4 | Maluj, Marjorie.
╔══ஓ๑♡๑ஓ══╗
POSIADŁOŚĆ BRIDGERTONÓW ZNAJDUJĄCA SIĘ PRZY GROSVENOR SQUARE ZAPIERA MI DECH W PIERSIACH. Ceglany, ogromny budynek obrośnięty jest pięknymi kwiatami, tak samo jak ogrodzenie.
Nigdy w życiu nie byłam jeszcze w tak pięknym domostwie.
Powóz się zatrzymuje, a ja nerwowo chwytam za walizkę i wychodzę, gdy drzwiczki się otwierają. Za nimi dostrzegam nową, uśmiechniętą twarz.
— Jestem Eleanor, mam cię zaprowadzić do wdowy hrabiny Bridgerton. I oprowadzić po rezydencji, jeśli wasza rozmowa pójdzie pomyślnie.
Rude włosy dziewczyny spięte w kucyk powiewają na lekkim wietrze. Wyciągam wolną dłoń w jej stronę.
— Jestem Marjorie, miło cię poznać.
Podążam grzecznie za rudowłosą służką. Przechodzimy przez duże, zielone drzwi wejściowe, a następnie zatapiamy się w wielu długich korytarzach.
— Nie bądź przerażona, jak już zaczniesz tu pracować to kwestia kilku godzin aby nauczyć się rozkładu pomieszczeń. Wcale nie jest tego tak dużo.
Uśmiecham się wdzięcznie do dziewczyny, która uspokaja moje obawy zanim jeszcze w ogóle o nich wspomnę.
W końcu Eleanor zatrzymuje się przy zdobionych drzwiach i wyciąga dłoń w moją stronę.
— Wezmę od ciebie bagaż. I będę trzymać kciuki.
Rudowłosa otwiera drzwi. Ja zaś biorę głęboki oddech.
— Och, wspaniale, że już jesteś!
Zadziwiająco miły głos Violet Bridgerton dociera do moich uszu. Wchodzę do środka, a Eleanor zamyka za mną wysokie drzwi.
— Dobry wieczór, lady Bridgerton.
Nachylam się delikatnie w geście szacunku. Eloise poleciła mi zwracać się do jej matki per lady, nie hrabino wdowo, argumentując to tym, że jej rodzicielka najzwyczajniej w świecie tego nie lubi.
Nie znam się aż tak na tytułach szlacheckich ale ja również nie chciałabym, aby ktoś zwracał się do mnie określeniem przypominającym mi o tym, że mój mąż nie żyje. To dość... okrutne.
— Siadaj — odpowiada mi starsza kobieta wskazując kanapę przed nią. Grzecznie wykonuję jej polecenie. — Marjorie, tak? Eloise wspomniała mi, że spotkała cię pewnego dnia na jarmarku.
— Tak, to prawda. Moja młodsza siostra zgubiła się w tłumie i lady Eloise pomogła jej mnie znaleźć. Zaproponowała mi również pracę, gdy tylko dowiedziała się o naszej ciężkiej sytuacji.
Kobieta uśmiecha się, najwidoczniej dumna ze swojej córki. To rozczulające.
Lekkie ukłucie zazdrości uderza w sam środek mojego serca.
— Cała Eloise. Wyglądasz na porządną dziewczynę, skoro masz siostrę, to pewnie potrafisz zajmować się dziewczętami. Jak jest jednak z płcią przeciwną?
— Mam trzech braci, z czego jednego niemal w pełni wychowałam, Lady Bridgerton.
Violet uśmiecha się szerzej zadowolona z mojej odpowiedzi.
— To genialnie, gdyż tak się składa, że zwolniła się służka, która zajmowała się Benedictem i jego komnatą oraz okazjonalnie Gregorym. Greg notorycznie doprowadza służki do szału, trzeba mieć do niego dużą cierpliwość.
Zachowuję zadowolenie na swojej twarzy, w środku jednak mam ochotę krzyczeć.
Bernard mnie zabije.
