7 | Myślałam, że coś was łączy.

╔══ஓ๑♡๑ஓ══╗

NA ZEWNĄTRZ ZAPADŁ JUŻ MROK I CIEMNOŚĆ, gdy odpalam papierosa korzystając z wolniejszej chwili podczas wystawnego bankietu urządzanego w rezydencji Bridgertonów. Wróciłam do pracy z uśmiechem, widząc jak szczęśliwa jest Cece - nabrała rumieńców i zdrowych kolorów. Wygladała przez moment... zdrowo.

Wypuszczam dym z ust i pozwalam sobie kaszleć. To Eleanor nauczyła mnie palić papierosy, dalej jednak mam z tym lekkie trudności.

Jest to jednak dziwnie... odprężające. W tym dyskomforcie jest coś kojącego.

Opieram się o balustradę i wpatruję się w ogród, który na codzień pielęgnuje masa służby. Jest piękny.

Muzyka dobija się do moich uszu zaspokajając maleńką część mojej artystycznej duszy.

— Panno Primrose, jak może panna wymigiwać sie tak od swoich obowiązków!

Przestraszona w pierwszym odruchu gaszę papierosa o murek i wyrzucam go gdzieś w dal, a perlisty, znajomy śmiech każe mi odetchnąć z ulgą. Serce niemal wyrywa mi się z piersi przez stres.

To tylko Benedict.

To AŻ Benedict.

Przewracam oczami, a arystokrata staje ze mną ramię w ramię, tak, że niemalże stykamy się bokami.

— Damom nie wypada palić.

Prycham.

— Nie jestem damą.

Jedna brew na jego przystojnej twarzy unosi się do góry.

— Jak możesz nie być damą, jeśli twoja siostra jest księżniczką?

Parskam śmiechem, a Benedict po chwili robi to samo.

— Obiecałem Cece, że nauczę cię tańczyć walca — jedna z jego dłoni wysuwa się w moją stronę, a druga zakłada jeden z kosmyków w moich włosów za ucho. Musiał rozluźnić się i wypaść podczas pracy. — Jak mógłbym nie dotrzymać złożonej obietnicy?

— To nie jest dobry pomysł — kręcę głową i staram się odsunąć, ale mężczyzna przytrzymuje mnie przy sobie. Rumieńce momentalnie wykwitają na mojej twarzy gdy czuję jego dłonie na moich biodrach. — Przestań. Ktoś nas zobaczy.

— Widzisz tu kogoś? — mówi niemalże szeptem Bridgerton, prowadząc mnie w głąb ogrodów. — Bo ja nie.

Usta rozchylają mi się w zdziwieniu, gdy dłonie Benedicta przysuwają mnie blisko do siebie i niemalże przyciskają do jego klatki piersiowej. Nasze twarze dzieli parę milimetrów, a gdy kolejny utwór przytłoczonym dźwiękiem rozbrzmiewa po ogrodach. Jak zaczarowana podążam za ruchami arystokraty. Jestem jak w transie.

Jego nos zahacza o mój, a oddechy mieszają się we wspólnym tańcu. Czuję się stworzona do tego, aby tworzyć z nim wspólną całość.

Nagle mężczyzna gwałtownie unosi mnie do góry, gdy przypadkiem naciskam podeszwą swojego buta na jego biedne palce.

— Przepraszam!

Benedict parska śmiechem i stawia mnie ponownie na ziemi.

— No proszę — słyszę za moimi plecami i jak poparzona odrywam się od arystokraty i odkręcam w stronę głosu. Dostrzegam Elosie, a serce bije szaleńczo w mojej piersi. — Anthony by was zamordował, gdyby tylko was zobaczył.

— Eloise-

— Nic nie mów, bracie.

Brunetka stoi z założonymi rękami na piersi, a ja przełykam gorzką ślinę.

Cisza kuje mnie boleśnie w uszy.

