Senność


    Musiał wyglądać jak rasowy idiota stojąc tak po prostu nad leżącym na ziemi ciałem kobiety i bijąc się z myślami.
   Gdyby do kuchni wszedł teraz ktokolwiek trzeci, śmiało pomyślałby, że oto Clay pozbawił Ingrid życia i teraz intensywnie zastanawia się co poczynić ze zwłokami.
   Cóż. 
 Prawdą było, że mężczyzna parokrotnie przyłapał się na tym jak  wypatruje kolejnych oddechów brunetki. 
   Boże. Dzisiejszy dzień musiał być szczególnie trudny dla jego udręczonego umysłu, skoro po tym wszystkim co zgotowała mu ta dzikuska, on nadal pragnie aby dzieliła z nim ten sam świat i używała samego powietrza. Jeszcze godzinę temu korzystając z okazji bez wahania wbiłby w nią setkę srebrnych ostrzy, teraz zaś zastanawiał się jedynie, czy jest jej wygodnie na betonowej posadzce. 

   Gardził sobą i własnymi, zgubnymi ideałami, gdy pochylał się, by chwycić jej drobne, zaskakująco lekkie ciało w ramiona. Ingrid była umięśniona a mimo to ważyła mniej od garści piór.
  Wyprostował się trzymając nieprzytomną dziewczynę po czym ruszył w kierunku, z którego wydobywały się nie tylko smakowite zapachy ale również wybitnie drażniące jego czułe uszy dźwięki. Albo raczej krzyki. 
   W pomieszczeniu wspólnym o którym nikt nie myślał, jako o salonie toczyła się burzliwa dyskusja. Gdy wchodził dojrzał nawet jak Zordon bezceremonialnie podduszał Ivina, oświadczając, że skoro jemu nie dane było przełknąć tego kęsa to On tym bardziej tego nie zrobi. 
    I w momencie, w którym spostrzeżono jego obecność, nagle wszystko ucichło. 
Ciszę przerwał drżący, podszyty wątpliwością głosik.

    - Oh... Czy ona... żyje? - Kordian wyraził swoje nie bezpodstawne obawy, blednąc.  
Zordon jednocześnie z ich wybrzmieniem, wykrzywił się z niesmakiem.
   - Mam nadzieję, że tak bo jeśli nie, to jestem w głębokiej dupie! 
   - Nie żyje jak nic. - Ivan okazał się równie gruboskórny. Mówiąc to nie drgnęła mu nawet powieka-  A więc wy wszyscy wisicie mi kupę forsy! - Z satysfakcją potarł dłonie, spoglądając po współtowarzyszach z wyższością - Tylko ja postawiłem na Alfę i nareszcie przyszedł dzień, w którym mi się to opłaciło! Zordon, ty zastawiłeś najwięcej. Teraz kwota ulega podwojeniu.
  - Co?! - oburzył się - Kto tak niby robi?! To niesprawiedliwe! 
  - Ingrid żyje a ja nie zrobiłem jej nic złego - Clay wtrącił się do dyskusji na tyle prędko, że z miejsca powstrzymał rosnący konflikt.
   Robiąc niewzruszoną minę starał się puścić mimo uszu informację, że prawie żaden z jego wilków nie postawił na niego. Fakt faktem, nie bardzo spodobała mu się idea owej rywalizacji ani tym bardziej to, że okazał się głównym bohaterem hazardowej gierki. Mimo to pewien niesmak rezultatów pozostał.
 Tak więc wiedział już, że jego stado ma go za słabeusza, który nie byłby w stanie pokonać nawet jednej durnej baby. 
Trochę ubodło to w jego dumę. Nieznacznie się zdenerwował. Jak stał, tak tylko cudem powstrzymał się przed upuszczeniem ciała Ingrid na podłogę. To jednak autentycznie mogłoby ją zabić, a wtedy portfel jego najlepszego przyjaciela uległby znacznemu uszczupleniu.
Na to nie mógł niestety pozwolić.
