1.
Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj.
Siedząca w wiklinowym fotelu dziewczyna z zainteresowaniem przyglądała się zdaniu, które wypłynęło do niej z pożółkłych ze starości kart Burzy Szekspira.
Pomyśleć, że zgodziła się wtedy z tą sentencją, nazywając owymi diabłami kolegów ze szkoły! Do dziś gorzko się śmiała, gdy tylko wspomniała przekonanie, że o takich właśnie ludzi chodziło autorowi. O bandę czternastolatków, którzy nabijali się w szkole z „odmieńca" o jasnych warkoczach, bo ten najbardziej lubił swoje własne towarzystwo.
Prawda jest taka, że w chwili wysnucia wniosku, dziewczyna była młoda. Za młoda, by dostrzec wielki świat kryjący się poza zasięgiem jej wzroku.
Dwadzieścia lat później
Zdyszana wbiegła po schodach, przeklinając sypiący gęsto śnieg. Nie dała sobie ani chwili na wzięcie oddechu czy bezmyślne rozglądanie się po klatce. Stanęła przed drzwiami pokrytymi łuszczącą się zieloną farbą i nerwowo nacisnęła dzwonek kilka razy. Gdy nikt nie odpowiadał, zaczęła w pośpiechu wywracać torebkę do góry nogami, poszukując kluczy do mieszkania.
Dokładnie w chwili, gdy je odnalazła, została zaproszona do środka.
— Privet, Eli — przywitał ją z wyraźną ulgą mąż i odsunął się prędko, by ją wpuścić.
Ignatiy był wysokim, barczystym mężczyzną o smutnych piwnych oczach, których wyraz tylko się teraz uwydatnił. Elizaveta nie traciła czasu, by mu odpowiedzieć.
— Przyjechałam najszybciej, jak mogłam. Cholerna śnieżyca...! — Rosjanka szybko zdjęła szal i rzuciła go niedbale na wieszak. — Gdzie ona jest?
Pan domu westchnął krótko i żwawym krokiem poprowadził ją w prawo, kursując pomiędzy ciasno upchniętymi meblami. Żona z bijącym sercem podążyła za nim, w kierunku pokoju córki.
Wariowała, od kiedy zadzwonił. Bez zastanowienia zwolniła się z pracy, bo wiedziała, jaki dziś dzień.
Ignatiy stanął przy białych, brudnych od farb i mazaków drzwiach, opierając się o ścianę w poddańczym geście.
Dziewiętnasty lutego, przemknęło blondynce przez głowę. To już dwa lata.
— Jej nauczycielka dzwoniła — powiedział łysy mężczyzna, przeczesując gęstą, kasztanową brodę. — Wiesz, że się starałem, ale nie chce rozmawiać.
Elizaveta skinęła głową w nerwowym zamyśleniu.
Dwa lata od dnia, który odebrał jej siedzącą w pokoju córkę.
Mąż westchnął przygnębiająco po raz kolejny i mruknął coś o herbacie, po czym odszedł w kierunku kuchni.
Kobieta odczekała, aż zniknie za rogiem, po czym uchyliła cicho drzwi i zajrzała do środka. Zobaczyła znajome, smutne kolory.
W malutkim pokoju królowały pastelowe odcienie błękitu i różu, ale sufit zdobiły jaskrawożółte gwiazdy. Mieściło się tu tylko niewielkie łóżko, stojące obok niego biurko i kilka półek. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu, bo, choć mieszkanie było małe, do tego pomieszczenia od lat nikt nie zaglądał.
Sprawczyni tego marnotrawstwa — drobna, krucha szatynka — siedziała na okiennym parapecie, stukając w niego brokatowymi kopytkami ukochanej figurki jednorożca.
Na ten widok Elizavecie ścisnęło się serce.
Miała tylko dziewięć lat. Dziewięć. Doświadczyła więcej niż inne dziewczynki w jej wieku. Więcej, niż ktokolwiek powinien doświadczyć.
Gdy Ludmila usłyszała cichy dźwięk zamykanych drzwi, podniosła ze strachem wzrok, zaciskając palce na zabawce. Uspokoiła się, widząc uśmiechającą się ciepło matkę, ale ten widok nie wystarczył, by rozpalić choć mały płomyczek radości na jej własnej twarzy. Spojrzała w bok, nie mówiąc słowa.
Elizavetę zaniepokoiły nie tylko mokre krople, które wysychały już na rumianych od płaczu dziecięcych policzkach.
Dziewczynka ukryła się w pokoju, w którym bała się przebywać samotnie od długiego czasu.
— Hej, Ludmila, milaya. Co się stało, że tu przyszłaś? — zapytała kobieta, klęknąwszy przy parapecie. Starała się być najdelikatniejsza, jak mogła, mając na uwadze okoliczności. — Powiedz mi. Coś się stało? Coś w szkole?
Między nią a córką, która nie patrzyła jej w oczy, zawisła gęsta cisza. Była tak dotkliwa, że prawie dało się usłyszeć tańczący w powietrzu kurz. Dziewczynka spuściła smutno głowę i wróciła do swojego porcelanowego jednorożca, dając do zrozumienia, że nie ma ochoty na dłuższą rozmowę.
— Nie mogę — szepnęła tylko po chwili.
— Dlaczego?
Kolejne minuty mijały bez odpowiedzi. To tyle. Już nic nie powie.