•••

Unikam Benedicta jak tylko mogę przez następne dwa tygodnie. Nigdy nie powinniśmy zbliżać się do siebie aż tak bardzo. Nigdy.

Eleanor podaje mi bukiet kwiatów, który należy wymienić  w salonie. Wolnym krokiem przemierzam korytarze i wchodzę do pustego pomieszczenia,
w którym jeszcze nie zdążyła zebrać się cała rodzina.

Wymieniam kwiaty i przez chwilę pozwalam sobie docenić ich piękno. Violet Bridgerton ma niepowtarzalny gust w kwestii roślin.

Wokół trwają przygotowania do kolejnego sezonu. Francesca jest kolejną panną Bridgerton debiutującą na rynku matrymonialnym.

— Dzień dobry, Marjorie.

Od razu dygam przed arystokratką i niedawną panią domu. Wdowa wydaje się być szczęśliwa i zadowolona widząc nowiutki bukiet świeżych kwiatów.

— Dzień dobry, lady Bridgerton.

— Mój syn dziś od rana źle się czuje... — od razu domyślam się, że chodzi o Benedicta. W innym przypadku nie mówiłaby mi o tym. — Jeśli do jutra mu nie przejdzie, wezwiemy lekarza. Na tę chwilę chciałabym jednak, abyś trochę przy nim poczuwała.

Przytakuję. To mój obowiązek.

— Oczywiście, lady Bridgerton.

— Świetnie.

Zbieram się prędko i pędzę wyrzucić stare kwiaty, które trzymam w rękach. Gdy tylko to robię, nogi same kierują mnie w stronę komnat Benedicta, choć nie mam najmniejszej ochoty na to, aby spędzać z nim czas sam na sam.

Nagle ktoś wciąga mnie do pomieszczenia obok. Wyrywam się i udaje mi się odsunąć od pseudo-porywacza.

— Eloise?

Zdziwiona spoglądam na dziewczynę, która zdaje się być zestresowana.

— Marjorie, Anthony chce chyba wydać mnie za mąż.

Marszczę brwi. Słucham?

— O czym ty mówisz? Dlaczego miałby...

— Nie wiem! Nie wiem co mam robić, ja... spakowałam torby, jestem gotowa, żeby uciekać.

Och. Cały zapał Elosie.

— El... — mówię wewnętrznie ciesząc się, że chociaż przestała być na mnie zła za... spoufalanie się z jej bratem. Bo o to zakładam, że była. — Ucieczka nie jest najrozsądniejszym wyjściem. Wicehrabia stwierdzi, że zostałaś porwana i rozkaże cię szukać. Gdy tylko ktoś znajdzie cię w moim rodzinnym domu...

Przerywam, patrząc na nią wymownie. Wiedziałam, że cel jej podróży jest jasny.

— Czyli mówisz, że mam po prostu wyjść za jakiegoś wyłuzdanego lorda, którego przyprowadzi Anthony?

Mam ochotę przewrócić oczami w reakcji na jej roszczeniowy ton. Powstrzymuje mnie ostatkiem mój zdrowy rozsądek.

— Mówię, że powinnaś porozmawiać z wicehrabią, a najlepiej to z wicehrabiną. Przecież ona sama jeszcze do niedawna figurowała na rynku jako stara panna i nie pędziła do ślubu.

— To nic nie da.

— Nie dowiesz się jeśli nie spróbujesz. A jeśli nie spróbujesz, to wtedy z pewnością wyjdziesz za jakiegoś wyłudzanego lorda.

Ruszam w stronę wyjścia wiedząc, że nie mam jej już nic więcej do przekazania, a Benedict teraz najprawdopodobniej wypluwa swoje płuca.

— Marjorie?

Odwracam się przy drzwiach i obdarzam Eloise pytającym wzrokiem. Wydaje się być zirytowana.

— Stąpasz po cienkim lodzie.

— Wystarczyło dziękuję.