   Westchnął cicho, po czym zbliżył się do imitacji kanapy.
Usiadł, ułożył kobietę wygodniej w swoich ramionach uważając, by tym razem jej głowa nie zwisała bezwładnie jak do tej pory, ale swobodnie opierała się o jego klatkę piersiową po czym skinął na Kordiana, by ten podał mu kawałek pizzy. On sam nie mógł się zbyt wiele ruszyć. 
    - Nie powinna spać długo - Marco stojący przy ścianie z wolna przeszedł przez pomieszczenie, sadowiąc się bliżej reszty stada. Opadł na podłogę obok małego stolika. Odziany w płaszcz emanował aurą ciemności, odstraszając wszelkich potencjalnych rozmówców. 
   - To ty ją tak załatwiłeś? - Zordon zaklaskał z podziwem - Winszuję. I gratuluję pomyślunku. Pierwszą osobą którą będzie chciała załatwić gdy się obudzi nie będziesz Ty, tylko Clay. W końcu to jego pierwszego ujrzą jej żądne krwi oczka. 
   - Poradzę z nią sobie - odparł dziarsko Alfa, żując pizzę - Zostało coś dla niej? 
   - Nadziejesz jej ząbki na smacznego fast fooda, równie sprytne! Ale obawiam się, że to może nie wystarczyć. Dawaj mi ją - Zordon powstał z miejsca które zajmował, bezceremonialnie wyciągając ręce w stronę Claya. Ten spojrzał na nie niezrozumiale
    - Co mam ci dać? - zapytał w końcu, nie znajdując żadnej sensownej odpowiedzi w swojej głowie 
   - No ją. 
   - A po co ci ona? - Clay zdawał się w ogóle nie rozumieć sensu toczonej konwersacji. Patrzył na przyjaciela jak na idiotę 
   - A Tobie po co? 
Obydwoje zamilkli, tocząc niemą bitwę spojrzeń. 
  Reszta stada milczała również, choć kąciki ich ust unosiły się, świadcząc o tłumionym rozbawieniu. Cała sytuacja wyglądała doprawdy komicznie, a dialog był istną wisienką na torcie.
    - Clay, stary. Przecież ona Cię nie znosi - Zordon wyłożył kawę na ławę rzeczowym tonem, niczym profesor usiłujący wytłumaczyć istotną kwestię opornemu na wiedzę studentowi - Gdy tylko zobaczy jak blisko się znajdujecie wytoczy wszystkie działa, a ostatnie czego dziś chcę to szalona wilczyca grasująca po obiekcie. 
   - Nie zgrywaj się teraz. Przecież nie tak dawno twój Ordon radził mi, bym spróbował odbudować z nią relację. Więc oto próbuję. 
   - Matko! - Brunet powstrzymał się od mocnego uderzenia się dłonią w czoło - Przecież Ty za grosz pojęcia nie masz o kobietach! To w ogóle nie tędy droga! Pogorszysz sytuację! 
   - Odezwał się znawca - wtrącił burkliwie Ivan krzyżując ramiona na piersi. Był naprawdę postawnym mężczyzną. Koszulka z trudem mieściła ogromne bicepsy - Nie potrafisz zainteresować sobą nawet ludzkiej samicy. 
   - To akurat nie jest prawda! Po prostu ...
  - ... żadna Ci się akurat nie podobała -rozmówca słowo w słowo powtórzył każdą następującą sentencję. Zordon zasępił się okrutnie, słysząc w tonie Ivana taką ilość politowania - Wymyśl inną wymówkę. Tej mam już po dziurki w nosie.
   - Uhh, to bez znaczenia! - warknął, po raz kolejny wyciągając dłonie po Ingrid. Ponownie zwrócił się do Claya - Przemyśl to. Już i tak wścieknie się, że została pokonana. Nie potrzebujemy jej alergicznej reakcji na Ciebie.
   - Może nie powinienem tego mówić, ale jedna gruba akcja na dzień wystarczy. - Kordian podrapał się ze zdenerwowania po głowie - A ty Marco, co myślisz? 
