Rozdział 4
Jiang Cheng oparł się wygodnie o wilgotną ścianę, przekręcając głowę na bok, niczym ciekawski kot. Jego humor był daleki od chociażby znośnego. Zdawać by się mogło, że chłód nie rozchodzi się od zimnych i wilgotnych kamiennych ścian, a właśnie od niego. Sprawy nie poprawiał także Lan XiChen, który uparcie twierdził, że nie zostawi rannego.
— Musisz iść po linę, a najlepiej po jakieś wsparcie. — powtarzał do znudzenia.
Jedyną odpowiedzią była nieruchoma twarz starszego mężczyzny. Lan Huan sprawiał wrażenie, jakby wszystko odbijało się od niego, po czym tonęło w głębi podziemnych korytarzy.
— Nie mogę tego zrobić. — odezwał się wreszcie, kręcąc głową — Jesteśmy na terenie łowieckim. Wszędzie kręcą się zjawy i potwory, a ty nie masz jak się bronić.
Żyłka na czole Jiang Chenga zaczęła niebezpieczne pulsować.
— Mam drugą rękę i Zidian. — zaprotestował twardo — Może jestem młodszy, ale na pewno nie jestem już dzieckiem. Dałbym sobie radę sam, bez ochrony.
Z błękitnych oczu Jiang Cheng bił niewysłowiony mróz, smutek i gorzka akceptacja. Jak gdyby już lata temu pogodził się z tym, że nie ma nikogo, kto walczyłby dla niego z troski, a nie z wojskowego obowiązku. Rzucał słowami, nie myśląc nad ich wagą, raniąc samego siebie. Niczym masochista, pragnący uświadomić sobie, że nie może być naiwny. A każde z tych słów było małą igłą, wbijającą się głęboko w serce Lan XiChena.
— Nie. — krótkie słowo, trochę jak syknięcie, pozbawione miękkości i łagodności wypełzło z ust ZeWu – juna.
Jego twarz stężała, a oczy zaszkliły się, spoglądając na towarzysza. Ciemna chmura zdawała się wirować nad jego głową i raz za razem razić piorunem w kształcie znaków oznaczających samotność.
— Nie pozwolę, by kolejna osoba dała się pochłonąć wrażeniu, że jest sama. — podjął znowu, wprawiając Jiang Chenga w zakłopotanie.
Lider YunmengJiang od zawsze był pewny, że szczelnie ukrywa wszystkie swoje uczucia. Zupełnie jak jego matka. Oschła, surowa, zimna i asertywna. Tak, jak każdy przed wyjściem sprawdzał swój wygląd, tak ta dwójka upewniała się, że wszystkie uczucia zostały upchnięte głęboko w środku. Tak więc wielkim szokiem było dla niego, że ktoś z zewnątrz poznał zarazę, która trawiła go od piętnastu lat.
Postanowił jednak udawać głupiego, jak większość ludzi w momencie, w którym opadają ich maski.
— Nie widzę związku twoich słów z sytuacją, w której się znaleźliśmy. — odparł zimno, bardziej wciskając się w ścianę, jakby chciał uciec od Lan XiChena.
Jadeit jednak nie zamierzał odpuścić. Wstał z ziemi i w paru korkach podszedł do młodszego, na którego twarzy zamajaczył mdły strach.
— Dlaczego tak ciężko jest ci zrozumieć, że zależy mi na tym, byś wyszedł z tego cało? — rzucił Lan Huan, wylewając całą swoją desperację, nagromadzoną w nim przez ostatnie tygodnie.
Nie dostał jednak wybuchu emocji, w którym ludzie skłonni są wykrzyczeć prawdę o swoich uczuciach. Nie wyglądało to jak w tych wszystkich książkach, według których Jiang Cheng powinien rzewnie zapłakać i opaść w ramiona Lan XiChena, by ten mógł się nim zająć. Nic z tych rzeczy się nie stało, gdyż Jiang WanYin był mężczyzną, który od lat mierzył się z ludźmi próbującymi wywrzeć na nim nacisk. W odpowiedzi więc wstał i zacisnął zęby, władczo patrząc w oczy rozmówcy.