•••

Benedict jest tylko lekko przeziębiony, a zachowuje się jakby umierał z powodu najgorszej istniejącej choroby na całym świecie. Wierzga się w łóżku i ciągle narzeka na to, jak bardzo jest mu zimno lub gorąco, a jego narzekań mam już po dziurki w nosie.

Odmówił kąpieli trzy razy i przy czwartej propozycji zagroził, że albo mam dać mu spokój, albo własnoręcznie przenieść go do wanny.

Odpuściłam. Chociaż chwilę później i tak zmuszona jestem oglądać go w negliżu, gdy zdejmuje nocną koszulę przez głowę lamentując jak bardzo jest mu ciepło.

Wraz z ręcznikiem zamoczonym w zimnej wodzie siadam na skraju łóżka i układam mokry okład na czole mężczyzny. Słyszę jak cichy pomruk wychodzi z jego ust, a dłoń łapie za mój nadgarstek.

— Połóż się ze mną.

Ignoruję majaczenie Benedicta, choć w moim podbrzuszu wybucha żar. Chcę się podnieść, jednak jego uścisk tylko wzmacnia się na sile.

— Proszę.

— Będzie ci tylko bardziej gorąco.

— Wytrzymam. Chodź.

Wzdycham ciężko i zdejmuję swoje buty przed wczołganiem się na materac ogromnego łoża. Nigdy w życiu nie leżałam na tak miękkim materacu, zupełnie jakbym dotykała chmurki.

Bridgerton obserwuje mnie spod przymrużonych powiek, a ja staram się żeby dzieliła nas odpowiednia odległość, choć nie wiem, czy taka w ogóle istnieje.

Mężczyzna szuka niemalże po omacku mojej ręki i gdy ją znajduje, splata mocno nasze palce ze sobą. Nie mówię nic, a gdy chwilę później na niego spoglądam, ten pogrążony jest w spokojnym, błogim śnie.

Och. A ja męczyłam się z okładami.

•••

Nowy sezon rozpoczyna się burzliwie, w socjecie aż huczy od plotek. Colin Bridgerton wraca do domu i staje się momentalnie jedną z najlepszych partii - dawno nie widziałam, aby mężczyzna był aż tak oblegany. Poza tym, Penelope Featherington zmieniła swój wygląd i dowiedziałam się od Nory, że zaczęła szukać sobie męża.

Największym wydarzeniem tego sezonu jest jednak fakt, iż na rynek matrymonialny wstępuje kolejne dziecko Violet Bridgerton - lady Francesca. To spokojna, cicha dziewczyna, a jej gra na fortepianie umila mi często poranne sprzątanie salonu.

Jest zupełnie niepodobna do reszty rodzeństwa.

W tym czasie zdążyły się odbyć trzy bale. Na całe szczęście, żaden nie odbył się u Bridgertonów, dzięki czemu nie spadł na mnie ponownie ogrom obowiązków. Z domu co chwilę dostaje listy o pogorszeniu się stanu Cecelii. Cóż mogę jednak zrobić?

Pracuję rozdrażniona, a Benedict i jego humorki nie pomagają mi wcale w byciu bardziej opanowaną. Lady Whistledown nie pozostawia złudzeń i opisuje każdą najmniejszą plotkę - począwszy od pomocy jaką udzielił Colin pannie Penelopie.

Elosie zdobyła nową przyjaciółkę, pannę Cressidę. Wielokrotnie starałam się odciągnąć ją od tego pomysłu, ona jednak wolała być wobec mnie opryskliwa i wyrzucać mi przyjaźń z jej bratem.

Jakby można to było w ogóle porównywać!

Słyszałam co nieco o dziewczynie, z którą koleguje się teraz Eloise i nie były to miłe rzeczy.

— Pójdziesz ze mną na bal?

Parskam na słowa Benedicta, przerzucając broszurę na drugą stronę, aby przeczytać o niezwykłej odwadze lorda Deblinga, który ostatnimi czasy uchronił łady Featherington przed uciekającym balonem.