   - Sądzę, że wiedza ta przytłoczyłaby zwykłego wilkołaka - orzekł tajemniczo nie przejmując się faktem, że była to refleksja całkowicie wyrwana z kontekstu. Jak przystało na elfiego potomka miał w rękawie mnóstwo takich zagadkowych odzywek, które Zordon od czasu do czasu nazywał po prostu wkurwiającym nawykiem. 
   - Znowu ten twój wkurwiający nawyk! - zawołał ze złością - Nie potrafisz odpowiedzieć po prostu jak zwykły człowiek na pytanie?! Ty ją wprowadziłeś w ten dziwny stan nieważkości, więc Ty teraz powiesz nam, jak z tego wybrnąć z klasą! 
   - Nie ma w tym pomieszczeniu ani jednego zwykłego człowieka - Wzruszył ramionami nie tracąc na spokoju ducha. Uniósł głowę odrzucając połaty obszernego kaptura, pod którym skrywał swoje prawdziwe, misterne oblicze. Słabe światło jarzeniówki opadło na jego lico, ukazując je w całości taki, jakbym było.
 A było niezwykle piękne.
Twarz Marco emanowała typową dla elfów eterycznością, delikatne rysy prostego nosa, łagodna linia szczęki czy niebywale kształtny zarys wąskich ust gryzły się jednak z surowością spojrzenia, w tym zaostrzonym kształtem oczu i mocno osadzonymi brwiami, wieczyście skierowanymi ku sobie w wyrazie zwierzęcej dzikości. - Oczekujesz ode mnie decydującej odpowiedzi, dostaniesz ją wobec tego. 
   Zgrabnie uniósł się z siadu do pozycji stojącej, górując nad Zordonem wzrostem. Spojrzał weń z góry, a jednak nie przeznaczył mu więcej niż sekundy swojej uwagi. Niebieskie tęczówki spoczęły na Ingrid, nieświadomej sprawczyni całego tego zamieszania. Spała, beztrosko rozchyliwszy wargi. 
   Nie pytał się nikogo o zgodę. Nie oczekiwał pozwolenia, ani nie spodziewał się sprzeciwu. Uczynił to, co uczynić powinien już dawno temu.
Pochylił się, odbierając z rąk Alfy śniącą kobietę. 
   Clay spojrzał na niego zaskoczony, Ivan rozchylił niemądrze usta, Kordian zastygł w wyrazie zdezorientowania, Zordon zaś po prostu wrzasnął: 
   - Serio, kurwa?! No nie wierzę! - gwałtownie wyrzucił w górę obie ręce - To jakaś godna pożałowania Awantura o Kasie! Wymyśliłeś właśnie TO? Z całej tej swojej elfickiej mądrości wykrzesałeś tylko ten jeden gest? Na litość wilczą! Wpadłem na to półtora minuty temu a nie mam tak nasrane magią w głowie jak Ty! 
   Marco nie przejął się wykrzykiwanymi w tle obelgami. Zapatrzył się w zaróżowiałe policzki brunetki, już teraz rozumiejąc całą burzę, od lat kłębiącą się w jej wnętrzu. Wyczulony na emocje, zdolny był rozpoznać jej krzyczącą rozpaczliwie aurę choć ta znajdowała się kilometry od siedziby watahy.  Długo już chodził po tym świecie nie spotkawszy się nigdy z podobnym przypadkiem. Różni ludzie, różne istoty posiadały wachlarze nastrojów, posługując się nimi niczym szermierz podczas walki. Zwinnie i z wprawą.
  W Ingrid zaś jednostajnie narastała tylko jedna z emocji.
     Była to rozpacz i ciągłe, nieustające poszukiwania rzeczy lub miejsca, którego nigdy nie zaznała. I którego za nic nie potrafiła określić słowami. 
  Teraz pojął dlaczego jej egzystencja usłana jest setką różanych kolców. 