Dlaczego ze wszystkich Bridgertonów trafił mi się akurat ten? Dlaczego?
Kobieta bierze łyk herbaty z filiżanki i poprawia się lekko na kanapie.
— Musisz mieć świadomość, że nasza osobista służba wyjeżdża z nami do Aubrey Hall. Potrafisz gotować?
— Najlepiej odnajduję się w wypiekach, lady Bridgerton.
— Świetnie! Jak z zarobkami, chcesz je dzielić, część wysyłać do rodziny?
— Całość, jeśli jest taka możliwość, pani.
— Hojnie, w porządku.
Uśmiecham się w stronę Violet, a ta wstaje ze swojego miejsca. Robię to samo.
Szybko poszło. Zaskakująco szybko.
— Eleanor, pokażesz Marjorie jej pokój?
— Oczywiście, pani.
Ze szczerym uśmiechem ponownie nachylam się delikatnie.
— Dziękuję, lady Bridgerton.
Zmierzam za rudowłosą, która niemal biegnie przez korytarze rezydencji. Ledwo za nią nadążam.
Moje lokum zapewne znajduje się niedaleko męskich komnat, tak abym miała do nich jak najszybszy dostęp.
— Tu znajduje się pokój pana Benedicta, a tamte drzwi prowadzą do pokoju pana Gregory'ego.
Wskazuje mi je dłonią służka, a ja przytakuję starając się zapamiętać owe informacje.
Przechodzimy dalej, a w rozwidleniu korytarza znajduje się kolejna para drzwi.
— Te po prawo są twoje, ja mieszkam po drugiej stronie, przy pokojach dziewcząt.
Rudowłosa otwiera drzwi po czym razem wchodzimy do środka.
Jest... niesamowicie. Choć mogłoby by być tragicznie, a ja i tak bym nie narzekała.
Nie jestem tu dla wygody. Nie zmienia to jednak faktu, że mój pokój w rodzinnym domu nie dorasta nawet temu do pięt.
— Nieźle, nie? Sama się zdziwiłam, gdy pierwszy raz weszłam do swojego.
Uśmiecham się na słowa Eleanor. Ma rację.
Siadam na łóżku, a dziewczyna kładzie obok mnie moją walizkę.
— Nie musiałaś jej za mnie nieść.
— Nie narzekaj. Nic mi się nie stało.
Z uśmiechem na ustach spoglądam na świetlistą twarz rudowłosej.
— Czy powinnam coś dziś zrobić?
— Pomóc lordowi w wieczornej toalecie i czymkolwiek czego sobie nie wymyśli.
Przytakuję na słowa doświadczonej. Dziewczyna mówi to z lekkim przekąsem.
— W szafie masz uniform i buty. Włosy powinnaś mieć spięte, najlepiej w koka. Mój dzisiejszy kucyk to... lekkie łamanie zasad.
Parskam pod nosem na jej słowa.
— Piżamę też masz tutaj, Bridgertonowie jako nieliczni bardzo dbają o swoją służbę. Dobrze trafiłaś.
Przytakuję i zmierzam do szafy. Zdejmuję ze stóp moje buty i wkładam je na samo dno, w zamian wyjmując inną parę.
— Zostawiam cię, spotkamy się jutro. Jakbyś miała jakieś pytania, to ostatni pokój po lewo przy damskich komnatach.
— Dziękuję, Eleonor.
— Nie ma sprawy. Pamiętaj o odwiedzinach u panicza.
Ostatnie słowo dziewczyna mówi prześmiewczo, a ja parskam pod nosem cichym śmiechem. Gdy tylko słyszę trzask zamykanych drzwi ściągam z siebie moją sukienkę i delikatnie odwieszam ją na jeden z wieszaków, a następnie ubieram jeden z uniformów.
Ciemnoszara sukienka ma rękawy nieco za łokieć, a dekolt wykończony jest lekką, białą falbanką. Materiał jest przyjemny.
