V Koszmary i paraliżujący strach.

V Koszmary i paraliżujący strach.

Sitriel przekręciła się na bok, śpiąc w łożu. Śniły jej się nieprzyjemne rzeczy. Jej usta były suche i popękane, a oczy mocno zamknięte. Włosy na ciele stanęły dęba i pojawiające się krwawe sceny zaczęły budzić czarnowłosą. Otworzyła oczy, nie ruszając się nawet o pół stopy. Myślała, że serce zaraz jej wyskoczy z piersi. Odkryła kawałek pierzyny, wpatrując się w swój nienaruszony brzuch. Potem ostrożnie złapała się za gardło, na którym wyczuła opuszkami palców długiego strupa.
Nie miała siły zapłakać czy poużalać się nad sobą. Nie chciała opuszczać komnaty, widzieć te pełne obrzydzenia krasnoludzkie oczy i ciekawskie, lecz współczujące twarze elfów. Chciała być po prostu sama. Głód zaczął jej doskwierać, lecz zignorowała to. Po trzech dniach siedzenia w jednym pomieszczeniu, człowiek zaczynał wariować. Nietknięte misy z zupami leżały na stoliczku i psuły się z każdym kolejnym dniem. Służki Elronda, jak i sam Pan Rivendell zaglądali czasem do niej. Gandalf również nic nie wskórał, próbując namówić ją i krasnoludy na kontynuowanie dalszej podróży całą gromadą. Nawet Bilbo Baggins, który poczuł trochę odwagi, postanowił zapukać do komnaty Sitriel, lecz kiedy zobaczył ją i usłyszał jej cichy, zmarnowany głos, który kazał mu wyjść, serce mu zmiękło. Próbował nieduży hobbit swoich sił w rozmowie z czarnowłosą, ale na nic poszły jego starania do nawiązania kontaktu. Prócz niziołka, Kili kilkukrotnie stawał pod drzwiami i próbował przełamać swój wewnętrzny strach. Bał się, że swoją obecnością jedynie dobije Sitriel. Dlatego za każdym razem odchodził od drzwi.
Cały dzień padał deszcz. Kompania była porozrzucana po Domu. Parę osób siedziało w obserwatorium, kilka jadło coś w pokojach... Thorin siedział na dworze pod altanką w jednym z ogrodów. Patrzył na krople deszczu odbijające się od płatków połamanych od burzy łodyżek hortensji. Na jego włosach i brodzie osadziły się małe kropelki wody, a delikatny szum opatulił jego uszy.
Kili i Fili siedzieli we dwóch na ławce w holu, dumając nad rodziną. Młodszy z braci położył się na ławie, trzymając głowę na udach starszego brata. Fili czytał starą, maleńką, kieszonkową książkę oprawiona kozią skórą, kiedy Kili patrzył się tępo w sufit, przymykając powoli oczy ze zmęczenia.
Gandalf palił fajkę z Bilbem na zadaszonym balkonie. Ta dwójka milczała prawie cały czas. Nie czuli potrzeby, żeby rozmawiać. Choć obaj byli raczej wygadani. Białe statki z dymu przelatywały przez obręcze, rozpryskując się w fajerwerki.
Około południa Sitriel wyszła z komnaty z butelką whisky. Usiadła na wieży obserwacyjnej, na chwiejnej balustradzie, kiwając się na boki od nadmiaru alkoholu. Śpiewała pieśni z dumą i siłą. Jej lekko koślawy śmiech zmieszany ze śpiewem roznosił się w powietrzu, odstraszając ptaki. Po tym, jak wypiła pół butelki whisky, nie jedząc nic od trzech dni, można powiedzieć, że dość szybko się upiła. Nos jej poczerwieniał, a rana na gardle się otworzyła. Odór jej własnej krwi dotarł do jej nozdrzy, lecz się tym w ogóle nie przejęła. Nogi pociągnęły ją przez korytarze Rivendell. Usiadła na białej, zdobionej ławce, po czym opierając się o kolumnę, zasnęła jak niemowlę.
Elfki próbowały ją obudzić. Nie poszło im to tak sprawnie, jak się spodziewały. Tak więc zostawiły tacę z baraniną oraz owocami obok czarnowłosej i powróciły do Elronda, by go o tym poinformować.
Przechadzając się po południową porą, Thorin dostrzegł dawną członkinię jego kompanii. Zawahał się przez chwilę, mijając ją, lecz gdy dostrzegł, że dziewczyna śpi, zatrzymał się. Zawahał się po raz drugi. Walcząc z myślami, zrobił krok w tył i podszedł ostrożnie do Sal Silentmaul. Stanął po jej lewej stronie, dostrzegając, że dziewczyna delikatnie drży. Usiadł obok niej. Dzieliła ich jedynie taca ze stygnącym posiłkiem. Thorin wyjął ostrożnie butelkę z dłoni dziewczyny, spodziewając się raczej wypełnionej krwią manierki, a nie wysokoprocentowego alkoholu, którego raczej nie dało się znaleźć w Rivendell ze względu na to, że elfowie pijali jedynie wino. Krasnolud zmarszczył nos, dopijając bursztynową ciecz.
Sitriel uchyliła oczy. Widząc Thorina, tak się zlękła, że spadła z ławki, lądując plecami na zimnej posadzce. Jęknąć nawet nie śmiała. Wpatrywała się przestraszonymi oczami w chłodne, błękitne tęczówki, czując jak przyspiesza jej oddech.

— Przyszedłeś mnie zabić? — zapytała, wciąż leżąc. Pytanie wytrąciło czarnobrodego.

— Zabić? — powtórzył ze zmrużonymi oczami.