     Nie chciał tego.
Nie zamierzał wdzierać się w jej prywatność, jedyną rzecz, która pozostała jej na tym świecie. Odsłoniła się przed nim w ogóle nie podejmując walki o pozbycie się napastnika ze swojej świadomości. 
  Tak, jakby nie miała już sił bronić własnych myśli. 
To odkrycie zaskoczyło półelfa, było jednak za późno by zmniejszył moc, z którą na nią naparł. A gdy już dowiedział się tego, czego nie powinien wiedzieć nikt, łechtając poczucie winy przyszedł jej z pomocą. Ukoił jej niepokój głębokim snem, podszytym grubą nicią poczucia bezpieczeństwa.
   Trudne było życie wilczyc w sforach. Pod tym względem Ingrid nie różniła się niczym od swoich samiczych pobratymek. 
  Clay wyciągnął ręce z powrotem po kobietę, Marco jednak cofnął się natychmiast łypiąc na niego groźnie.
    - Po twoim zachowaniu sądzę, iż jest konkretny powód dla którego mi ją odebrałeś. A przynajmniej mam taką nadzieję. Nigdy nie byłeś aż tak głupi. - Głos Alfy zabrzmiał nieoczekiwaną wrogością i chłodem, gdy powstając z kanapy zrównał się z Marco niemal twarzą w twarz. Wątła postać hybrydy wypadała mizernie przy umięśnionym, pewnym siebie władcy watahy. - Jednakże przypomnę Ci, bo najwyraźniej nieopatrznie o tym zapomniałeś. Wszystkie samice w stadzie bezwarunkowo należą do przywódcy. Ona jest moja. Jej czyny, myśli, życie i dusza również należą do mnie.
   Członkom stada przebiegł po karku lodowaty dreszcz. Automatycznie wyprostowali się, napinając mięśnie. 
Reakcja ta była zupełnie normalna. Połączeni stadnym węzłem, wszyscy znali swoje miejsce w hierarchii, wiedząc gdzie zaczyna, a gdzie kończy się granica serdecznego koleżeństwa.
    Podlegali pod Claya. Wszyscy. Nawet Zordon wyczuł się instynktownie zagrożony, słabszy. Umysł kazał mu się wycofać, natychmiast poddać. 
Było to naturalne dla ich gatunku. Nikt nie walczył z tym uczuciem, nikt nie rzucał wyzwania Alfie ani nie zmuszał go do podejmowania radykalnych działań.
  Marco popełnił ogromny błąd, odbierając przywódcy kobietę, którą na tą chwilę uważał, za własną. Osobnik dominujący, Alfa, jako istota bardzo terytorialna, maniakalnie kontrolował swoje otoczenie, przedmioty, w tym wypadku także wilczycę biorąc je w posiadanie i reagując agresją, gdy ktokolwiek próbował mu te zasoby odebrać. 
   Clay obnażył kły skryte pod ludzkimi wargami, warcząc głośno i długo.
   Fizycznie i psychicznie górował nad Marco, nie wypowiedziawszy więcej ani jednego słowa. Naciskał, ostrzegał, zmuszał do okazania poddania. Dawał ostatnią szansę na oddanie mu tego,  z czego został ograbiony.
   Atmosfera stała się ciężka i napięta. Z zapartym tchem czekano na reakcje podrzędnego członka sfory, czekano na jakikolwiek gest uległości ze strony śnieżnowłosego. 
   A gdy czas minął, czara goryczy została przelana. 
    Clay napiął mięśnie, w ułamku sekundy dosłownie rzucając się na drugiego wilkołaka. Nie potrzebował wiele czasu na przemianę. Marco również zresztą nie zwlekał, w pierwszym, bardziej elfickim niż wilczym odruchu troszcząc się jednak o dziewczynę. 
Umknął przed skokiem Alfy, który najprawdopodobniej zabiłby go, gdyby tylko dosięgnął celu. Nie miał zbyt wiele czasu, rzucił więc Ingrid na kanapę, natychmiast obracając się w stronę rozwścieczonego przywódcy. 