— Rozumiem tylko, że próbujesz wyciągnąć mnie z nieistniejącej samotności, bo nie udało ci się to z Jin GuangYao. — warknął, dokładnie wiedząc, w które miejsce uderzyć, by bolało najbardziej.
Lan XiChen skamieniał. Wiele razy słyszał, że Jiang Cheng posiadał moc słowa. Że jednym zdaniem był w stanie odebrać przeciwnikowi wolę walki, sprowokować go lub wpędzić w obłęd. Zawsze myślał, że jest to grubą przesadą. Był pewien, że ludzie wyolbrzymiają, korzystając z opinii, którą wyrobił sobie Jiang Cheng. Teraz jednak przyszło mu się przekonać, że Jiang WanYin kąsał niczym wąż i nie przejmował się uczuciami innych.
Lider YunmengJiang nie czekał, aż jego towarzysz odzyska połączenie ze światem realnym. Od dłuższego czasu czuł się zirytowany tym, że nie pamiętał nocy ich ostatniego spotkania. Dodatkowo Lan XiChen zachowywał się tak, jak gdyby wiedział o nim wszystko, więc zaczął mieć podejrzenia, że w przypływie słabości, zwierzył się ze swoich demonów. Tak więc, mając okazję, by zniechęcić do siebie Jadeita, od razu z niej skorzystał.
Podszedł do kamiennej ściany i zdrową ręką złapał się wystającej skałki i podciągnął się do góry. Nadal zaćmiony Lan XiChen nie zdążył zareagować, gdy Jiang Cheng użył drugiej ręki, by złapać kolejną skałkę. Mięśnie w ramieniu zaprotestowały, wywołując naturalną reakcję, zmuszającą dłoń do poluzowania uścisku. Mężczyzna najpierw zachwiał się, a potem runął w dół, wprost na kamienne podłoże, pełne ostrych wypustek.
— Jiang WanYin! — zawołał głośno, próbując złapać młodszego.
Karma jednak działała bez zarzutów i Jiang Cheng, który odważył się krzywdzić ludzkie uczucia, musiał ponieść karę.
Wzbudzając tumany kurzu, upadł na ziemię. Przez chwilę dało się słyszeć gardłowy jęk, wydobywający się z jego ust, a potem nagle zamilkł. Wstążka już dawno zdążyła się zerwać, pozostawiając jego włosy rozczochrane, teraz także ubrudzone krwią, powoli wyciekającą spod jego głowy.
Lan XiChen klęknął przy nim, niemal upadając. W blade, drżące dłonie chwycił twarz Jiang Chenga i rozwarł jego powieki. Błękitne tęczówki wywróciły się, pozwalając, by biel raziła zmartwionego ZeWu – juna. Mężczyzna pochylił się i czule objął głowę młodszego, składając na jego włosach krótki pocałunek.
— Jesteś taki nieostrożny. — wymamrotał, podnosząc Jiang Chenga i wracając do miejsca, w którym położył go już wcześniej.
Nie miał przy sobie woreczka z ziołami, ani bandaży. Posiadał jedynie to, co wziął na uroczyste rozpoczęcie polowania. Dłonie trzęsły mu się, gdy próbował obejrzeć ranę towarzysza. Całe opanowanie jakby nagle zniknęło, zastąpione ludzką troską o kogoś, kogo trawi ból. Bursztynowe ocze skakały po bladej twarzy Jiang Chenga, szukając zapewnienia, że zostanie mu wybaczone wszystko, co ośmieli się zrobić. Oczywiście żadnego takowego nie dostał, ale nie doszukał się także znaczącego zabronienia. Właściwie to na nieprzytomnej twarzy ciężko było znaleźć cokolwiek, jednak Lan XiChen wydawał się tym nie przejmować.
Zdjął swoje haori i oderwał rękaw. Blade dłonie powędrowały do wstążki na czole. Wahał się tylko przez chwilę. Szczupłe palce zerwały materiał, spychając na bok myśli o tym, jak zareagowaliby członkowie sekty Lan. Chwycił włosy Jiang Chenga i podniósł do góry, związując w kucyk. Jasna wstążka, z motywem chmur, zupełnie nie pasowała do ciemnego ubioru lidera YunmengJiang.
