Rozdział 3
Lan XiChen często myślał o ludziach. Często myślał o ich uczuciach i historii. O tym, jak postrzega ich świat i o tym, jak on ich postrzega. Prawdę rzekłszy większość ludzi myślała o swoich pobratymcach, ale nikt nie zagłębiał się w uczucia owych osób. Wyjaśnienie tego było bardzo proste. Nikt nie wiedział, co ma myśleć o innych, gdy wszyscy kryli swoje słabości pod setkami kryształowych masek.
Jednak Lan XiChen zawsze chciał rozgryzć ludzi. Był zwyczajnie naiwny i pełen empatii do świata i jego mieszkańców. Widział ludzi, jako samego siebie. Dobrze wiedział, jakich słów nie chciałby usłyszeć, więc nie wypowiadał ich do innych. Był dobry, niezachwiany, nigdy nie załamał swoich zasad.
Tak więc jego dogłębne rozmyślania objęły łagodnymi ramionami Jiang Chenga, próbując zedrzeć z jego twarzy złość i dostać się do małego kryształu, wypełnionego smutkiem i bólem. Prawdopodobnie właśnie dzięki tym rozmyślaniom i odwiedzinom doszedł do ogólnie dostępnego, ale jakże starsznego wniosku.
Jiang WanYin, lider sekty YunmengJiang, syn Purpurowej Pajęczycy był samotny. I był tą samotnością przesiąknięty do szpiku kości. Rozrywała go i wlewała do piersi chłód, przez który ciężko było łapać oddech.
Jiang Cheng stracił swoich rodziców. Nie było to nic nadzwyczajnego. Większość kultywatorów traci swych rodzicieli. Nie zmieniało to jednak faktu, że utrata osób, którym zaufaliśmy jako pierwszym, okropnie boli. I właśnie dzięki tej świadomości, każdy winien był wiedzieć, że gorzka nuta w sercu Jiang Chenga była powszechnie znana, aczkolwiek nie tak ściśle ukrywana.
Ale oprócz tego stracił przyjaciół, rodzeństwo, obywateli. Ogień strawił wszystko, prócz jego status społecznego. Prócz jego rozpaczy i pustki, która gnieździła się w młodym sercu, pełnym nadziei i wigoru. Mógł jedynie wszystko odbudować. Zastąpić wspomnieniami. On wręcz musiał oddać każde ze swych uczuć, by Przystań Lotosów przestała być spalonym wrakiem.
Mimo tego, że obwiniał Wei WuXiana o śmierć swojej siostry, nie chciał go zabić. Mój Boże, on był jego bratem. Najbliższą mu osobą, jedyną, która nie uważała, by Patriarcha był lepszy od Jiang Chenga. Ale Wei WuXian sprzeciwił się światu. Sprzeciwił się temu, by ocalałych z klanu Wen traktować jak przestępców.
Przecież były to tylko dzieci i starcy. Czasami kobiety lub lekarze. Żadne z nich nie miało krwi na rękach. Jedyne, czym zaiwinili, to tym, że dano im nazwisko Wen. Kilka niepoważnych znaków, majaczących jak wyrok śmierci.
Jiang Cheng czuł presję innych sekt. Czuł ich nienawiść, która właściwie nie była uzasadniona. Tak, QishanWen zdominowało świat kultywacji, ale czy ktokolwiek doświadczył tekiej straty jak Jiang Cheng i sam Patriarcha? Dlaczego nazwano Wei WuXiana istotą bez serca, skoro zajął się ludem, którego krewni odebrali mu wszystko to, w czym zostawił swoje serce?
Jiang Cheng też nie wiedział, a jednak cały świat zmusił go do morderstwa własnego brata. Zmusił, by zakończył życie tego, którego ukochał i tego, który jako jedyny dzielił z nim ból utraty. I mógł tylko patrzeć, jak ginie ostatnia osoba, z którą był połączony czerwoną nicią.
Potem wszystko ucichło. Ludzie byli jakby zdziwieni, gdy widzieli zgorzknienie Jiang WanYin. Jakby nie rozumieli, dlaczego ten nie cieszy się życiem i spokojem. Zaczęto nawet twierdzić, że Jiang Cheng nie potrafi kochać.
Nie potrafi kochać.