— Oczywiście. A później wstąpię do socjety i zostanę diamentem sezonu.

— Mówię poważnie — odpowiada mi mężczyzna przewracając się na brzuch. Leży on na swoim łożu, a ja siedzę na jego krawędzi. Widzę jak spogląda na mnie intensywnie. — Mam dość tych wszystkich kokietek. Ciągle tylko mówią o tym jak bardzo chcą znaleźć sobie męża.

Prycham. O czym innym mają mówić? To przecież od tego zależy ich wartość.

Mężczyzna tego nie zrozumie. Nie taki żyjący wśród socjety.

— I właśnie dlatego wolisz skakać po okolicznych burdelach. Zrozumiałe, Benedict.

Bridgerton przewraca oczami na moje słowa, a ja niemalże fukam. On chyba jednak odbiera to za żart. Może to i dobrze?

Nora wytłumaczyła mi czym są takie miejsca i przysięgam, nigdy w życiu nie byłam tak zniesmaczona. Wyjaśniła mi też przy okazji parę innych rzeczy związanych z relacjami damsko-męskimi, i tego również nie nazwałabym najprzyjemniejszymi informacjami.

Pozostanie niezamężną to faktycznie nie takie złe wyjście. Ominie mnie cała lista obrzydliwych rzeczy.

— Lord i lady Hawkins wyprawiają dziś bal.

— Wiem o tym, Benedict. Musiałam specjalnie na tę okazję zamówić nowy frak u krawcowej i dokładnie zmierzyć cię od góry do dołu.

Brunet wzdycha i pociera swoją twarz, przewracając się na plecy. Robi to na tyle nieostrożnie, że głową uderza w moje biodro. Nic sobie jednak z tego nie robi.

A ja niemalże gotuję się w środku przez dziwne uczucie w podbrzuszu.

— Załatwię ci suknię i wszystko czego tylko potrzebujesz.

Parskam śmiechem na jego słowa i odchylam się aby spojrzeć się na jego twarz, on jednak zachowuje pełną powagę.

— Oszalałeś? To niewykonalne.

— Nie, jeśli nie będziesz rzucała się w oczy.

— Benedict...

— Mam błagać cię na kolanach?

Jego dłoń chwyta za moją, a ja niemalże tracę zmysły. Moje ciało przechyla się lekko w jego stronę, ale on nie wygląda, jakby mu to jakkolwiek przeszkadzało.

— Nie mogę tak ryzykować. Dobrze o tym wiesz.

Zirytowany jęk wychodzi z ust Bridgertona, a ja odkładam broszurę na szafkę i podnoszę się z materaca aby zacząć przygotowywać Benedicta do balu. Teoretycznie jest zalotnikiem, więc powinien prezentować się jak najlepiej.

W praktyce jednak nie chciałam wyobrażać go sobie z jakąś kobietą. Przecież to kompletnie nie w jego stylu.

— Bracie!

Słyszę pukanie zza drzwi i obdarzam mężczyznę pytającym spojrzeniem. Ten przytakuje, więc pospiesznie otwieram drzwi za którymi zastaję Colina. Lekko dygam, a ten kiwa mi głową i wchodzi do środka.

Jak zawsze kulturalny.

— Co cię tu przywiało, Colin?

— Chęć ukrycia się przed naszą kochaną matką. Chyba oszalała, ciągle tylko mówi o przygotowaniach.

Brunet parska, podnosząc się z łoża. Colin siada na jednym z foteli w czasie, gdy ja rozbieram Benedicta z jednych ubrań, aby ubrać go w drugie.

— Co u Penelope?

Pyta stojący na przeciwko mnie mężczyzna, a ja zajmuję się zapinaniem guzików jego koszuli. Staram się skupić na tym na tyle, aby nie słuchać ich rozmowy.

No cóż, nie udaje się. Jak mi przykro.

