lan XiChena.

Była jeszcze noc, gdy Lan Huan chował ciała zmarłego małżeństwa. Umył je uprzednio i ubrał w najlepsze szaty, znalezione w chacie. Grób pokrył znakami, żeby głodne bestie nie rozkopały ziemi, próbując pożreć zwłoki.

Gdy wrócił do chaty, przy stole siedziała drobna postać, od której biła jasna poświata. Bawiła się z dziećmi, które Lan XiChen ułożył w koszyku, znalezionym na swoim progu. Kiedy nieznajoma kobieta odwróciła się do niego, lider niemal upadł na ziemię.

Długie, ciemne włosy spływały po jej ramionach, delikatnie okalając smukłą twarz. Gruby wachlarz rzęs rzucał cień na jej policzki, które, w okolicach nosa, pokrywały drobne piegi. Kilka pieprzyków zdobiło jej twarz, idealnie pasując do prawie czarnych oczu.

W dłoni trzymała krowi róg, owinięty szmatką. Przez dziurkę wyciekało mleko, ssane przez Lang Haizi.

— Przyszedłeś. — powiedziała miękko bogini, podnosząc dziecko.

Oparła chłopca na swoim ramieniu, delikatnie klepiąc jego plecy.

Lan XiChen wiedział, kim jest nieznajoma. Jej aura była nader oczywista, a i sam sposób poruszania zdawał się być nadludzki. Jednak martwiło go jedno. Prosił o pomoc, a dostał rozwiązanie. Prosił o dziecko i dosłownie je dostał.

— Czy ty... — zaczął, bojąc się dokończyć.

Kuan Yin wiedziała jednak, o co chce zapytać przerażony mężczyzna.

— Czy zabiłam to małżeństwo?— zapytała za niego łagodnie, odkładając dziecko do koszyka — Oczywiście, że nie. Patronuję narodzinom. Śmierć jest moim przeciwieństwem, końcem tego, w co wkładam cząstkę siebie. Ta kobieta i ten mężczyzna także byli pod moją opieką. Śmierć jednak jest okrutna i niezwyciężona. — podeszła do lidera, jasną dłonią ocierając jego brudny policzek — Wiedziałam, że ci ludzie dzisiaj umrą i wiedziałam, że te dzieci zostaną osierocone. Ty natomiast szukałeś dziecka. Uznałam więc, że możesz uratować dwa niewinne życia. — pociągnęła Lan XiChena do łóżeczka i wystawiła jego dłoń w stronę dziewczynki. Ta drobną rączką złapała palec swojego nowego ojca, tuląc go do swojej piersi.

Lan XiChen przyglądał się temu z pewnym rozczuleniem.

— A teraz leć, bo ktoś jeszcze czeka na to, by zostać rodzicem. — zaśmiała się, podając mu koszyk z dziećmi.

Ostani raz dotknęła ich głów, na których rozbłysł znak.

"Wskazani przez boga."

I zniknęła, zostawiając mężczyznę samego.

_____________________

Jiang Cheng naprawdę wiele razy otwierał drzwi dziwnym ludziom. Nierzadko zdarzało się, że do okna jego pokoju pukał Wei WuXian, wisząc do góry nogami na drzewie. Czasami byli to podróżni kultywatorzy, szukający schronienia, opowiadający dziwne historie.

Pierwszy raz jednak, po otwarciu drzwi, ujrzał brudnego mężczyznę, szczelnie oplatającego ramionami wiklinowy koszyk.

I znowu milczeli.

Jiang Cheng wciągnął Lan XiChena do środka, odbierając kosz. Gdy uniósł kocyk, jego obawy, co do zawartości, potwierdziły się. Krytycznym okiem spojrzał na ukochanego, nim z jego ust wypłynął syk.

— Powiesz mi, co to ma znaczyć, czy koniecznie chcesz się żegnać z własnymi kończynami?

________________________

Rozdział przecięty na pół. Normalnie miałby ponad 5 tysięcy słów.

Kuan Yin jest, z podanych mi informacji, boginią/patronką narodzin i łaski. Ogólnie to w Chinach z tymi bogami jest tak trochę dziwnie, bo jeśli osiągniesz jakiś stan duszy, to stajesz się jednym z bóstw. Działa też w drugą stronę.

Rozwiązanie problemu z dziedzicem jest tak bardzo naciągane, że chce mi się płakać, ale cóż zrobić, gdy innego wyjścia nie ma? Poza tym żyją w świecie, w którym duchowy pies goni odrodzonego heretyka, więc naprawdę jest mało rzeczy, które się nie zdarzą. Oczywiście jedną z tych nierealnych rzeczy jest mpreg, a szkoda. Jiang Cheng i tak ma huśtawki nastroju, więc ciekawe, ile pożyłby Lan XiChen, gdyby ten diabeł był w ciąży.

Informacje o bogini, rozwiązanie problemu z dzieckiem i przyszłe imiona bliźniąt pomogła mi ogarnąć Kasumi_Kaika

Wielkie brawa dla tego skrzata, bo bez niej, pewnie zakończyłoby się nieszczęśliwą miłością, której szczere nienawidzę.

A teraz coś zza kulis

Słowa są ostre i dość dosadne, ale, moi drodzy, ja tylko piszę piękne epitety w historiach. Tak naprawdę jestem zwykłym człowiekiem, z ciemną duszą.

A

teraz do widzenia, bo autorka ma zapalenie gardła i idzie umierać w spokoju. Następny rozdział prawie gotowy, to po mojej śmierci opublikuje go mój kochany braciszek. (a tak naprawdę to kij mu w oko)

PS. Przyznaję się bez bicia, nieważne, jak wspaniały jest Wei Ying, Lan Zhan, czy każdy inny, ja i tak najbardziej kocham Jiang Chenga.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top