W Lan XiChena uderzyła okrutna świadomość tego, że prócz Jin Linga, Jiang Cheng nie miał kogo kochać. Kobiety go unikały, nie posiadał zaprzysiężonego brata. Jiang Cheng potrafił kochać. On jedynie zapomniał, jak się to robi.
________________________
Pobudka Jiang Chenga była wyjątkowo niekomfortowa. Zbudził się brudny, cierpiący katusze po alkoholowych uniesieniach i częściowo rozebrany. Z przerażeniem rozglądał się po pokoju, bojąc się, że ujrzy tu jeszcze jedną osobę. Na szczęście pomieszczenie było puste, nie zdradzające wcześniejszej obecności.
Podniósł się z łóżka. Na jego twarz wstąpił grymas, gdy zimna podłoga złożyła chłodny pocałunek na rozgrzanych stopach. Chciał przeczesać włosy, ale nie natrafił na luźne pukle. Zamiast tego, jego dłoń została zatrzymana przez fioletową wstążkę.
Z rosnącym zdezorientowaniem zerwał materiał z włosów, uwalniając tym zapach ziół, które przez noc złagodziły jego rany na głowię. Naprawdę nie miał pojęcia, cóż takiego stało się poprzedniego dnia i powoli dochodził do wniosku, że nie chciał wiedzieć. A raczej wiedzieć się bał.
Załamany wstał z łóżka i powolnym, wciąż chwiejnym krokiem ruszył do drzwi. Te jednak otworzyły się same, jak gdyby przeczuwały, że ktoś ma zamiar przez nie przejść. Oczywiście to nieprawda i nie miało to związku z żadną magią. Była to jedynie służka, nieśmiało wychlająca się z korytarza. W jej kruchych ramionach spoczywała fioletowa szata, pozostawiona zeszłego dnia przez Jiang Chenga.
— Pańskie ubranie. — powiedziała cicho, wciskając materiał w ręce lidera i czym prędzej uciekając.
Dłonie mężczyzny bezwiednie zacisnęły się na tkaninie. Wciąż czuć było chłód i świeżość, pozostały z uprania szaty w bieżącej wodzie. Jiang Cheng nie miał najmniejszego pojęcia, kiedy wstaje służba, by zdążyć uprać i wysuszyć ubrania. Teraz jednak nie miał czasu się tym martwić. Wczorajsze spotkanie poprzestawiało kilka, jeśli nie kilkanaście, punktów na jego liście rzeczy do zrobienia.
— Powiedz innym, żeby przygotowali wodę do kąpieli! — krzyknął za odchodzącą kobietą i wrócił do pokoju, siadając na łóżku.
Delikatnie zazielenioną twarz schował w dłoniach i zaczął bujać się do przodu i do tyłu. Wyglądało to trochę niczym indiański rytuał, który w teorii miał przywoływać duchy. Jednak Jiang Cheng nie miał zamiaru zapraszać do siebie zjaw. O wiele bardziej zależało mu na wspomnieniach, odebranych przez nadwyżkę alkoholową. Niestety albo stety, szczególnie dla Lan XiChena, nic sobie przypomnieć nie mógł.
Bujał się i bujał, topiąc swój umysł w niewygodnych scenariuszach, gdy do drzwi ktoś zapukał.
Mężczyzna drgnął, spadając z łóżka. Głuchy łoskot rozniósł się po pomieszczeniu, docierając także do uczniów, powoli zbierających się na polu treningowym.
— Paniczu Jiang!? — zawołał przerażony głos z korytarza — Czy coś się stało!? Wezwać lekarza!? Słyszy mnie panicz!?
Jiang WanYin wywrócił oczami, przekręcając się na plecy. Dłonią roztarł bolący nos.
— Nic się nie stało! Możesz wejść!
Do pokoju wkroczyła więc kobieta, niosąca na barkach długi, bambusowy kij. Na obu jego końcach dyndały drewniane wiadra, z których powoli ku górze wzlatywała mleczna para.
Jiang Cheng od razu zerwał się z ziemi. Podszedł do kobiety i odebrał ciężar.
— Dlaczego, do cholery jasnej, nie przysłali mężczyzny? — zapytał sam siebie, odsyłając służkę.
Wszedł do łazienki i do beczkowatej wanny przelał wodę, parząc się odrobinę. Zaraz zaczął zdejmować kolejne warstwy ubrań, aż został nagi.
