Prolog
Kolejni ranni zjawiali się na noszach w namiocie pomocy medycznej. Coraz mniej miejsca było do rozlokowania ich, a z każdym dniem było ich coraz więcej. Co gorsza i materiałów do łatania ciał mogło nie wystarczyć. Okrutny los wojny sprawia, iż człowiek tracił wiele nie tylko materialnych rzeczy. Przede wszystkim mentalnych.
Widok urwanych rąk, nóg, trzymających się kończyn na strzępkach skóry jaka im została, otwarte rany przez, które widać wnętrzności, plus wiek w jakim byli żołnierze, to sprawiało że wojna wydawała się jeszcze gorsza. Dzień w dzień dostarczano im już ledwo żywych żołnierzy. Mieli im pomóc, załatać ich rany i zawrócić na front. Nikt nie pytał czy dają radę. O ile mogli chodzić i trzymać broń, byli wystarczająco sprawni do walki. Wróciła trzymał się twardo, a ich było z każdym dniem mniej. Biegnąc do kolejnego rannego Beth, ciemnowłosa dwudziestolatka starała się wygrzebać resztki jodyny z szklanego słoika. To co przeżyła przez ostatnie miesiące było piekłem na ziemi, lecz twardo utrzymywała, że chce tam być.
Jej rodzice odwrócili się od niej gdy oznajmiła jakie ma plany. Matka wysoko urodzona i ojciec pracujący jako jedna z prawych rąk króla. Nie mogli przełknąć wyboru swojej jedynej córki. Starali się za wszelką cenę odwieść ją od tego pomysłu, jednak ona nie mogła błyszczeć jak szmaragd na wystawie, bezczynnie słuchając o doniesieniach z frontu. Zaciągnęła się pod fałszywym nazwiskiem, a pomoc w zdobyciu dokumentów ułatwił jej przyjaciel, którego wysyłano właśnie jako kolejny sort chłopców do bicia.
- Siostro Beth - usłyszała przez krzyki i hałasy dobiegające zza namiotu. - Tutaj! Mamy nowych rannych. - Dziewczyna była na nogach od kilkunastu godzin, nie miała jednak śmiałości prosić o przerwę. Widząc ilu jeszcze wymaga pomocy, chciała być tu i dać z siebie ile mogła. Podbiegła do lekarza widząc jak trzyma ręce na ranie, spod jego palców wypływała brunatna krew. Jej zapach mieszał się w powietrzu z kurzem i jodyną. - Pobierz narzędzia. Trzeba mu wyjąć kule. - Bez wahania wykonała polecenie. Robiła to wiele razy. Usuwała kule, zszywała rany, uczestniczyła w operacjach. Chociaż te często kończyły się zgonem, ratowała wszystkich których mogła. Wszystkiego nauczyła się z czasem. Nie szkolono jej, po prostu dostała w ręce igłę i nici. Kazano jej szyć tak by rana się nie otwarła. Tak też zrobiła. To samo z kulami. Miała je wyjąć by niczego nie uszkodzić. Chwilę później wypuściła z szczypiec pocisk. Zrobiła to szybko I bez emocji. Wylądował w metalowej miednicy, z innymi kilkunastoma wyjętymi wcześniej z innych ofiar. - Teraz go zszyjemy. Powinien przeżyć i wrócić za kilka tygodni do walki. - Na te słowa ranny jakby otrzeźwiał. Zaczął się wyrywać i wył nie tylko już z bólu, co z przerażenia. Krzyczał, że nie wróci tam, że chce do domu. Wił się i szarpał z trzema mężczyznami, którzy nie potrafili go uspokoić. Beth nauczona doświadczeniem szybko złapała igłę i wstrzyknęła środek usypiający w udo mężczyzny. Po tym jak pacjent przestał wierzgać lekarz spojrzał na nią zaskoczony. - Brawo, Blackthorn. Szybka reakcja! Następnym razem zrób to nim w ogóle pomyśli o odgryzieniu mi ucha.- Lekarz pokazał pielęgniarce ranę po ugryzieniu i oddalił się. Dziewczyna zaśmiała się tylko dumna z siebie i odrzucając strzykawkę wytarła ręce w fartuch.