Na wierzch wkładam coś na wzór fartucha, nie przypomina on jednak w niczym tego, który nosiłam w piekarni. Jest delikatny, śnieżnobiały, zdobiony i gładki w dotyku. Wiążę go prędko, a na czubek głowy wpinam coś, czego sensu nie dostrzegam, jednak nie zamierzam się buntować. Białe coś uwiera mnie w skórę głowy, jednak ignoruję to mając nadzieję, że prędzej czy później się przyzwyczaję.
Wkładam na nogi nowe buty i biorę głęboki oddech zanim stąd wyjdę. Wiele siły kosztować mnie będzie nie rozszarpanie Benedicta Bridgertona na kawałki.
Albo nie uszkodzenie go trwale na okres co najmniej sześciu miesięcy.
Przemieszam korytarz i dosłownie chwilę zajmuje mi dotarcie do docelowego pomieszczenia. Grzecznie pukam, a gdy nikt nie odpowiada ponawiam gest.
To chyba znaczy, że mogę wejść, prawda? Przecież muszę tam posprzątać.
I przygotować kąpiel.
Naciskam na klamkę drewnianych drzwi i powoli wchodzę do środka. Od razu uderzają we mnie bogato zdobione ściany, pozłacane meble, drogie materiały i przesyt niemalże wszystkiego.
Niemal czuję jak krew odpływa mi z twarzy gdy na szafce nocnej zauważam stojący obraz.
I odnoszę wrażenie jakby moje kolana zmiękły.
Mój obraz.
Boleśnie łączę fakty w głowie, a żółć podchodzi mi do gardła.
Nie, nie, nie.
Pozwolisz mi to zabrać ze sobą?
Proszę, nie.
— Och, to ty jesteś-
Gwałtownie odwracam się gdy słyszę męski głos z drugiej części pomieszczenia, a znajoma mi twarz zamiera. Jego oczy wpatrują się we mnie z intensywnością jakiej nigdy w życiu nie odczułam.
— ...Marjorie?
Przywdziewam na twarz najbardziej obojętną minę na jaką mnie teraz stać i nachylam się tak, jak uczyła mnie tego Eloise.
Jesteś służką, zachowuj się jak ona.
— Lordzie Bridgerton, zostałam zatrudniona jako pańska służka. Przyszłam-
— Marjorie, przestań — przerywa mi od razu mężczyzna, a ja przełykam zebraną w buzi cierpką ślinę. Spoglądam na niego nerwowo ściskając materiał sukienki w dłoniach, on zaś podchodzi do mnie bliżej. — Nie traktuj mnie jak obcego człowieka.
— Nie wiem o czym pan mówi, lordzie Bridgerton.
Gorycz spływa mi po języku z każdym kolejnym słowem. Moje usta drgają, a ciało przechodzi dziwny, zimny dreszcz.
— Podejrzewałem, że wiesz o tym co się stało, dlatego nie chciałem wyjawić ci mojego nazwiska. Ani pełnego imienia.
Odpowiadam ciszą, nie mając pojęcia co innego mogę zrobić.
W coś ty się wkopała, Marjorie?
— Pozwól mi to wyjaśnić. Twój brat ustalił swoją własną wersję wydarzeń, prawda jest zgoła inna.
— Co to zmieni? — pytam drżącym głosem przełamując ciszę. — Ty jesteś arystokratą, a ja służką. Powinniśmy zapomnieć o tym, że kiedykolwiek rozmawialiśmy.
Benedict kręci głową przecząco. Jestem zła sama na siebie za nierozsądną odzywkę.
— Tak po prostu zrezygnujesz? Z lekcji Henrego?
Unoszę w końcu wzrok i parę pojedynczych łez ucieka spod moich powiek. Ignoruję je w przeciwieństwie do wzroku Bridgertona.
— Nie każdy rodzi się we wpływowej rodzinie, lordzie Bridgerton. Niektórzy mają na barkach więcej niż ty kiedykolwiek będziesz miał.
Z dziwną łatwością przychodzi mi przekraczanie granic, nie odczuwam przed nim strachu. Jakby Benedict nie mógł mi zupełnie nic zrobić.
Gdy w rzeczywistości jest inaczej.