— Zabić... Jak potwora — dodała ciszej.

Thorin westchnął ciężko, odwracając głowę od dziewczyny.

— Nie przyszedłem cię zabić. Można powiedzieć, że byłem ciekaw, gdzie się podziewałaś przez ostatnie dni. Widzę po twojej twarzy, że schudłaś.

— S-słucham? — wyjąkała zamotana Sitriel, wciąż czując, jak kręci jej się w głowie. Nie mogła przetrawić tego pytania, gdy jeszcze chwilę temu czuła wbijające się ostrze między żebra.

— Elfy dbają o ciebie, jak mogą. Na nic ich robota, gdy ty odwracasz się od świata — rzekł, przysuwając tacę z jedzeniem w stronę leżącej dziewczyny.

Sitriel zdjęła nogę z ławki, wstając powoli. Usiadła ostrożnie niedaleko Thorina, kątem oka zerkając w jego stronę, jakby bała się, że krasnolud wyciągnie jakiś sztylet i poderżnie jej gardło. Tacę trzymała na kolanach, czując jak para z posiłku ociepla jej twarz. Patrzyła się na talerze jedzenia, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Towarzystwo czarnobrodego ją stresowało do tego stopnia, że nie wiedziała jak się zachować. Przeprosić? Duma by jej nie pozwoliła. No to może podziękować? Ale za co niby! Za to, że prawie została martwą kupką futra, a koszmary śnią jej się po dziś dzień? Dobre sobie!

— Jedz. Wystygnie ci — rzekł Thorin, wstając.

— Dlaczego to robisz? — smutne oczy dziewczyny spojrzały na krasnoluda.

— Co niby robię?

— Troszczysz się. Najpierw przystawiasz mi miecz do gardła, a później pilnujesz, bym zjadła posiłek. Nie rozumiem tego. Skoro każesz mi jeść, to znaczy, że już nie chcesz mojej śmierci? Od tego myślenia kręci mi się w głowie.

Thorin nic nie odpowiedział. Westchnął cicho, mruknął coś pod nosem, po czym opuścił lekko głowę.

— Jesteś ponoć dobrym wojownikiem. Mówię ponoć, bo nigdy nie zmierzyłem się z tobą sam na sam. Zjedz to, co przyrządziły ci elfy, weź swoją broń i przyjdź za dwadzieścia minut pod lasek od północnej strony biblioteki. Nie każ mi czekać.

I po tych słowach syn Thraina odszedł ze skwaszoną miną. Sitriel wciąż patrzyła się z uchylonymi ustami to na znikającą postać krasnoluda, to na jedzenie. Zaraz, zaraz, co się właśnie stało? Czy cały ten spór okazał się jakimś testem albo fałszywymi akcjami, by wyciągnąć z niej informacje? Co tu się właściwie dzieje? Kto to widział Thorina Dębową Tarczę w tak zmiennym nastroju!
Czarnowłosa z małym obrzydzeniem i o suchych ustach zjadła posiłek. Skoczyła do pokoju po broń i poszła do umówionego miejsca.
Z daleka widziała już Thorina w czarnej, rozwiązanej u góry koszuli. Stał oparty o brzózkę, przyglądając się swojemu mieczowi, który znalazł w jaskini trollów. Sitriel podeszła do niego z obawą. Zatrzymała się dwadzieścia metrów od niego, jakby czując, że zachowanie Thorina jest nierealne do całej sytuacji.

— Czemu się zatrzymałaś, córo Durmada? Czyżby strach cię sparaliżował? — pytał czarnowłosy, podchodząc do kobiety.

— Nie w tym rzecz — odparła.

— Więc na co czekasz? Chwyć za miecz i stań do walki — fuknął z irytacją, musząc mówić do dziewczyny, jak do dziecka, którym zresztą była.

Sitriel położyła powoli na ziemi jeden z mieczy, a drugi złapała w ręce. Zagryzła dolną wargę, trzęsąc się z nerwów. Do jej głowy nalatywywały coraz to gorsze wspomnienia z dzieciństwa. Wtem klingi mieczy skrzyżowały się ze sobą, ocucając dziewczynę. Thorin uderzał z siłą i natarczywością, co druzgotało wciąż przestraszoną Sitriel. Dziewczyna starała się bronić, robić uniki lub parować ciosy, lecz jedyny obraz jaki miała przed oczami, był ten, który widziała podczas snu. Jak wierzchołek sztychy przechodzi przez jej brzuch, jak krew wypływa z jej własnych ust. Czuła jak się dusi. A nad nią stał on, przesiąknięty dumą i wstrętem krasnolud, trzymający w rękach zakrwawiony miecz. I mówił cicho, z uśmiechem szyderczym, słówka raniące biedną, słabą Sitriel.
Dziewczyna upadła na plecy, miecz wypadł jej z rąk. Poczuła gulę w gardle, gdy stojący z lekceważącą miną Thorin, przystawiał do jej gardła miecz. Myślała, że umrze. Jednak jej sen się nie sprawdził, na całe szczęście. Krasnolud zabrał miecz i schował go do pochwy. Dziewczyna z wielkim szokiem patrzyła, jak Thorin zaczyna iść w stronę schodów.

— Zaraz! Gdzie idziesz? — zapytała, podnosząc się na łokciach.

— Jak to gdzie? Do komnaty. Udowodniłaś mi, że jesteś słabym wojownikiem, a kompania z tobą czy bez ciebie nie stanowi żadnej różnicy.