— Bardzo dobrze. Lord Debling stale okazuje jej swoje zainteresowanie. Jest na dobrej drodze, aby jej się oświadczył.

— A co z tobą? Masz jakąś panienkę na oku?

Młodszy z braci parska śmiechem, a ja narzucam na ramiona Benedicta kamizelkę. Jego ramiona spinają się pod moim dotykiem.

— Jestem zauroczony swoją wolnością bracie, zupełnie tak jak ty.

Zaciskam mocniej swoje palce na materiale kamizelki.

— Uwierz mi, że z chęcią bym się ustatkował. Przeszkadza mi tylko wybrakowany rynek matrymonialny.

Colin ponownie parska, tym razem bardziej gorzko.

Wybrakowany rynek matrymonialny. Jakby dziewcząt nie było ogrom!

— Może pora żebyś otworzył oczy, bracie? Pomijasz wiele pięknych panien uganiając się za sztuką i alkoholem.

— Bo akurat ty masz prawo mi to wyrzucać, Colin.

— To nie ja aktualnie zarządzam majątkiem, i nie ja jestem drugim synem. Taki już twój los.

Pukanie roznosi się ponownie po pokoju, a ja odrywam się od prawie w pełni przygotowanego Benedicta, aby otworzyć drzwi. Do środka wchodzi jakaś starsza ze służek i od razu niemalże kłania się przed mężczyznami.

— Lordzie Bridgerton — kobieta na twarzy wypisane ma współczucie, a ja nie potrafię zidentyfikować jego źródła. — Przepraszam, że przeszkadzam. To pilne. Muszę porozmawiać z Marjorie.

— W takim razie mów. Wszystko co chcesz jej powiedzieć powinno nie być mi obce, nieprawdaż? Tym bardziej jeśli przerywasz jej pracę.

Marszczę brwi na jego dziwny ton. Kobieta wzdycha ciężko.

O co mu chodzi?

— Mam do przekazania informację, której pańska służka powinna wysłuchać na osobności.

— Mów.

Mam ochotę przewrócić oczami, a jednym co mnie powstrzymuje jest obecność Colina. Gdyby nie on, już dawno temu wyszłabym z tą kobietą z jego komnat.

— Lordzie Bridgerton, proszę.

Uciekam się do ostateczności i zwracam się wprost do Benedicta, a ten wskazuje ręką na drzwi bez słowa. W ekspresowym tempie wychodzę i nerwowo stąpam z nogi na nogę oczekując na wiadomość.

Kobieta zamyka drzwi i podaje mi kopertę, a następnie chwyta za przedramię delikatnie. Spoglądam na nią ze zmarszczonymi brwiami i wyjmuję list.

— Kazano mi przekazać ci informację o śmierci twojej siostry. Kopertę przekazał jakiś mężczyzna, nie mógł wejść do środka, wiesz jakie są zasady.

Gdy spoglądam na kartkę i dostrzegam koślawe pismo Cecelii, niemalże grunt zawala mi się pod nogami. Przytakuję i pozwalam kobiecie odejść, nie dziękując jej nawet.

Literki są krzywe, nierówne i często pokreślone, jednak ja nie zwracam na to najmniejszej uwagi.

Cecelia nie żyje.

Siostrzyczko!!!

Byłam dziś u taty. Mówi, że czuje się lepiej. Ja za to nie.
Wszyscy myślą, że nie słysze jak muwią o tym, że jest ze mnom coraz gorzej. Ale słyszę.

Dziękuję, że nauczyłaś mnie pisać. Teraz rozumiem dlaczego to zrobiłaś.

Pan doktor ciągle muwi, że za chwilę przestanie mnie boleć. Wierzę mu.

Boję się, że się już nie zobaczymy. Wiem, co to znaczy umrzeć. Przecież nie jestem głupia.

Hciałam ci jeszcze raz powiedzieć jak bardzo cię kocham Mari.