   W tym momencie poczuł przy sobie wielkie, kudłate cielsko. Ogromna szczęka zacisnęła się wokół jego ramienia, miażdżąc w proch ludzkie kości. Niezbyt wiele pozostałoby mu chwil na tym świecie, gdyby nie przemienił się w wilka.
Tylko tak miał szansę przeżyć dyscyplinujący go, jako członka watahy, atak. 
    Gdy przybrał prawowitą postać, stojąc na trzech łapach, skulił po sobie uszy i opuścił nisko głowę. W normalnych okolicznościach, gdyby nie trudy minionego dnia ani sytuacja, która tak szargała nerwy Claya, wystarczyłby ten gest.
     Dziś jednak zdarzyło się zbyt wiele.
Zbyt często jego władczy autorytet wystawiony został na próbę, zbyt wiele razy został nadszarpnięty, wręcz zdeptany. Nie mógł sobie na to pozwolić. 
Nie mógł okazywać słabości. Dlatego teraz, ogarnięty ślepym gniewem, nie odpuścił. 
  Szarobiała wilcza bestia rzuciła się ku Marco kolejny raz, tym razem brutalnie powalając znacznie mniejszego przedstawiciela gatunku na podłogę. Siedziba stada aż zatrzęsła się w posadach. Pomieszczenia zaś rozdarł głośny skowyt rozrywanego żywcem nieszczęśnika. 
     Clay powaliwszy go, naparł wielkimi łapami na ciało ofiary umożliwiając podniesienie się. Obficie uzbrojonym pyskiem atakował najwrażliwsze miejsca, warcząc przy tym śmiercionośnie. Nie minęła chwila zaciekłego maltretowania, gdy pysk napastnika i ciało jego ofiary pokryło się świeżą, połyskującą srebrną poświatą krwią. Wraz z kolejnymi postępującymi po sobie w sekudowych odstępach kłapaniami zębów, krew bryzgała już wszędzie, chlapiąc ściany, podłogę oraz sufit. 
   Marco niewielkie miał na szansę na odparowanie jakiegokolwiek ataku, skoro cały czas skupiał swoją uwagę na tym, by odepchnąć od siebie Claya. Nie mógł wstać, jego głowa nie dosięgała do żadnych strategicznych punktów, pazury ślepo przecinały powietrze. Był mniejszy, mniej doświadczony, nie tak dobrze zbudowany by stanąć na nogi w konfrontacji z tak zażartym przeciwnikiem. 
   Skomlał więc okrutnie, nie ustępując w próbach obrony, podobnie jak Clay nie ustępował w ciągłym i ciągłym rozrywaniu jego skóry, zwłaszcza w okolicy karku i szyi. 
    Powstała walka niosła za sobą zamieszanie, chaos, nieustającą kakofonię dźwięków. Warczenie mieszało się z okrzykami rozpaczliwego cierpienia. 

   Nikt nie ruszył nieszczęśnikowi na ratunek. Nikt nie poruszył się, nie odezwał. 
Patrzyli z trwogą na coraz większe połacie krwi wydobywające się z ciała ich współtowarzysza. Słuchali jego skomleń, wilczego błagania o litość. 
Nikt nie zareagował tak, jak nakazywało serce. Wszyscy stali, robiąc to co doradzał instynkt. 
  W tej sytuacji nie było mowy o sentymentach. Wilkołaki walczyły na śmierć i życie a takie walki nie znały słowa przyjaciel, druh, wieloletni kompan.  
Była tylko dominacja. 
  A ona pragnęła ciągłej, świeżej krwii. 


      W tym właśnie momencie coś poruszyło się niedaleko zaciekle szczepionych przeciwników. Nikt nie odnotował głębinowej czerni szeroko otwartych, kobiecych oczu, która właśnie podnosiła się do siadu.



    Aut: Halo halo! I jak się podoba? :D :D :) 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top