Najpierw stopą dotknął falującej tafli, a potem zanurzył się szybko, by zmyć uciążliwy zapach zwietrzałego alkoholu. Woda rozlała się po parkiecie, mocząc koszulę i spodnie, pozostawione przez lidera na ziemi.
Jiang Cheng westchnął tylko i sięgnął po olejek. Już chciał przekręcić rękę, gdy ramię rozerwał mu ból, wyrywając z jego ust gardłowy jęk. Jakby na zawołanie drzwi otowrzyły się i weszła przez nie babuszka, która ostatnim razem zbijała mu gorączkę. W dłoni trzymała szmatę, którą zaraz zdzieliła mężczyznę po głowię.
— Jak z dzieckiem! — warknęła, wciąż okładając lidera — Czy ja muszę paniczowi dziesięć razy powtarzać, by panicz poczekał na któregoś z chłopców?
Jiang Cheng nie miał odwagi, by odpyskować kobiecie. Zmarszczył więc jedynie nos i wymruczał kilka niecenzuralnych słów.
— Co tam mruczysz pod nosem, drogie dziecko? — zapytała prowokacyjnie kobieta — Czekaj mi tutaj i nawet nie waż się ruszyć.
A więc mężczyzna czekał. Czekał i czekał, aż drzwi się otworzyły. Do środka wszedł młody chłopak, niosący pod pachą olejki i zioła. Jego twarz była soczyście zarumieniona, a kolana drżały. Jiang Cheng prychnął w duchu. On sam był już przyzwyczajony do bycia mytym przez kogoś. Często zdarzało mu się mieć obrażenia, więc często potrzebował pomocy.
— Chodź tu i się pośpiesz. — mruknął do chłopca i podciągnął się.
Teraz z wody wystawała jego pierś i kawałek brzucha.
— Jak masz na imię? — dopytał jeszcze, zupełnie ignorując zażenowanie zbliżającego się chłopaka.
— Wang Xiao. — odpowiedział cicho, nabierając wody w małą miskę.
Zmoczył włosy lidera i powoli zaczął wcierać w nie szampon. Dokładniej było to jajko z octem jabłkowym i olejkiem. Miękkie pukle uciekały z dłoni chłopaka, jednak ten walczył wytrwale.
— Mógłby panicz wystawić ręce? — zapytał cicho, spinając umyte już włosy.
Jiang Cheng nie odpowiedział. Jedynie wykonał prośbę chłopca, pozwalając myć się dalej.
Spokojnie, w ciszy, przerywanej czasami głosem służącego, Jiang WanYin zmywał z siebie dzień uprzedni.
— Skończone. — szepnął chłopak i odszedł kawałek od beczułki.
Woda znów zafalowała, gdy starszy wystąpił na zewnątrz. Od razu został okryty puchatym ręcznikiem. Młody służący powoli ocierał z jego ciała krople, wyglądając przy tym tak niepewnie, że nawet Jiang Cheng nie odważył się grymasić.
— Proszę chwilę poczekać. Przyniosę czyste szaty. — mruknął Wang Xiao i zgarnął mokrą koszulę i spodnie.
Wszystko zdawało się być ciche i zwyczajne. Jak gdyby każdy poranek zawsze tak wyglądał.
Delikatny materiał wpłynął na ramiona Jiang Chenga, a za chwilę pas ciasno owinął jego talię. Łagodne oblicze na powrót się zmarszczyło, a gniewna aura zalała pomieszczenie. Włosy upiął sam i sam także opuścił siedzibę.
Podszedł do młodzików, strzelających w latawce. Wyrwał jednemu łuk i zdzielił go po głowię, jakby zapomnając, że dwadzieścia lat temu robił dokładnie to samo.
Zwyczajnie, typowo, zgodnie z rutyną. Jak gdyby dzień zawsze toczył się w ten sposób.
________________________
— Ale dlaczego? — krok w krok za Lan XiChenem podążał Lan QiRen.
Starszy mężczyzna uparcie próbował się dowiedzieć, dlaczego jego bratanek postanowił ni z tego ni z owego urządzić polowanie w górach Gusu. Oczywiście ZeWu – jun unikał prawdziwej odpowiedzi, rumieniąc się jednak za każdym razem, gdy padało pytanie.