Przełykam ślinę i ocieram policzki z łez.
— Czy możemy mieć już to za sobą, lordzie Bridgerton?
Pytam, a mężczyzna wygląda jakby miał zaraz co najmniej eksplodować. Jego oddech jest ciężki, a brwi zmarszczone.
Oddech grzęźnie mi gardle gdy ten podchodzi i posłusznie podaje mi swój nadgarstek. Drżącymi dłońmi odpinam mankiety i pomagam mu pozbyć się koszuli.
Nie spoglądając przechodzę do przyłączonej do jego pokoju łazienki i najszybciej jak potrafię przygotowuję kąpiel.
Dlaczego akurat on i dlaczego akurat ja?
— Myślę, że z kąpielą poradzę sobie sam.
Ulga obejmuje całe moje ciało na dźwięk tych słów. Grzecznie wychodzę starając się nie spoglądać na nagi tors Benedicta.
Ten jednak chwyta za moje ramię, a ja ledwie powstrzymuję się przed wydaniem z siebie jakiegokolwiek odgłosu.
Nie patrz, Marjorie!
— Poczekaj na mnie, proszę. Chciałbym porozmawiać.
Wychodzę prędko gdy ten tylko puszcza moją rękę i zamykam za sobą drzwi. Serce bije mi jak oszalałe, a żołądek robi trzecie salto w przeciągu minuty.
Zmuszam swoje nogi do wyjścia z pomieszczenia i prędko zmierzam do swojego pokoju.
Nie myśl o tym, Marjorie.
Nie myśl o tym.
Wszystko trafia szlag gdy zamykam za sobą drzwi, a gorące łzy bez ostrzeżenia zaczynają spływać po moich policzkach.
•••
Z samego ranka poinstruowana przez Eleanor czekam aż Benedict wstanie. Służba nie ma prawa przebywać w pomieszczeniu gdy lord lub lady śpi. Chyba, że dostała na to zgodę.
Przynajmniej tak powiedziała mi Eleanor.
Gdy słyszę dźwięk dzwonka przełykam ślinę i wchodzę przez drewniane drzwi do środka. Mężczyzna dalej leży w swoim ogromnym łóżku na w pół przykryty pościelą, zanurzony w satynowych poduszkach.
— Dzień dobry.
Odzywa się pierwszy, ja zaś skłaniam się delikatnie. Z każdym razem wychodzi mi to co raz lepiej.
— Wiesz, że nie musisz tego robić.
— Nie wiem czym różnie się od każdej innej służki, lordzie Bridgerton.
— Dlaczego wczoraj nie zostałaś?
Pyta zmieniając temat, ja zaś starannie pilnuję swojego wzroku wbijając go ciągle w drewnianą podłogę.
— Byłam zmęczona, sądziłam, że poradzi sobie panicz bez mojej pomocy, tak jak panicz powiedział.
Kątem oka dostrzegam grymas niezadowolenia nie jego twarzy. Gdybym tylko mogła to sama bym takowy przybrała.
— Usiądź, Marjorie.
Biorę głęboki oddech i wolnym krokiem podchodzę do łoża na którego krawędzi siadam. Jak najdalej od Benedicta.
Mimo tej odległości dalej dobrze widzę jak sięga po koszulę przewieszoną na ozdobnej ramie łóżka, którą jednym ruchem narzuca na swój nagi tors.
— Sylvie to przyjaciółka Henrego, tak samo jak ja. Poznaliśmy się na jednym z wieczorków w jego mieszkaniu — zaczyna powoli mężczyzna, a ja wbijam wzrok w swoje palce. Powinnam właśnie go ubierać, a później sprzątać wszystko wokół, a słucham dennych tłumaczeń. To nie ma najmniejszego sensu. — Trafiłem do jej mieszkania przypadkiem, całkiem pijany. Chyba szkoda jej było zostawić mnie w takim stanie.
Korzystając z ostatnich strzępków odwagi jakie we mnie zostały podnoszę wzrok na jego przystojną twarz. Spojrzenie ma wbite wprost we mnie.