Kocham kocham kocham. Aż stond do ksienżyca. Mówiłaś mi kiedyś, że jest bardzo daleko. A ja bardzo mocno cię kocham.

Poproszę Alarica żeby ci to dał. On na pewno znajdzie jakiś sposub.

Kocham cię!!!!!!!!!!!!
Cece

Łzy zaczynają spływać po moich policzkach gdy chowam kartkę do kieszeni mojego uniformu. Ocieram je pospiesznie z policzków i biorę głęboki oddech.

Znajdę czas na rozpacz za chwilę.

Twardo wracam do komnat Bridgertona, a ten spogląda na mnie badawczo. Zdążył dokończyć przygotowania sam.

— Jesteś już wolna, Marjorie. Jak widzisz, mój brat jeszcze nie zapomniał jak zapina się guziki.

Benedict spogląda na Colina niemalże zirytowanym spojrzeniem, a ja przytakuję i dygam, aby bez słowa ruszyć do mojej izby. A gdy do niej docieram, przed drzwiami spotykam Eloise. Roztrzęsioną.

Oczywiście, że już wie. Jak mogłaby nie.

Nasze zranione spojrzenia się spotykają. Obie nie wiemy co do siebie powiedzieć. Otwieram przed nią drzwi i wpuszczam ją do środka, a ona posłusznie wchodzi.

Cisza wręcz kuje mnie w uszy.

Eloise obejmuje mnie mocno ramionami, a ja dopiero wtedy pozwalam moim łzom wypłynąć.

W tym momencie nie liczyło się to, że ostatnimi czasy nasze relacje były napięte. El trzyma mnie w czułym uścisku, szepcząc co chwilę pełne pokrzepienia słowa. A ja pozwalam sobie się rozpaść, bo nic więcej mi już nie pozostaje.

Zawiodłam.

•••

Dwa dni po pogrzebie, na który udało mi się pójść tylko dzięki temu, że to Benedict zarządza aktualnie majątkiem i domem Bridgertonów, zmuszona byłam powrócić do pracy. Rzuciłam się w jej wir na tyle mocno, że przestałam dostrzegać tak proste rzeczy jak to, że Benedict wyraźnie zaczął spotykać się z jakąś kobietą.

Uświadomiła mi to dopiero Eloise. Dość... bezpośrednio.

— Myślałam, że coś was łączy.

— Przyjaźnimy się, Eloise.

— I nie mogłaś powiedzieć mi tego od razu?

— A uwierzyłabyś mi? Myślisz, że mogłabym pozwolić sobie na coś więcej z twoim bratem?

Brunetka wzdycha i rozkłada się na moim malutkim łóżku. Wiąże swój uniform w czasie, gdy ona przeciera swoją twarz dłońmi.

— Przepraszam.

Uśmiecham się na przekór sobie. Bo jedyne co mam ochotę teraz robić, to płakać.

— Więc Benedict spotyka się z...?

— Lady Tilley Arnold. Nawet nie próbuj mi wmówić, że nie wiesz. Przecież spędzasz z nim czas codziennie!

— Nie przykładałam do tego uwagi, miałam poważniejsze zmartwienia.

Odpowiadam zmęczonym tonem, a Eloise zaciska usta w prostą linię.

— To wdowa, dużo starsza od niego. Nie ma opcji, żeby spotykali się w celu czegoś więcej niż...

— Ugh, Elosie!

Przerywam jej kręcąc głową. Nie chcę nawet myśleć o tym co Benedict w wolnym czasie robi z jakąś starą wdową. Tym bardziej, gdy moja wiedza na ten temat została brutalnie poszerzona o parę faktów.

Wieczorem, jak zawsze czekam na mężczyznę w jego komnatach z przygotowaną kąpielą, ten jednak przez długi czas się nie pojawia. A ja nie mogę tak po prostu sobie stąd iść. Zostałabym zwolniona, gdyby ktokolwiek się dowiedział.