Sitriel zraniły słowa krasnoluda. Słowa Thorina brzmiały tak, jakby to ojciec czarnowłosej je wypowiadał. Ból był gorszy niż można było dobie wyobrazić, bo słowa ranią bardziej niż klinga miecza czy strzała wypuszczona z zawiłą szybkością. Silentmaul podniosła się nagle z trawy i bez namysłu złapała miecz w dłonie.

— Nie jestem słaba — powiedziała spode łba, widząc lekceważącą twarz Thorina, która już prawie niczym nie różniła się od Durmada.

Thorin spojrzał w te dzikie, złote oczy przepełnione pustką i chęcią walki. Zawrócił. Wyjmując miecz, odrzucił pochwę na bok i zaatakował czarnowłosą, lecz ku jego zdziwieniu, trafił w stojący przed nim pniak. Zrobiła unik, tuż przed atakiem Thorina. Ich miecze złączyły się ponownie. Sitriel obróciła się wokół własnej osi, ratując się od wybicia broni. Jej walka przypominała taniec. Ta delikatność i szybkość, jak na kogoś, kto władał mieczem dwuręcznym była aż nadzwyczajna. Thorin napierał z siłą i uporem, kiedy Sitriel parowała ataki oraz kontratakowała. Ktoś, kto by ich teraz oglądał, mógłby stwierdzić, że gdyby ta dwójka walczyła koło siebie, a nie przeciwko sobie, to nie miałaby prawie żadnych luk w ataku czy obronie. Tak dwie różne osoby, walczące jednak bez robienia kroku w tył...
Walka Thorina z Sitriel trwała długo. Żadne z nich nie puściło miecza ani nie poddało się bez czy z walką. Zaczął padać deszcz, lecz im to nie przeszkadzało. Ich skóra świeciła się jak kryształy, a oczy tryskały iskierkami jak ogień w kominku. Włosy mieli mokre, zalizane niedbale do tyłu, które odrzucali na boki podczas nabytej chwili w pojedynku. Ich mięśnie prężyły się z wyczerpania, rumiane twarze czerwieniały coraz bardziej z gorąca. Błękit z bursztynem mieszał się ze sobą w odgłosach uderzających o siebie klingach. Wtem trzask nastał głośny, a wielki, mosiężny miecz wpadł do wody. Sitriel po raz kolejny leżała plecami do ziemi, klnąc pod nosem. „Jeszcze raz" i „Jeszcze raz". Tylko tyle mówiła, gdy za każdym razem znajdywała się w tej samej pozycji, pozycji słabej, pozycji przegranego. Strach ją wyniszczał. Za każdym razem, gdy Thorin się do niej zbliżył za bardzo, miała przed oczami bolesną śmierć i czerwone oczy jej ojca. Nie potrafiła przestać o tym myśleć. Czuła rwący ból w okolicach gardła.

— Dosyć — rzekł Thorin, po wielu porażkach dziewczyny.

— Jak to dosyć? Jeszcze nie udało mi się wygrać! — odparła poddenerwowana przegraną Sitriel.

— Wyłów miecz z wody i nie każ mi więcej tracić na ciebie czasu. W kółko powtarzasz te same błędy, pogódź się z przegraną — fuknął Thorin, a pasemko włosów opadło mu na twarz.

— Pogodzić się... z przegraną? — powiedziała cicho Sitriel, ściągając niezrozumiale brwi. Wstała z trawy, spinając mięśnie. — Że też takie słowa wyszły z twoich ust.

Thorin odwrócił się złowrogo w stronę dziewczyny. Zaczął się do niej zbliżać pewnym krokiem. Dreszcz przeszedł po plecach pszenicznookiej, gdy krasnolud przeszedł obok niej. Wszedł butami do wody i wziął do rąk miecz Sitriel.

— Nigdy nie powiedziałem, by pogodzić się z przegraną dosłownie — rzekł, wręczając broń do rąk Sitriel.

— Co masz na myśli? — spytała, wpatrując się w rękojeść miecza. — Mówisz tak na swoim doświadczeniu? O tym jak Erebor upadł, a teraz zamierzacie go odbić?

— Cóż... dokładnie tak — mruknął Thorin, siadając pod drzewem.

Sitriel z małym wahaniem podeszła do czarnowłosego i usiadła obok niego na mokrej posadzce. Krasnolud coraz bardziej zadziwiał dziewczynę. Z każdą kolejną minutą przestawała widzieć w Thorinie swojego obrzydliwego ojca, którego w głębi duszy już nigdy nie chciała ujrzeć.

— Kiedy smok zdziesiątkował nasze oddziały, zabił rodziny i przyjaciół... Musieliśmy uciekać — powiedział znikąd Thorin, patrząc przed siebie. — Pracowaliśmy, gdzie się dało. Niektórzy osiedlili się na północy, inni o buzującej krwi pracowali w kuźniach, dorabiali po godzinach czy zabijali na zamówienie. Wszystko po to, by przetrwać do momentu wyprawy odbicia jedynego domu jaki posiadamy. To kiedy się poddasz, może mieć wpływ na twoją przyszłość. Robiąc krok w tył i kolejny, i kolejny, utworzysz wydeptaną dróżkę, na której możesz się rozpędzić i przeskoczyć klif. Gdy już zdecydujesz, że go przeskoczysz, daj znać. Zostało ci mało czasu na decyzję.

Sitriel zamyśliła się na słowa Thorina.

— „Mało czasu na decyzję?" — powtórzyła, nie rozumiejąc.

— By zdecydować, czy wyruszysz z nami w dalszą podróż — powiedział, jakby była to oczywistość. — Czy zechcesz przeskoczyć klif, czy może zostać po jego bezpiecznej stronie.