Tak wyglądał każdy dzień. Cały czas to samo. Świt witał ich marnym śniadaniem, przerwanym przez tabuny nowych pacjentów. Południami starali się wypisywać już w miarę sprawnych żołnierzy na front. A wieczorami kiedy było względnie spokojnie siadali gdzie mogli i przymykali oczy zażywając odrobiny snu. Gdy zaciągała się do tej pracy nie myślała, że będzie to tak ciężkie. Że wojna jest tak okrutna i wyprana z jakichkolwiek zasad. Ludzie zmieniali się w zwierzęta trzymający broń i mordujący się bez opamiętania. Marzyła by w końcu to się zakończyło. By jednego pięknego dnia otworzyć oczy i usłyszeć ciszę. Żadnych wybuchów i świszczących kul. Żadnego krzyku, płaczu, strachu i rozpaczy. Marzyła o dniu, w którym wróci do domu dumna z siebie, stanie przed rodziną i powie: "Mamo, Tato, przetrwałam. Teraz mogę żyć dalej tak jakbyście sobie tego życzyli." Jednak w głębi serca wątpiła, że kiedykolwiek usłyszy od rodziców pochwałę za jej heroizm. Czy w ogóle będą chcieli ją jeszcze znać? A może zakończy się to zwykłą notką na stoliku: "Wasza córka zginęła.". Właśnie tak pomyślała, a w pobliżu ich namiotu spadła bomba. Wybuch tak głośny i silny, że ledwo trzymające się metalowe stelaże ustały podmuchowi jaki spowodował. Połowa personelu schowała się między łóżkami pacjentów, reszta trzymając się na własnych nogach schyliła tylko głowy. Nigdy wcześniej nie byli atakowani. W tak dużej odległości od frontu nie mógł spaść żaden pocisk. A jednak. Lekarze szybko zarządzili ewakuację. Przeniesienie takiej ilości rannych było niemałym wyzwaniem. Mało rąk męskich do pracy sprawiło nie lada wyzwanie dla kobiet, które z ledwością w trzy dawały radę przenieść pojedynczo pacjenta za pacjentem do transportu. Beth stanęła nad kolejnym by pomóc mu przejść kawałek o własnych siłach.
- Daj mi go! - usłyszała nagle od podchodzącego szczupłego żołnierza. Miał opatrunek owinięty wokół klatki i ramienia. Na to zarzuconą koszule o dwa rozmiary za dużą. Pewnie wcześniej pasowała, wojna jednak sprawiła, że z mężczyzny zrobiło się chuchro, dlatego też nie rozumiała jak ranny biedak ma jej pomóc.
- Zostaw, pourywasz szwy. Zabierz się lepiej z resztą. - Odpowiedziała pewnie starając się podnieść drugiego mężczyznę z łóżka. Także był szczupły, ale nie od braku pożywienia. Po prostu taka była jego budowa. Widziała mięśnie i ślady świadczące o pracy fizycznej. Z pewnością należał do grupy która kopała doły pod ziemią niczyją. Byli nadzieją na zakończenie tej wojny, ale w takim stanie żaden nie mógł mieć wpływu na sytuację na froncie.
- To mój brat! - warknął na pielęgniarkę aż zadrżał mu wąs pod nosem. - Sam go zaprowadzę. - Beth odstąpiła. Nie zamierzała się teraz wykłócać z żołnierzem. Patrzyła jak z wysiłkiem unosi brata starając się coś do niego mówić. Biedak leżał tam od kilku dni w katatonii. Nie odniósł większych ran fizycznych, ale coś tam na dole musiało nim wstrząsnąć tak, że zamknął się w sobie. - Chodź Tommy, musimy się przenieść. - powtarzał, a ten jakby pod wpływem czarów zaczął pomagać bratu. Beth stała z boku patrząc na to jak całkiem przytomnie obaj ruszają w stronę wozów transportowych. To było coś niepojętego dla niej.
Tydzień później spotkała ich ponownie. Starszy z braci w pełni zdrowia, ubrany w nowy mundur przyszedł po brata. Po katatonii nie było śladu. Mężczyzna całkiem przytomnie rozmawiał z lekarzem po czym zaczął ubierać swój mundur. Palił przy tym papierosa. Beth stała z boku przyglądając się temu mężczyźnie. Jego ruchy, to jak pewnie zapinał guziki budziły w niej dziwne odruchy. Był przystojny. Bardzo przystojny. Jakby stworzony przez rzeźbiarza. Starszy z braci podszedł do niego klepiąc go w ramię. Nagle wzrok młodszego z nich spoczął na pielęgniarce. Patrzył tak intensywnie, że dziewczyna zapomniała jak się oddycha. Ta chwila zmieniła coś w jej głowie. On szybko jednak odwrócił swój wzrok po czym wymienił jeszcze kilka słów z bratem i obaj wyszli z namiotu.
Sneak peek tego co się pisze. Nie będzie to regularne, ale mam nadzieję że się spodoba!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top