— Ponieważ dawno żadnego nie było, a już w szczególności w naszej sekcie. — odpowiadał, próbując przekonać samego siebie, że to także było jego motywacją.
Prawda była zgoła inna, jednak któż by chciał się przyznać?
— A na kiedy to zaplanowałeś? — zapytał więc starszy, odpuszczając sobie próbę odwiedzenia lidera od tego absurdalnego pomysłu.
— Za dwa tygodnie. — odparł szybko i jeszcze szybciej opuścił pawilon, by nie słyszeć Lan QiRena, który właśnie jedynie siłą woli powstrzymywał się przed związaniem bratanka.
_________________________
— Jakbym chciał wziąć udział w polowaniu, to byłbym zaliczany do sekty GusuLan, tak? — pytał Wei WuXian, gdy kultywatorzy powoli zbierali się pod górami.
Lan XiChen wywrócił oczami.
— A-Xian, jesteś partnerem kultywacyjnym WangJi. Czy naprawdę musisz o to pytać? — uśmiechnął się do swojego szwagra, cierpliwie odpowiadając na jego pytanie.
Znikąd pojawił się nagle Lan Zhan. Jego ramię owinęło się zaborczo wokół talii Patriarchy, przyciągając go do siebie.
— Ale nie chciałbyś wziąć udziału. — wyszeptał mu do ucha, odciągnając go od wejścia na teren łowiecki.
Nie chodziło o to, że WangJi nie wierzył w zdolności swojego męża. Po prostu bez rdzenia nie mógł używać miecza, co sprowadzało się do używania fletu. Było to niebezpieczne zarówno dla ciała, jak i dla duszy Wei'a. Poza tym HanGuang – jun wprost nienawidził, gdy WuXian gra komuś innemu niż jemu.
Lan XiChen z uśmiechem patrzył na odchodzące małżeństwo, w duchu czując chłodną pustkę. Zaraz jednak przed twarzą stanęła mu para błękitnych oczu, wpatrująca się w niego podejrzliwie.
Jiang Cheng nie wiedział, czy powinien pytać o fenomenalną noc. Coś w środku niego wyrwało się do mężczyzny, którego łagodny uśmiech otulał mu twarz.
Koniec końców jednak skłonił się tylko i zajął miejsce przy jednym ze stołów, zaraz obok swojego siostrzeńca. Jin Ling zdawał się chcieć do niego podbiec, jednak widząc surową minę wuja, szybko zrezygnował z tego pomysłu.
— Chciałbym powitać wszystkich na pierwszym w tym roku polowaniu! — życzliwy głos Lan XiChena przedarł się przez zbiorowisko młodzików, którzy niecierpliwie dreptali w rzędach.
Jiang Cheng kątem oka zauważył swojego brata, który z poważną miną poprawiał szatę jednego z juniorów sekty GusuLan. Chłopak rumienił się i kręcił głową, zdając się być skrępowanym.
Lan XiChen też to zauważył. Rozbawiony zakrył rękawem usta i na chwilę przerwał przemówienie, by móc skupić się na Wei WuXianie.
— A-Xian! — zawołał przez zgromadzonych — Wydaje mi się, że odrobinkę krępujesz SiZhui.
W odpowiedzi poniósł się kolejny krzyk.
— To mój syn! — oświadczył dumnie Patriarcha, zupełnie ignorując etykietę — A to jest jego pierwsze poważne polowanie! Mam prawo się martwić!
Wszędzie dało się słyszeć śmiech zgromadzonych. Kobiety przytakiwały sobie nawzajem, zgadzając się z Wei WuXianem. Tylko Jiang Cheng miał minę, jakby właśnie szczegółowo rozpatrywał zabójstwo.
— Wracając. — Lan XiChen odchrząknął — Zasady są takie same, jak zawsze. Proszę tylko o szczególną ostrożność, byście nie pozabijali siebie nawzajem.
Równo z jego krzykiem juniorzy wbiegli do gór, obsypywani kwiatami przez kobiety.
Lan XiChen westchnął ciężko i usiadł przy własnym stole, upijając łyk wody. Oczywiście tylko członkowie Gusu nie mieli w dzbankach alkoholu.