Sitriel się nie odezwała. Odwróciła wzrok. Jeździła palcem po okrągłej głowicy miecza, przymykając oczy z nostalgii.

— Gandalf sporo się namęczył, żebym dołączyła do kompanii. Jako Czarny Żniwiarz załatwiałam sprawy niedaleko Gondoru, jak i w samym Gondorze. Pewnego dnia pojawił się u drzwi karczmy, w której przesiadywałam. Zjawił się przy moim stoliku i powiedział...

— Zbieram osoby do przebycia niezwykłej podróży.

— Podróże mi nie teraz w głowie, panie czarodzieju — odparła Sitriel, licząc srebrniaki i miedziaki na okrągłym, oświetlonym marnymi świecami stoliku.

Zapewniam cię, że jest zdecydowanie bardziej opłacalna niż to, co zarobiłaś w tym tygodniu — rzekł szarobrody, zerkając na marne dorobki czarnowłosej.

Sitriel włożyła pieniądze do dwóch małych sakiewek, patrząc się na Majara dość dziwacznie.

— Panie Gandalfie, złoto to nie wszystko — mruknęła, naciągając bardziej kaptur na głowę. — Nie w głowie mi jakieś błahe przygody, kiedy ledwo tę zimę przeżyłam. Głód i chłód, a do tego podatki, czy to nie wystarcza, bym sobie włosy z głowy powyrywała? Jak to brzmi! Przygody są dla tych, co nie mają co stracić, a zyskać tylko mogą.

— Czyż właśnie nie taką osobą jesteś? — zapytał z uniesioną brwią czarodziej.

— Nie. Ja stracić mogę jeszcze wiele. Chociażby honor i pozycję. Ludzie mnie znają, a przynajmniej rozpoznają na ulicach. Wiedzą, że jeśli doskwiera im kłopot, mogą zwrócić się do mnie.

— Któż to słyszał, by tak utalentowana dusza smętnie włóczyła się po ulicach i tawernach?

— Cóż to ma być za podróż? — zapytała się pszenicznooka, wycierając twarz w serwetkę po zjedzonym gulaszu.

— Och, czyżbym jednak cię zainteresował? — zaśmiał się pod nosem szarobrody. — Podróż ta wymaga wojownika i włamywacza. Jesteś z pewnością jednym, a drugim?

— Włamywacz ze mnie marny, dawno wyszłam z tej roli. Nie jestem i nigdy nie byłam przecież złodziejem. Jeśli jednak o zwiadowcy mówisz, to coś tam potrafię — powiedziała czarnowłosa, zakładając ręce na klatce. — Pytanie to jednak doprowadza mnie do pewnych wątpliwości. Jeśli pytasz, Gandalfie, o kogoś takiego jak włamywacz, to śmiem twierdzić, że podróż, o której mówisz, jest zdecydowanie niebezpieczna. Szanse, że wrócę z niej żywa są z pewnością niższe niż te prace, których się podejmuję tutaj.

— Ciężko zaprzeczyć — powiedział czarodziej, patrząc na swój wiszący na wieszaku kapelusz. — Ale czy właśnie nie po takich podróżach, człowiek wraca ze wspomnieniami i doświadczeniem?

— Chyba, że nie wraca — burknęła, wbijając nóż w stół. — Weźmy ten nożyk za twoją przygodę. I mój palec jako całą kompanię wyruszającą na przygodę. Kiedy ktoś z drużyny wpada w niebezpieczeństwo — przybliżyła palec do noża, a kropelka krwi pojawiła się na jej opuszku. Czarodziej nie wiedział co powiedzieć. — Widzisz więc sam, że odpowiedzialność zbiorowa jest raczej dość trudna do okiełznania. A przygody są jak talia kart, chcesz wyciągnąć dziesiątkę trefla, a wyciągnąć możesz pięćdziesiąt jeden innych kart.

— Niesamowicie opryskliwa się zrobiłaś po zejściu na Śródziemie... Brak ci tej charyzmy i chęci do odkrywania nowych rzeczy, jak za dawnych czasów.

— Za dawnych czasów nie musiałam się ukrywać z tym, kim jestem. Oto co mi zrobiły krasnoludy, gdy mnie zobaczyły — Sitriel odwinęła czarny płaszcz i rozwiązała napierśnik. Odkryła skrawek czarnej koszuli, ukazując czarodziejowi długą, brzydko zagojoną bliznę ciągnącą się od barku do barku, przez cały dekolt. — Tak kończą się podróże w Śródziemiu, Gandalfie. Ty to szczególnie powinieneś wiedzieć, jako mający swoje lata Majar.

Czarodziej zamknął się na chwilę, pijąc ziółka i jedząc kaszankę z cebulką.

— A co, jeśli mam jeszcze jeden dobry argument? — Gandalf zaciekawił tymi słowami dziewczynę.

— Jaki to niby?

— Cała podróż ma polegać na odbiciu królestwa i zabiciu smoka.

Dziewczyna zdębiała, a chłodny, wiosenny wiatr zrzucił z jej głowy kaptur.

— Moja droga... Co ci się stało? — zapytał z troską, patrząc na pocięte i podpalone włosy jasnookiej.

Sitriel zarzuciła kaptur na głowę w zatrważającym tempie.

Ludzie mnie tak urządzili za źle wypełnione zadanie — odparła cicho, unikając wzroku czarodzieja.

Kilka osób wyglądających na bandytów popatrzyło w stronę dziewczyny. Gandalf zauważył ich, lecz nie zareagował. Poinformował ich tylko, że coś może się skończyć bardzo źle, łapiąc za swoją magiczną laskę.