— Obudziłem się w jakimś pokoju gdy tylko lekko otrzeźwiałem. Nie miałem pojęcia, że Sylvie ma męża, więc gdy usłyszałem krzyki w sąsiednim pokoju założyłem, że ktoś musiał się włamać. Nie jestem najbystrzejszy...pod wpływem.
Powstrzymuję w sobie chęć prychnięcia.
— I takim cudem wyszła bójka. Nie jestem święty, Marjorie, korzystam z życia i wolności ile wlezie, ale nigdy nie dotknąłem żony twojego brata.
— Dlaczego mi to mówisz, panie?
Pytam bez ogródek wpatrując się w jego twarz najobojętniej jak umiem.
— Nie chcę abyś postrzegała mnie przez pryzmat tej sytuacji.
— To bez znaczenia — odpowiadam prędko i wstaję z materaca. Nakręcam się na tryb pracy i ekspresowo przygotowuję Benedictowi dzisiejsze ubrania. — Proszę wstać, lordzie Bridgerton. Pańska rodzina z pewnością czeka na pana na śniadaniu.
Słyszę jak ciemnowłosy wzdycha ciężko ale sprawnie to ignoruję. Gdy mężczyzna staje niedaleko pomagam mu się w pełni ubrać.
Staram się nie patrzeć, mimo wszystko.
Gdy Benedict wychodzi, ja zabieram się za sprzątanie. To idealna rzecz do zajęcia sobie czymś głowy.
•••
Po południami, gdy Benedict mnie nie potrzebował, moim zadaniem było sprzątanie w głównym salonie rodziny wraz z Eleanor i donoszenie do niego napoi czy przekąsek. Nie jest to ciężka praca, jednak rudowłosa zdradziła mi, że wśród moich obowiązków jest jeszcze pranie i zajmowanie się ogródkiem, gdy rodziny akurat nie ma w domu.
To nie do końca mnie cieszy. Ale cóż. Dalej nie jest to nic ciężkiego.
Obserwując spędzony rodzinnie przez arystokratów czas zdążyłam nauczyć się już na pamięć imion całej ósemki Bridgertonów. I niemalże całej okolicznej arystokracji.
Ci ludzie cały czas plotkują, usta nie zamykają im się nawet na moment!
Colin od razu zauważył nową twarz wśród służby i kazał mi się przedstawić. Uroczy chłopak. Podszedł do mnie z szacunkiem jakiego mogłabym spodziewać się jako arystokratka, nie zwykła służka.
Później niestety pochłonęły mnie przygotowania do ślubu wicehrabii - najstarszego syna, Anthony'ego z lady Edwiną Sharmą.
To wydarzenie sezonu. Wszystko musi być idealne.
Ręce bolą mnie od przenoszenia i wiązania kwiatów, a stopy od ilości kilometrów jakie dziś zrobiłam. Nie wspomnę już nawet o zrywaniu tych przeklętych badyli, to był dopiero koszmar.
Ślub odbędzie się za dwa dni, nie zapowiada się więc, abym miała okazję odpocząć. Raczej muszę przygotowywać się na więcej pracy.
— To dziwne, że Anthony się ustatkował.
Słyszę nad sobą w czasie gdy Eleonor wiesza kolejne kwiaty stojąc na drewnianej, wysokiej drabinie.
Zauważyłam, że nie ma ona skrupułów do nie tytułowania arystokratów gdy nie są oni w pobliżu.
— Wcześniej wszyscy wiedzieli, że spotyka się z dziewczyną z niższych sfer, a teraz... diament sezonu.
— Naprawdę jest tak piękna?
Pytam przebierając kwiaty. Eleanor schyla się w moją stronę, a ja podaje jej te odpowiednie.
— Jest piękna, ale moim zdaniem nie najpiękniejsza. Arystokratki muszą ratować swoją urodę wystawnymi sukniami, makijażem i diamentami. Jestem ciekawa ile tych całych diamentów sezonu przestałoby nimi być gdyby królowa spojrzała na nie bez tych wszystkich rzeczy.