— Mam nadzieję, że nie wiesz, co oznacza ta wstążka. — zaśmiał się gorzko, owijając głowę mężczyzny.
Ułożył go na boku, by nie naciskał na ranę. Żałował tylko, że w pobliżu nie ma żadnej wody, którą mógłby przemyć uraz. Chociaż jak się nad tym zastanowić, to nie miał też nic, czym mógłby rozpalić ogień, by takową wodę przegotować.
Westchnął ciężko, chwytając dłoń Jiang Chenga. Chłodna, delikatna skóra wcale nie uspokajała jego obaw. Z rosnącym przerażeniem podciągnął rękaw mężczyzny, sprawdzając, czy temperatura ciała wszędzie jest obniżona. Z niepokojem dotykał kolejnych skrawków delikatnie opalonej skóry. Chłód nie był czymś, co lekarze mogliby uznać za niebezpieczne. Organizm zwyczajnie obniżył temperaturę, by nie marnować energii, potrzebnej do zagojenia rany i odnowy straconej krwi. Ale Lan XiChen nie był lekarzem, tylko kultywatorem. Jego wiedza o ranach kończyła się na uryzieniach przez różnorakie bestię. Spanikował więc, nie mając pojęcia, co powinien zrobić, gdy w głowię pojawiło mu się pewne krępujące wspomnienie.
Wei WuXian siedział nad jeziorem w Gusu, uparcie próbując złapać jedną z ryb. Oczywiście nie szło mu najlepiej, gdyż pora roku nieszczególnie sprzyjała takim wyzwaniom. Jesień nie nadawał się także do pływania, o czym już Patriarcha zdążył się przekonać, po wielokrotnym wpadnięciu do wody. Trząsł się strasznie, ale nie mógł już znieść gorzkiej zupy z Zacisza Obłoków. Co prawda Lan Zhan przyrządzał mu od czasu do czasu lepsze jedzenie, ale nie zamierzał polegać jedynie na małżonku.
Gdy po raz kolejny jego głowa wyglądowała pod zimną taflą, ktoś złapał go pod ramionami i wyciągnął na powierzchnie.
— Wei Ying. — usłyszał odrodzony kultywator, wypluwając łyk wody.
Miodowe oczy wpatrywały się w niego wytrwale, co raz przysłonięte pasmami grzywki.
— Lan Zhan! – zawołał wesoło, ignorując chłodny wyraz twarzy mężczyzny przed nim — Skąd wiedziałeś, gdzie jestem?
Dobry humor go nie opuszczał, choć on sam zaczynał już powoli sinieć, wraz z uciekającym ciepłem. HanGuang – jun spojrzał na niego, nie udzielając odpowiedzi. Jedynie zrzucił swoje haori i zarzucił je na ramiona męża, by potem podnieść go do góry i przytulić do własnej piersi. Wei WuXian początkowo próbował się wyrwać, jakby chciał wrócić nad wodę i znów spróbować swoich nieistniejących sił w łowieniu ryb. Lan WangJi trzymał go jednak mocno, ogrzewając wychłodzone ciało.
ZeWu – jun doskonale pamiętał, jak żałował po tym wyjścia na miasto. Oczywiście to nie tak, że kępowała go miłość dwóch mężczyzn. Wręcz przeciwnie. Był szczęśliwy, że jego młodszy brat wreszcie odnalazł kogoś, kto gotów był wziąć na swoje barki odpowiedzialność za uczucia WangJi. Lan Huan po prostu miał wrażenie, że raczej nie powinien oglądać tak intymnych zbliżeń i przez długi czas czuł się jak podglądacz.
Teraz jednak był zadowolony, że wtedy nie zamknął oczu. Prawdopodobnie byłby w stanie sam dojść do tego, że może własnym ciałem ogrzać Jiang Chenga, jednak nie było pewne, że znalazłby w sobie tyle odwagi. Dlatego obraz kogoś, kto już to zrobił, bardzo pomagał.
— Jeśli się obudzisz, to oszczędź mi przynajmniej jedną nogę. — mruknął, wciskając się za Jiang Chenga i podciągając go na swoje kolana.