 — Wracając do tego argumentu... Odbicie królestwa, zabicie smoka. Czy tu nie jest mowa o Erebor, górze daleko na północ stąd? Słynnym mieście krasnoludów?

— W rzeczy samej, o tym dokładnie mówię.

Sitriel zaśmiała się ochryple, mrużąc oczy.

— Czemu miałabym ryzykować własne życie dla rasy, która mnie upokorzyła i okaleczyła? Cóż to za warunki stawiasz mi dzisiaj, Gandalfie?

— Słyszałem nie jeden raz, że jest w waszej rasie prawo, które mówi, że zabicie smoka może równać się z szansą na powrót do Nadziemia.

Słowa Gandalfa Szarego skłoniły Sal Silentmaul do refleksji. Rzecz to prawdziwa, czarodziej nie kłamał. Zabicie smoka rzeczywiście równało się szansie na powrót do domu. Przynajmniej tyle pamiętała z księgi zasad, którą każdy powinien przestrzegać Silentmaul.

— Walka ze smokiem będzie trudna. A sama podróż wyczerpująca dla mnie, jak i się domyślam krasnoludów. Choć osobiście wolałabym załatwić te sprawy inaczej.

— A mianowicie? — zapytał Gandalf, łapiąc się za brodę.

— Negocjować. Zabicie smoka, owszem, wydaje się prostsze, bardziej racjonalna na owe okoliczności, jednakże negocjowanie ze smokiem może pomóc odzyskać moją pozycję w Nadziemiu. Ci, co potrafią porozumieć się ze zbuntowanym smokiem, są silni i szanowani. To mój priorytet. Bez negocjacji nigdzie się nie ruszę.

— Mówisz doprawdy tak, jakbyś się właśnie zgodziła na podróż — uśmiechnął się pod nosem czarodziej.

Sitriel fuknęła pod nosem, zakładając ręce na klatce.

 Nic takiego nie powiedziałam. Jedynie myślę na głos. To pomaga mi się skoncentrować w trudnych sytuacjach — złapała się za podbródek. — Jeden problem się rozwiązał, ale pojawił się za to drugi. Co będzie ze mną i moją przypadłością? Nie chcę się rzucać w oczy, jeśli wiesz, o czym mówię.

— Oczywiście, że wiem. Nie jestem przecież głupcem — mruknął Gandalf, strzepując okruszki chleba z brody. — Dopóki ja będę wam towarzyszył w wyprawie, a mam nadzieję, że będę do samego końca, to nie musisz się o nic martwić. Jeśli ty będziesz trzymać gębę na kłódkę, a ja nie puszczę pary z ust (z pewnością tego nie zrobię), to wszystkie twoje sekrety będą ze mną bezpiecznie. Będę w Gondorze jeszcze przez dwa dni. Jeśli się namyślisz, przyjdź drugiego dnia do stajni.

— Czy to zrobię, czy nie, zależy tylko ode mnie i nie masz prawa, Gandalfie, powiedzieć inaczej.

— I tak mniej więcej to było — zakończyła opowieść Sitriel. — Krasnoludów nie znoszę jako rasy, ale przyznać muszę, że bywają wyjątki, dlatego też zgodziłam się na wyprawę. Bo wiem, jak to jest stracić dom.

Thorin zamyślił się na chwilę, biorąc do serca historię Sitriel. Choć nie był usatysfakcjonowany opowieścią dziewczyny, to musiał w głębi duszy przyznać, że czuł się spokojniejszy. Wiedział, jak się wszystko zaczęło w życiu czarnowłosej i skąd pojawiła się blizna na jej ciele. Nie zadowalało go jednak, że do ogółu, pszenicznooka nie przepadała za krasnoludami, a z pewnością zraziłaby się do kompanii, gdyby usłyszała, jakie brednie i okropieństwa mówili za jej plecami.

— Też dużo przeszłaś w życiu. Jeśli się zdecydujesz, przyjdź do mnie, a oficjalnie wyruszymy w podróż w komplecie.

— Czuję się, jakby historia się powtarzała, lecz zamiast Gandalfa jesteś ty — sapnęła dziewczyna, drapiąc się po nosie.

— O czym oni tam tak zawzięcie gadają? — zapytał ciekawski Kili, stojąc na balkonie w pokoju Gandalfa.

— Sam chciałbym to wiedzieć — burknął Nori, próbując coś zobaczyć zza zgrai przyjaciół.

— Hej! Nie pchajcie się! — krzyknął ktoś, stojąc tuż przy barierce.

— To nie zasłaniaj! Nawet Bombur nie przykrywa tyle widoku, co ty!

— Do diaska z tymi krasnoludami... — sapnął Gandalf, stojąc kilka kroków od przepychających się brodaczy.

— A teraz? Co oni robią? — spytał biedny Bilbo, stojąc na szarym końcu, prawie zadeptany przez przyjaciół.

— Sitriel coś mu pokazuje — odparł z zaciekawieniem Fili. — Chyba jakiś wisiorek. Thorin wziął go do ręki i przygląda mu się z jakimś takim rozczarowaniem.

— Nie rzuciła się jeszcze na niego?

— Po jakiego chuja on tam z nią jeszcze gada?!

— Pójdźmy tam do nich! Tak w obstawie, dla bezpieczeństwa Thorina!

— Nikt nigdzie nie pójdzie! — oznajmił szorstko czarodziej. — W końcu coś weszło mu do tego krasnoludzkiego łba i poszedł z nią rozmawiać jak człowiek. Sitriel to nie jakiś pierwszy lepszy zwierz, którym można pomiatać. Zasługuje na szacunek jak każda żywa istota. Wręcz wstyd mi za was, kiedy widzę, że tylko Pan Baggins i Książę Kili potrafią wykrzesać choć krztynę empatii i współczucia. Ona tak samo nie ma domu czy pieniędzy. A doszły mnie słuchy, że straciła też jedyną zbroję, jaką posiadała. Jedziecie na tym samym wózku, więcej wiary w tę kobietę!