Parskam cichym śmiechem na komentarz rudowłosej. Coś w tym jest.
Albo to może coś, co pozwala Eleanor lepiej spać.
— Dzień dobry, dziewczęta — słyszę za sobą znajomy głos i od razu się odwracam. Od razu odkładam kwiaty na bok. — Już myślałam, że nie uda mi się stamtąd wyrwać.
Eloise sprawdza czy wokół nas nie stoi nikt niepowołany i przytula mnie krótko. Spoglądam na nią zdziwiona.
Ale i szczęśliwa.
— Eleanor to moja służka, nie masz się o co martwić. Nigdy mnie nie wydała.
— Luzik arbuzik, Marjorie!
Wzdycham z ulgą. Ogromny kamień pełen obaw i zmartwień spada z mojego serca.
— Jak u Cece? — pytam szybko przechodząc do interesującego mnie tematu. Podaję w tym czasie pozostałe kwiaty rudowłosej. — I jak czuje się papa?
— Oboje coraz lepiej. Bernard i Alaric zabrali go ostatnio na spacer — odpowiada mi Bridgertonówna spoglądając na zawieszone nad nami kwiaty. — A jak sprawuje się Benedict? Nie masz przy nim zbyt dużo obowiązków?
Zaprzeczam głową bojąc się, że ton moich słów może zdradzić, że nic nie jest takie jakie się wydaje.
— Och, Eloise! Tutaj jesteś!
Najstarsza córka wdowy hrabiny - księżna Daphne Basset niemal wbiega do pomieszczenia które ozdabiamy. Momentalnie się spinam i udaję wielkie zainteresowanie tym co robię.
Ale przysłuchuję się uważnie.
— Powinnaś ostatni raz przymierzyć suknię dopóki mamy jeszcze czas na ewentualne poprawki!
Jestem odwrócona do nich plecami jednak w wyobraźni widzę jak Eloise przewraca oczami.
— Daphne, przejmujesz się tym tak bardzo, jak gdyby to był twój własny ślub!
— To ślub Anthony'ego i powinien być dla nas ważny.
Słyszę westchnięcie i stukot kroków. Razem z rudowłosą wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia.
To będzie naprawdę ciekawy tydzień.
•••
Ostatnie dwa dni przed ślubem, mimo, że kosztowały mnie wiele pracy były dla mnie pewnym odpoczynkiem. Benedict zatrzymał się gdzieś przy akademii sztuki aby do końca dopiąć papierologię związaną z jego studiami.
W końcu jednak wrócił. Wieczorem, w przeddzień ślubu jego starszego brata.
Przygotowałam kąpiel, ubranie nocne i nowiutki frak, w który będę musiała go wcisnąć nazajutrz. Gdy dalej nie przychodził z kolacji postanowiłam się trochę rozejrzeć.
Wiem, że to nie najodpowiedzialniejsza rzecz jaką mogę zrobić jednak moja ciekawość zwycięża.
No i mam świadomość, że Benedict darzy mnie jakąś dziwną, niezrozumiałą przeze mnie sympatią. Nie powinien być zły.
Na każdej ścianie wisi zupełnie inny obraz - jedne są niepodpisane, inne zwieńczone małym B.B, co każe mi wywnioskować, że ich autorem jest sam właściciel pokoju.
Są...dobre. Bardzo dobre.
Najmocniej zainteresował mnie jeden, oparty o ścianę. Nachylam się i oglądam go, dokładnie studiując każde pojedyncze maźnięcie farby.
Brązowowłosa dziewczyna patrzy w nieokreśloną dal. W jej oczach jest czysta, widoczna na pierwszy rzut oka pasja. Wydaje się być znajoma. Jakbym już ją gdzieś kiedyś widziała.
Granat jej sukni jest widoczny tylko odrobinę. Przypomina mi jednak od razu tę należącą do mnie.
Ciekawe jak to jest być muzą, nie artystą?