A papie mocno pogorszyło się od... odejścia Cece. Już niemalże w ogóle nie wstaje z łóżka, nie odzywa się i nie je. Alaric i Barney próbują wszystkiego.

Dlatego nie mogę stracić tej pracy.

Tego przynajmniej dowiedziałam się na pogrzebie.

Skrzypnięcie drzwi powoduje moje rozbudzenie się. Jest późno w nocy, a ja zdążyłam przysnąć na jednym z wystawnych foteli.

— Nie musiałaś czekać.

— Gdyby twoja matka weszła tu i mnie nie zastała, mogłabym dostać bilet w jedną stronę.

Spoglądam na Benedicta spod przymrużonych powiek, a na jego policzku zauważam ślad soczysto czerwonej szminki. Coś w środku mojej klatki piersiowej mnie kuje, a ja mam ochotę zwymiotować.

Doprawdy muszę być już zmęczona.

Bridgerton bez słowa i mojej pomocy zaczyna rozbierać się z wyjściowych szat.

— Woda jest zimna, zanim ją podgrzeję-

— Nie trudź się. Nikt jeszcze nie umarł od zimnej kąpieli.

Przytakuję, wdzięczna za taki obrót spraw.

— Nie chwaliłeś mi się poszukiwaniami żony.

Mam ochotę spoliczkować sama siebie za mój niewyparzony język. Oczywiście, że wiem, że nie poszukuje żony. Nie mam pojęcia dlaczego go o to zapytałam.

Benedict spogląda na mnie zrzucając z siebie koszulę. Z całych sił staram się skupić na jego twarzy.

— Skąd ten wniosek?

— Ze śladu na twoim policzku. Czy młode panny używają w ogóle tak wyraźnych kolorów?

Mężczyzna jak poparzony wyciera oba swoje policzki i spogląda na mnie nieco... zawstydzony. To do niego dość niepodobne.

— Marjorie...

— Lepiej to dokładnie zmyj, twój brat jutro wraca. Nie chcesz chyba, żeby pomyślał-

— Od kiedy stałaś się taka opryskliwa?

Cichnę, słysząc jego poważny ton. Podnoszę się z fotela i otrzepuję z niewidzialnego kurzu, prędko podając mu wilgotny ręcznik.

— To niecelowe. Ostatnio nie bywam w najlepszym nastroju. Wybacz mi, lordzie Bridgerton.

Dopiero w tym momencie Benedict wydaje się połączyć fakty i przypomnieć sobie o wciąż otaczającej mnie żałobie. O tym, że przez ostatni czas niemalże mechanicznie wykonywałam swoje obowiązki nie tracąc czasu nawet na krótką rozmowę.

— Nie chciałem-

— Zaniosę to do pralni i udam się do siebie.

Fakt, jest to bezczelne, jednakże nie zwracam na to większej uwagi.

Nie mam sił na to, aby zwracać.

•••

Z samego rana bombardowana jestem nieznośnym humorem Benedicta, trajkoczącą o zaręczynach Colina i Penelope Eloise i zdenerwowaną Norą, której uniform się rozdarł.

Wzdycham ciężko zszywając materiał jej ubrania, w czasie, gdy ta zrzędzi mi nad głową.

Cała rodzina Bridgertonów zajęta jest powitaniem wicehrabiego i wicehrabiny.

Starsza służka, nasza przełożona, przechodzi przez drzwi mojego pokoju bez pukania. Spoglądam na nią pytająco dalej zszywając uniform Eleonory.

— Nie spodoba ci się to, co mam ci do przekazania.

Unoszę swoje brwi do góry jeszcze bardziej. Co może być gorszego od informacji o śmierci mojej siostry?

— Twój ojciec odszedł dzisiejszej nocy. Moje kondolencje.

Chyba jednak może.

Jestem pewna, że mój szloch słychać w całej rezydencji. I nawet przez chwile nie myślę o tym, aby się tym przejmować.

╚══ஓ๑♡ ๑ஓ══╝

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top