Kilku krasnoludów prychnęło na komentarz szarobrodego, lecz nie odważyło mu się postawić, dlatego też wrócili do obserwowania Sitriel i Thorina siedzących pod drzewem oraz moknących z każdą kolejną chwilą.

— A teraz? Co się teraz dzieje? — zapytał Bombur wypchnięty jakimś sposobem na tył gromadki.

— Thorin wyjmuje coś z kieszeni... Chyba to jest jakiś... Pierścionek? Broszka? Bo ja wiem, ale błyszczy się i jest małe — odparły krasnoludy z przodu.

— A teraz? Co teraz robią? — pytał Bombur, coraz bardziej się niecierpliwiąc.

— Teraz to nic nie robią... Chociaż coś jednak robią. Sitriel rysuje patykiem w ziemi i szybko porusza ustami. Coś musi opowiadać Thorinowi — mruknął Oin, informując tych za sobą.

— No a teraz? Teraz też coś robią? — spytał po raz kolejny Bombur, przechodząc z nogi na nogę.

— Chyba się kłócą, bo oboje poczerwienieli tak, jakby obrażali swoich przodków — powiedział Dwalin, wychylając się zza siostrzeńców Thorina. — O, wstają!

— A cóż to? Biją się! Nie za długo sobie porozmawiali — parsknął cicho Bofur.

— No, mówcie, co się tam dzieje! — krzyknął ktoś obok Bilba.

— Biją się na pięści. A teraz tarzają w błocie i okładają się dalej! Na Durina, co tu się wyprawia — westchnął zestresowany Balin.

Bombur nie wytrzymał napięcia i zaczął przeciskać się na przód. Krasnoludowie poupadali na boki, łapiąc się kurczowo czego mogli. Czy to barierek, czy ramion, czy nawet gaci innych, przy okazji zsuwając je z tyłków.
Gandalf mruknął coś pod nosem ze ściągniętymi brwiami. Już myślał, że relacja z Thorinem i Sitriel wyjdzie na prostą, a tu wszystko znowu się poprztykało. Czarodziej próbował przegonić krasnoludów ze swojej komnaty, lecz nie udało mu się wypchnąć z pomieszczenia nawet jednego. Gdy po kilkunastu minutach bójek na trawniku, krasnoludowie stwierdzili, że nagłe zniknięcie Thorina i Sitriel wśród deszczu jest warte zbadania, dali Gandalfowi odetchnąć i zostawili go samego z hobbitem. Przeszukali trochę Rivendell z obawą, że wilkołaczy pomiot pożarł im króla. Po pewnym czasie, całkiem zmartwieni, weszli do zamkniętej sali biesiadnej, a im oczom ukazali się cali umorusani w błocie przyjaciele. Syn Thraina miał ziemię na policzku i schnące błoto na brodzie. Krew zaschła mu na czole, a nos był lekko przekrzywiony, jakby złamany. Jego koszula przylepiła się do jego umięśnionego ciała, tak samo jak spodnie. Córa Durmada nie wyglądała inaczej. Miała podbite oko i czerwone nadgarstki. Koszulę miała pociętą w miejscach prawego barku, a spodnie były tak mokre, że woda spływała po krześle, robiąc mokrą plamę wokół dziewczyny. Buty tej dwójki stały przy kominku, susząc się, a sami awanturnicy siedzieli w ciszy obok siebie, pijąc kufle piwa z pianką, które jakimś sposobem załatwiły im elfowie.
Krasnoludowie zdziwili się na ten widok niezmiernie. Niektórzy otworzyli buzię z niedowierzania, a inni trzymali ręce blisko rączki noży. Thorin z Sitriel spojrzeli na gromadkę brodaczy pytającym wzrokiem, siorbiąc wspólnie chmielowe napoje.

— Coś się stało? — zapytał w końcu Thorin.

— Myśleliśmy, że...

— Zginąłem? Czyżbyście zwątpili w moje umiejętności?

— Ależ skąd! — odparły krasnoludy, zerkając z wahaniem w stronę dziewczyny.

— Więc idźcie jeść. Po to tu przyszliście, czyż nie? — surowy wzrok Thorina zmroził krasnoludy.

Usiadły więc kilka metrów za wnukiem Throra i szeptali do siebie tak, by nikt ich nie usłyszał.

— A mieliście ją za taką bestię, a tu proszę. Siedzi sobie spokojnie i pije piwo z Thorinem — palnął Kili, chowając się za kawałkiem liści sałaty, za którą nie przepadał.

— Nie chcę psuć ci tego dobrego humoru, ale nie wiem czy zauważyłeś, że Thorin ma złamany nos — powiedział Balin, a w tym samym momencie po sali rozniosło się głośne chrup.

— No to już ma nastawiony — mruknął Fili, spoglądając w stronę czarnowłosego. — Chociaż wygląda, jakby go z gardła wyjęli.

— Wymiętolony, brudny, taki jaki powinien być krasnolud — fuknął Dwalin.

— I żywy — dodał Kili z dumą. — Bo jak widzicie, nikt nikogo nie pożarł.

— Za to obił i sponiewierał — powiedział Ori.

Czarnowłosa odwróciła głowę do tyłu. Jak na znak krasnoludy zrobiły to samo, zasłaniając się talerzami, jedzeniem lub udając, że rozmawiają.