— Nie mogłem wybić cię ze swojej głowy po naszym pierwszym spotkaniu, więc...usiadłem przy sztaludze.
Podskakuję i tracę równowagę słysząc znajomy, męski głos. Moje plecy uderzają o dużo wyższą sylwetkę, a ciepłe dłonie mężczyzny chwytają mnie mocno w ramach wsparcia.
A może nie tylko?
Nie mogłem wybić cię ze swojej głowy po naszym pierwszym spotkaniu...
Czuję jego ciepły oddech na karku i każdy pojedynczy mięsień odbijający się na moich plecach. Serce bije mi jak oszalałe, a ciało drży pod wpływem delikatnego dotyku.
— Przepraszam, ja...
— Przestań przepraszać — mówi widocznie rozbawiony Benedict pomagając mi odwrócić się w jego stronę. Moje wiotkie nogi szczególnie nie ułatwiają tego zadania. — Nie zrobiłaś przecież nic złego.
— To pańskie prywatne rzeczy-
— Obraz leżał na widoku — wcina mi się w zdanie ciemnowłosy i spogląda na mnie z politowaniem. — I przestań mnie tytułować, bo jak ustaliliśmy jakiś czas temu, jest to niepotrzebne.
— Okoliczności nieco się zmieniły, mój panie.
Benedict wygląda niemal na zniesmaczonego tym co powiedziałam. Staram się nie zwracać uwagi na coraz silniejsze pieczenie moich policzków.
— Jeszcze raz mnie tak nazwiesz i zwrócę kolację. To ty będziesz to sprzątać, przypominam.
Zasłaniam twarz dłonią aby nie zaśmiać się arystokracie prosto w twarz.
Trochę napięcia opuszcza moje ciało.
— Mam czyste płótno, pomyślałem, że mogłabyś chcieć...
Oczy niemal wychodzą mi z orbit na te słowa. Boże, tak!
Czy to na pewno ten sam arystokrata do którego mój brat kazał mi się nie zbliżać? Czy może anioł zesłany wprost z niebios?
— Tak.
Odpowiadam prędko i bez wahania. Nie dotknęłam się niczego związanego ze sztuką od czasu wyjazdu z domu. Moja dusza płacze i rozdziera się z tęsknoty.
Nawet przepracowana ilością godzin spędzonych w piekarni znajdowałam czas na sztukę. Teraz zaś ledwie mam czas na pomyślenie o czymś innym niż Bridgertonowie.
— Pod jednym warunkiem — wzdycha ciężko mężczyzna, a ja momentalnie zaciskam usta w prostą linię. — Przestaniesz w końcu mnie tytułować gdy jesteśmy sami. I pozwolisz mi wyciągnąć się na spotkanie z Henrym w przyszłym tygodniu.
Usta rozchylają mi się w zdziwieniu. Tylko tyle?
— A-Ale co jeśli-
— Nie przejmuj się tym — przerywa mi od razu i ustawia w wolnym miejscu wcześniej złożoną sztalugę, a na niej czyste płótno. — Nikt się nie dowie. Masz moje słowo.
Przytakuję lekko i chwytam pędzle leżące na blacie biurka stojącego nieopodal. Są piękne.
I zapewne droższe niż ja sama.
— Przygotowałam ci kąpiel — odzywam się niepewnie, nie używając tytułu, a Benedict uśmiecha się subtelnie. — Powinieneś się wyspać przed jutrem, więc może-
— Maluj, Marjorie — ciemnowłosy wchodzi mi w zdanie po raz kolejny, a ja biorę głęboki oddech. Jego oczy przeszywają mnie na wskroś, niemal wpijają się w moją duszę.— Maluj.
Mężczyzna nie mówi nic więcej i oddala się w kierunku łazienki. Ja wpierw dotykam żłobień na trzonie pędzli delektując się możliwością trzymania ich w rękach. Czuję pod opuszkami palców precyzję z jaką zostały wykonane zdobienia.
I nawet nie wiem kiedy malowanie obrazu pochłania mnie w zupełności.
╚══ஓ๑♡ ๑ஓ══╝
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top