— Mam wrażenie, że same polowanie jest zbędne. — jeden z doradców Nie HuaiSanga zaśmiał się cicho — Od zawsze pierwsze miejsce zgarniała sekta YunmengJiang.
Inni mężczyźni skinęli głowami, rozpoczynając rozmowę na temat zdolności łuczniczych uczniów lotosu. Wszystko zdawało się być zwykłe i normalne.
_________________________
Gdy po kilku godzinach polowań liderzy znudzili się czekaniem, każdy zaczął zwiedzać okolicę gór skety Gusu. Żywe rozmowy i urywane śmiechy miło tańczyły w wiecznej ciszy Zacisza Obłoków. Także więc Lan XiChen postanowił czymś, a raczej kimś, się zająć.
— Chciałbyś zwiedzić tereny łowieckie? — zapytał Jiang Chenga, który odszedł właśnie od młodego chłopaka.
Purpurowa wstążka zawiała na wietrze, skupiając na sobie wzrok Jadeita. Na początku Jiang Cheng się wahał. Pijana noc wciąż była zasnuta mgłą. Nie miał pojęcia, co się stało i co zostało powiedziane. Czuł się zwyczajnie niekomfortowo, gdy towarzyszył mu ZeWu – jun. Był jednak rozsądny i doskonale zdawał sobie sprawę, że nie wypada omówić, gdy prośba wychodzi od samego gospodarza.
— Bardzo chętnie. — skinął głową, poprawiając miecz, wiszący u pasa.
Powolnym krokiem ruszyli w kierunku gór, nie przejmując się niebezpieczństwem, które czekało na obszarze polowań.
__________________________
Jiang Cheng drgnął niespokojnie, gdy przechodzili obok jaskini. Nieprzyjemne wspomnienia z Miasta Bez Nocy zalały jego umysł i pojawiła się obawa, że kiedyś przyjdzie mu to powtórzyć. Jakże trafne były jego myśli, gdyż właśnie w tej chwili grunt pod ich nogami osunął się, wyciągając ich w mrok podziemia.
— Cholera. — zaklął pod nosem, gdy ramię znów krzyknęło w agonii.
Naderwane ścięgno nie wróciło jeszcze do pełni zdrowia. Wciąż przypominało mu o sobie, śmiejąc mu się w twarz.
Przerażony Lan XiChen podbiegł do młodszego mężczyzny, podnosząc go z ziemi i przerzucając przez barki. Wykonał kilka kroków, w akompaniamencie niezadowolonych krzyków Jiang Chenga.
— Liderze sekty Lan! — wrzeszczał raz po raz — Proszę mnie natychmiast odstawić! Potrafię chodzić!
Lan Huan odstawił go, ale dopiero wtedy, gdy znalazł kawałek równego terenu.
— Jednak twoje ramię nie będzie w stanie wspiąć się po tej skalę, prawda? — rzucił, zaczynając przyglądać się kamiennej ścianie.
Prawdopodobnie mógłby wnieść tam Jiang Chenga. Problemem był fakt, że niezupełnie miał się czego złapać. Co prawda zbocze było nierówne, a wystające skałki świetnie nadawały się na podporę, jednak do takiej wspinaczki potrzebowałby dwóch rąk. Niestety nie mógł obydwu wykorzystać, gdyż pozostawała sprawa niesienia Jiang Chenga, którego ramię nie dawało żadnej możliwości złapania się czegokolwiek. Jedynym rozwiązaniem byłaby lina, zrzucona z góry. Lan XiChen obwiązałby nią towarzysza, a następnie wrócił na górę i wciągnął młodszego.
W tym wszystkim problem stanowiła jedna rzecz – skąd wziąć linę?
_____________________________
Tylko jedna rzecz.
Jak wszyscy wiemy, Wei WuXian jest osobą dość kontrowersyjną. Ponieważ jednak Dotyk nie skupia się na WangXian, nie mam zbytnio jak tego zaznaczyć, żeby nie wywoływać zamieszania, którego centrum byłby Patriarcha. Postanowiłam więc dać tylko drobne przeszkadzenie w ceremonii, a A-Yuan wydał mi się być wspaniałym pretekstem. Dodatkowo sam Wei jest osobą uczuciową i troskliwą (szczególnie, gdy zakopuje dzieci w ziemi) więc opieka nad "synem" była jedynym, co potrafiłam wymyślić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top