— Doprawdy, że też ciągle plotkują... — szepnęła Sitriel, wracając do wpatrywania się w rozżarzone drewno pod płaszczem ognia.

— Nie ufają ci tak, jak ja nie ufałem tobie — odparł bez ogródek Thorin, zdejmując zaschnięty bród z brody. — Czy się do ciebie przekonają, nie mnie decydować. Wszystko zależy od ich preferencji i twoich czynów.

— Mało pocieszające. Ale nie mam się czym przejmować. Jeszcze kilka dni i każdy zazna spokoju.

Thorin mruknął coś pod nosem, ukradkiem zerkając w stronę dziewczyny. „Czyli nie jedzie?" — pomyślał. W tej chwili pożałował swoich słów. Gdyby kłótnia z Sitriel się nie odbyła, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Walczyła dobrze, choć robiła jeszcze masę błędów. Wytrzymałość miała, do tego wykonywała rozkazy bez mrugnięcia okiem. Z pewnością Thorin wspomni ją jeszcze podczas podróży i pożałuje swoich słów nie jeden raz.

— Przepraszam — powiedziała nagle Sitriel, wstając.

Przykuła tym uwagę wszystkich krasnoludów. O bosych nogach wyszła na dwór i podeszła do barierki. Na jej twarzy było skupienie. Wzięła do ręki naszyjnik z białą tabliczką, przystawiła ją sobie do ust i dmuchnęła w małą dziurkę z całych sił. Żaden dźwięk się nie wydobył, rozczarowując tym Sitriel, która sądziła, że powietrze przepuszczone przez kamień wytworzy długi, stonowany pisk.
Uderzyła kilka razy w bok naszyjnika i dmuchnęła raz jeszcze. Skutek był taki sam. Drzwi uchyliły się lekko, za którymi można było zobaczyć kilkanaście par oczu. Kili wyszedł z sali i podszedł powoli do czarnowłosej.

— Książę Kili, czym mam zaszczyt na rozmowę z tobą? — powiedziała półżartem Sitriel, opuszczając wisiorek na piersi.

Krasnolud nie wiedział, co powiedzieć. Wyszedł raczej mimowolnie, choć słowo „wyszedł" również jest niepoprawne. Należałoby powiedzieć, że został wypchnięty przez inne krasnoludy, by zobaczył na własne oczy, co knuje pszenicznooka.

— Księżniczko Sitriel — ukłonił się z figlarnym uśmieszkiem. — Chciałem sprawdzić, czemu tak pośpiesznie wyszłaś, zostawiając nas zdanych tylko na siebie.

Sitriel spojrzała mu w oczy, siląc się na uśmiech.

— Kili, nie kombinuj, wiem, że mnie szpiegujecie.

— Szpiegujemy?! Nie prawda!

Czarnowłosa spojrzała w stronę szpary, na co drzwi zamknęły się z łoskotem, a zza nich wydobyły się kłótnie krasnoludów.

— Nie obraź się Kili, jesteś naprawdę w porządku, ale to co mówił Thorin, jest prawdą. Nie zamierzam wyruszać z wami w dalszą podróż. Jesteście krasnoludami, dacie radę. Zabijecie smoka, odzyskacie dom i honor, Thorin zostanie oficjalnie Królem pod Górą, a ty z Filim może doczekacie się swojej chwały jako kolejni władcy.

— Ładnie ujęte, ale smokiem miałaś się ty zająć — mruknął Kili, kładąc dłoń na barku Sitriel. Kili jak na krasnoluda był dosyć wysoki, lecz pomimo swojego wzrostu i tak sięgał ledwo do połowy szyi dziewczyny. — Dlatego przemyśl to proszę.

— Kili, miałeś jej, wyraźnie mówiłem, NIE przekonywać do podróży! — wydobył się zza drzwi wściekły głos Dwalina, który szybko został uciszony i zagłuszony fałszywym śmiechem oraz rozmowami.

Sitriel spojrzała na długowłosego jakoś spokojniej. Położyła dłoń na jego dłoni, zdejmując ją ze swojego barku. Trzymała jego gorącą rękę, uśmiechając się pokrzepiająco.

— Ja jestem tylko pionkiem — rzekła Sitriel. — Nie posiadam żadnej przepowiedni ani nie mam wypisanych ich na kartach przyszłości. Jestem, bo jestem. Erebor nigdy na mnie nie czekał, Kili. Moje miejsce jest... — zmieszała się, puszczając rękę krasnoluda. — Właściwie to nie wiem, gdzie jest moje miejsce. Już nie.

— Z nami — odparł z uśmiechem, opierając się plecami o barierkę. — Należysz do kompanii Thorina, jesteś naszym najlepszym wojownikiem i piękną dziewczyną!

— Zabierzcie tego flirciarskiego gnoja stamtąd albo sam wyjdę i go rozszarpię! — wydobył się po raz kolejny wściekły głos Dwalina.

— Ucisz się wreszcie! — wydarły się na niego krasnoludy.

Sitriel zmarkotniała, co przykuło uwagę brązowowłosego.

— Jestem potworem, Kili. Ludzie zawsze będą mnie tak widzieć. Wypocznę w Rivendell i pewnie wrócę do Gondoru albo znajdę jakiś kącik niedaleko Shire. A może wrócę do bycia Czarnym Żniwiarzem? — Sitriel podrapała się nerwowo po głowie, łapiąc się za krótki kosmyk włosów. Przypomniała sobie sytuację sprzed czterech miesięcy, kiedy to ludzie potraktowali ją jak bezpańskiego kundla i oszpecili jej głowę oraz twarz.