W podziemiach nagle zrobiło się ciszej. Jakby szum wiatru, wściekle uderzającego w ściany, odpuścił i uciekł, by nie naruszać komfortu kultywatorów. Biały rękaw szaty spoczął na biodrze Jiang Chenga, gdy Lan XiChen objął go ramionami. Nieświadomy lider YunmengJiang wcisnął zmarznięty nos w bok ZeWu – juna i mruknął cicho, przypominając szczeniaka.
Mężczyzn nie dzieliła poważna różnica wzrostu. Może dwa trzy centymetry. Lan XiChen miał jednak szersze ramiona i bardziej wysuniętą pierś, więc siłą rzeczy sprawiał wrażenie większego. Dodatkowo teraz, w obszernym stroju, pełnym luźnych warstw, wydawał się górować nad Jiang Chengiem, ginącym w jego ramionach.
Wkrótce niespokojny oddech młodszego ucichł, zmieniając się w krótki świst, towarzyszący przy wciąganiu wilgotnego powietrza. Lan XiChen ciepłą dłonią przejeżdżał po plecach mężczyzny, tuląc go do swojej piersi. Minuty mijały, a Lan Huan miał wrażenie, że coraz bardziej uzależnia się od tego niewinnego dotyku.
__________________________
Jiang Cheng obudził się po niecałych dwóch godzinach. Nie mógł dokładnie stwierdzić, czy było mu wygodnie. Co prawda sen nie należał do tych przerażających, gdy musiał sypiać na dworze, po spaleniu Przystani Lotosów, ale wydawał się być obcy. Jakby nowe doznanie, którego warto spróbować.
Przetarł dłonią oczy i zaraz jęknął, gdy tył jego głowy zaczął nieprzyjemnie pulsować. Zdrętwiałą dłonią dotknął skrawka materiału, który szczelnie okrywał ranę. Dalej, płynąc przez czarne pukle, natrafił na wstążkę. Z niejakim zdziwieniem spostrzegł, że zamiast wysokiego koka, na jego głowię wisi luźny kucyk.
Szybkim, niemal wściekłym ruchem zerwał wstążkę. Kilka pojedynczych włosów wyrwało się, podrażniając ranę. Zduszone syknięcie uciekło z sinych ust, by zaraz zamilknąć.
Jiang Cheng wielkimi oczami patrzył na dłoń Lan XiChena, która w stalowym uścisku owinęła się na jego nadgarstku. Mrugnął kilka razy, robiąc to tak mechanicznie, że przypominał żywe zwłoki, których mięśnie nie działają najlepiej. Skakał tak wzrokiem z własnego przegubu na twarz towarzysza, dezorientując się z każdą chwilą coraz bardziej. Wreszcie coś w jego głowię zaskoczyło i Jiang Cheng zrozumiał, jak blisko Lan XiChena się znajduje. Odruchowo wyrwał rękę i rzucił się w bok, próbując opuścić ciepłe ramiona starszego.
ZeWu – jun był na to w pełni przygotowany. Nie oczekiwał, że wiecznie zirytowany kultywator posłusznie zostanie w jego objęciach. Tak więc bez problemu powstrzymał nagły zryw lidera sekty Jiang. Jedną rękę zarzucił mu na pierś, a drugą na pas, blisko biodra. Szybkim i zdecydowanym ruchem przyciągnął go do siebie, wyrywając na chwilę oddech z piersi Jiang Chenga. W efekcie mężczyzni zderzyli się, a Lan XiChen został wciśnięty w kamienną ścianę. Natomiast po karku młodszego spłynęła gorąca krew, zaskakując Jiang Chenga, którego plecy wygięły się w łuk.
— Nie ruszaj się, bo pogarszasz sprawę. — jęknął lider GusuLan, odbierając od młodszego wstążkę.
Jiang Cheng oczywiście nie usłuchał prośby. Zaczął za to szarpać się jeszcze bardziej, w końcu zrywając z głowy materiał i odsłaniając ranę, która na nowo zaczęła krwawić.
Lan XiChen zacisnął zęby i obrócił się. Tym razem to chłodne lico Jiang Chenga wciśnięte było w skałę.
— Puść mnie, do cholery! — warknął mieszkaniec Przystani Lotosów.
Nie mógł się jednak szarpać, gdyż silne ramiona Lan XiChena skutecznie blokowały jego ruchy. Jak gdyby mężczyzna spodziewał się, że Jiang Cheng nie pozwali opatrzyć się tak po prostu.