— Znam sporo plotek o Żniwiarzu — powiedział Kili z nutką tajemniczości. — Nazywają go potworem, bo walczy brutalnie. Słyszałem, że rozszarpuje swoje ofiary tak, jak kosa tnie zboża — szybko i bez wahania. Ile w tym prawdy, tego nie wiem. Ale wiem, że jeśli powrócisz do bycia Żniwiarzem, to wcale łatwiej mieć nie będziesz. Nie zarobisz też za dużo. A gdybyś poszła z nami i udałoby się nam odbić Erebor... W Górze jest masa kosztowności, aż się wylewa z komnat! Jeśli nie chcesz z nami iść dla nas, to idź dla siebie, dla pieniędzy, złota i swojej przyszłości. Dalej, Sitriel, zastanów się nad zaletami! Zobaczysz, więcej piękniejszych przygód w życiu cię nie spotka! — rozłożył ręce na boki, uśmiechając się wesoło.

— Dziwi mnie, że powiedziałeś coś tak mądrego — mruknęła z rozbawieniem dziewczyna, słysząc ciche parsknięcia śmiechu za drzwiami.

Kili spojrzał na pszenicznooką z zawstydzeniem.

— To, że jestem zabawny, to nie znaczy, że jestem głupi... — mruknął, zakładając ręce na klatce.

— Ty to powiedziałeś, nie ja — powiedziała dziewczyna, śmiejąc się cicho. — Ale zrozum Kili, zaufanie jest najważniejsze, jeśli chodzi o przygody. Ile osób mi ufa? Dwie? Trzy? Nie więcej. A co za tym idzie, możesz się już domyślić.

— Boisz się.

Sitriel zmieszała się. Obejrzała się za siebie, szukając jakiegoś ratunku.

— Sitriel Sal Silentmaul, ty się boisz!

— Cicho! — zatkała mu buzię dłonią. — Dziwne by było, gdybym się nie bała! Od kilku lat śnią mi się te same koszmary, jestem zmęczona! Codziennie czuję jak jakiś miecz przeszywa moją skórę. Boję się, że gdy prawdziwy to zrobi, to nie odczuję różnicy. W kółko widzę to samo, przebrzydłe krasnoludy chcące mojej śmierci i obrzydzeni ludzie próbujący zrobić ze mnie futro.

Kili zesztywniał. Krasnoludy za drzwiami również. Brązowowłosy nie wiedział, co powiedzieć. Złapał dziewczynę i przycisnął jej sztywne ciało do swojego. Jej oczy wyglądały jak fiołki. Od łez ten złoty kolor barwił się na fiolet. Zjawisko to zdziwiło Kiliego, lecz nie śmiał nawet o tym wspomnieć. Sitriel wpatrywała się w błyszczącą pojedynczymi kosmkami blondu głowę krasnoluda. Stali tak przez chwilę w ciszy. W pewnym momencie, czerwona Sitriel odkleiła się od Kiliego dość nagle. Wytarła twarz o brudne rękawy koszuli, patrząc w bok, jakby wysokie kolumny zaczęły ją fascynować.

— Mój młodszy brat Ditruel został zabity przez ludzi — powiedziała nagle Sitriel, wytrącając Kiliego. — Zszedł dawno temu do Śródziemia, kilkanaście mil na zachód od Rohanu. Pojawił się w tamtych okolicach zielony smok, który pożerał zwierzęta z okolicznych wsi. Ditruel spał tej nocy pod gołym niebem, gdyż pilnował zastawionych przez niego pułapek. Tamtej nocy udało mu się dogadać ze smokiem i go nawet dosiąść. Niestety nie spodziewał się tego dnia żadnego strażnika, żadnego chłopa z widłami i żadnej pochodni, która paliła wszystkie jego dobytki na drodze. Zginął w swojej zwierzęcej formie, a ludzie wypchali go i powiesili na ścianie w jakiejś olbrzymiej karczmie, a potem przenieśli go do zamku. Złość jaką wtedy czułam, gdy nikt z Nadziemia się tym nie przejął, była nie do opisania. Ditruel chciał tylko obronić mieszkańców od głodu, zabierając smoka z powrotem do Nadziemia. Jego żywot został przypieczętowany, a dusza uwięziona.

— Uwięziona?

— W Śródziemiu. Nasza dusza zostanie zaspokojona tylko, gdy ciało zostanie pochowane w miejscu narodzin. Ditruel włóczy się gdzieś po Śródziemiu, czując ciągle ból i smutek.

— To musiała być okropna śmierć.

— I była. Zastanawia mnie, czy gdy umrę, to też będę chodzić po tych pagórkach, czując, jak umieram z dnia na dzień coraz bardziej, przemieniając swoją duszę w upiora.

— Upiora? — powtórzył zaskoczony Kili.

— O tak, wielkiego upiora zdołającego spalić wszystko na swojej drodze. Wytwarzać bezumyślnie choroby i zarazę, rzucać klątwy na ludzi, doprowadzać ich do głodu czy nawet zsyłać potężne smoki, które rozszarpią wszystko na swojej drodze.

Kili skulił się mimowolnie, na co Sitriel wybuchnęła gromko śmiechem. Krasnolud zmieszał się na historyjki dziewczyny, lecz uśmiechnął, widząc wesołą twarz przyjaciółki. Gdy płakała wyglądała jak jakaś wyciągnięta z wody ryba, po prostu okropnie!
Krasnoludowi robiło się lekko na sercu, widząc radość na bladej twarzy i zarumienionych policzkach. Pragnął, by Sitriel jechała z nimi, jednak doskonale wiedział, że musi szykować się na pożegnanie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top