— Masz ranę na głowię. Chcę ją jedynie obwiązać, żeby nie wdało się zakaźenie. — powiedział łagodnie, znowu zawiązując kawałek oderwanego rękawa wokół głowy młodszego.
Potem jedynie zebrał jeszcze ciemne włosy. Specjalnie ociągał się z ich związaniem, by choć przez chwilę móc trzymać je w dłoniach. Widząc jednak, jak ramiona Jiang Chenga drżą z irytacji, szybko ścisnął pukle wstążką i odsunął się nieznacznie.
Jego włosy latały teraz luźno, niepowstrzymywane już wąskim kawałkiem materiału. I tak, jak wolne kosmyki u Jiang Chenga dodają łagodności, tak Lan XiChen nabierał ostrych, niebezpiecznych rysów.
Ale nawet teraz, gdy włosy Jiang Chenga były związane, wyglądał on niewinnie. Zarumieniona ze złości twarz kontrastowała z jasnymi oczami, które z dołu ciskały gromy w stronę starszego mężczyzny. Klatka piersiowa falowała mu pod naporem szybkiego oddechu, napędzanego irytacją. Tors mężczyzny ginął pod szatą górującego nad nim Lan XiChena, a na obojczykach widniały granatowe ślady palców, pozostałe po ściskaniu tego miejsca.
Lan XiChen objął to wszystko wzrokiem w jednej sekundzie. Sekta GusuLan z natury była spokojna. Wszyscy jej członkowie, oprócz słabej głowy, mieli jednak wspólną cechę. Gdy kogoś chcą, to będą go chcieć przez wieki, a jeśli go dostaną, to przez wieki nie wypuszczą. ZeWu – jun nie był wyjątkiem.
Pochylił się nad Jiang Chengiem, zmuszając go do oparcia się o ścianę. W błękitnych oczach błysnęła nutka strachu, która zaraz zniknęła, zastąpiona płonącą irytacją. Lider YunmengJiang uniósł ręce i oparł je na klatce piersiowej napastnika. Ten jednak naparł jeszcze bardziej, drażniąc oddechem wargi młodszego.
— Co ty...? — Jiang Cheng nie dostał możliwości na dokończenie, gdyż nachalne usta docisnęły się do jego własnych.
Błękitne oczy rozwarły się szeroko. Jiang Cheng przestał się ruszać, jakby nierozumiejąc zaistniałej sytuacji.
Lan XiChen dotknął językiem warg młodszego, próbując przedrzeć się głębiej. I już prawie mu się udało, gdy u wlotu jaskini rozbrzmiało kilka głosów. ZeWu — jun oderwał się od mężczyzny, wraz z pierwszymi słowami, płynącymi z ust intruzów.
— Tutaj są! Znalazłem ich! — zawołał głośno młody chłopak, zrzucając w dół białą linę — Paniczu Jiang! Paniczu Lan! Proszę się złapać, wciągniemy was!
Lan XiChen uśmiechnął się, słysząc żywiołowy głos Lan JingYi. Chciał pomóc wstać młodszemu liderowi. Ten jednak z przerażeniem w oczach cofnął się jeszcze bardziej, niemal tonąc w wilgotnej ścianie. Sam wstał z ziemi, szybko zbliżając się do liny.
— Jin Ling! — wrzasnął groźnie, choć głos załamał mu się przy końcu — Wciągnij mnie, bo jestem ranny!
Lan XiChen patrzył na niego, próbując łapać łamiące się kawałki serca. Oczy zaszkliły mu się, gdy zrozumiał swój błąd. Było jednak już za późno, więc bez słowa opuścił jaskinię i rozeszli się, każdy w inną stronę.
___________________________
Nie podoba mi się ten rozdział. Wahałam się z wstawieniem, ale wiedziałam, że jeśli go nie opublikuję, to nie wezmę się za kolejny, więc jest. Potrzebny był, żebym wreszcie miała podłoże romantyczne u bohaterów. Poza tym nie ma w nim nic ważnego.
Ciężko było mi się też wczuć, gdyż początek szkoły nie współgra z dobrym humorem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top