Matka z westchnieniem wyprostowała się, żałując, że nie potrafi ukoić bólu tej małej, niewinnej istoty, która odziedziczyła po niej szare oczy.
Podeszła do drzwi, ale gdy już kładła dłoń na klamce, Ludmila przemówiła cicho:
— Wtedy też padał śnieg.
Elizaveta odwróciła się prędko, z nadzieją, że jednak uda im się zamienić parę słów, ale córka siedziała tyłem do niej, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w płatki śniegu wirujące za oknem.
Ignatiy podał żonie kubek mocnej herbaty i usiadł obok niej przy kuchennym stole. Związał ich dłonie w silnym uścisku i posłał kobiecie ciepłe spojrzenie, tak dla niego charakterystyczne. Nie potrafiła go odwzajemnić.
— Wiem, kochanie, że to, co wydarzyło się dwa lata temu... że przeszłość zostawiła na was swoje piętno. Pover' mne, na mnie też. Ale może powinniśmy... — zaczął.
Elizaveta poderwała głowę i gwałtownie rozplotła ich palce.
— „Powinniśmy" co? Zapomnieć o tym? Udawać, że nic się nie stało?!
— Starać się żyć dalej — sprostował mężczyzna. — To pomógłby Mile... w powrocie do normalności.
Rosjanka pokręciła głową i ukryła twarz w dłoniach.
— On ją skrzywdził. To podróż w jedną stronę. Po tym nie ma normalności.
— Moglibyśmy chociaż spróbować. Nauczycielka powiedziała, że Mila zaczęła płakać, gdy tylko spadł dziś pierwszy śnieg. — Podrapał się po brodzie. — Musimy z nią porozmawiać, zamiast wciąż wysyłać na terapie, które i tak nie...
Ale jego słowa trafiały w pustkę.
— Muszę się przejść — przerwała mu gorzko kobieta.
Ignatiy spojrzał na nią zaskoczony i trochę niezadowolony, że go nie słuchała.
— Teraz? Jest śnieżyca. Poza tym — chrząknął, odwracając wzrok —
wiesz, że nasza córka wciąż boi się przebywania z jakimkolwiek mężczyzną na osobności. Nawet ze mną.
Żona usłyszała szczery, czysty ból w jego głosie. Sprawił, że się zawahała, ale tylko na chwilę.
— Wiem. Wiem i dlatego niedługo wrócę. Obiecuję.
Mąż posłał jej długie spojrzenie, ale w końcu tylko wzruszył ramionami i pożegnał ją cicho. Zrozumiał, że potrzebowała powietrza, za co była mu wdzięczna. Zawsze zresztą taki był. Starał się kogoś zrozumieć, zanim wyrobił sobie opinię na jego temat. Nie do wiary, że jeszcze dwa lata temu ich małżeństwo stało na skraju rozłamu...
Zostawiła go pogrążonego w myślach.
Weszła do skromnego, zagraconego przedpokoju, podniosła szal, który upadł na podłogę, chwyciła torebkę. Tuż przed wyjściem namyśliła się chwilę. Wzięła z sypialni jeszcze jedną rzecz, otworzyła zielone drzwi i szybkim krokiem opuściła mieszkanie.
Wypadła na szaro-białą ulicę Czelabińska, w sam środek śnieżnej zamieci.
Spojrzała w ciemne, beznadziejne niebo.
Dopiero wtedy w jej oczy wstąpiły łzy.
Miała ochotę rzucić się w lodowatą zaspę i niczego już nie czuć, krzyczeć, zdzierać gardło wśród zimnych śniegowych płatków, bo gniew, bezsilność i rozpacz rozdzierały jej płuca i wypełniały serce mroźnymi odłamkami.
Dlaczego ja? To pytanie chyba każdy sobie kiedyś zadał. Było stosowane w rozmaitych okolicznościach, a odpowiedź jest tak banalna i wciąż ta sama, choć nikt się z nią nie zgadza.
A dlaczego nie ty?
Po raz kolejny tego dnia przypomniało jej się przeczytane w młodości zdanie o diabłach, z którym zgadzała się, zgadzała jak nigdy!
Ruszyła pod wiatr, kuląc się przed jego zimnymi podmuchami.
Piekło stoi puste, bo mieszkały w nim demony, których nawet ono nie chciało.
Dziewiętnastego lutego dwa tysiące trzynastego roku Ignatiy zadzwonił do niej, tak jak dziś, i przekazał wiadomość, która wstrząsnęła ich życiem.
Pamiętała jego słowa, jakby stał tuż obok i wymówił je przed chwilą.
Ktoś skrzywdził Ludmilę.
Pamiętała, że wtedy również wybiegła z pracy.
Pamiętała, jak stała pod brzydkim, szarym budynkiem, obserwując pulsujące światła wozów policyjnych i ambulansu.
Ktoś molestował naszą córkę.
Diabły są tutaj. Nie liczmy na Boga, nie ma go teraz przy nas. Nie liczmy na anioły. To nie one są z nami.
Szczelniej owinęła się szalem, choć wiedziała, że pusty chłód i odrętwienie, które odczuwała, nie pochodziły z zewnątrz.
Skręciła w prawo, wchodząc w ulicę Tankograda.
Mróz mocno szczypał mokre policzki Elizavety, jakby ktoś przejechał po nich papierem ściernym. Złośliwy podmuch otulał jej ciało, wrzucając za kołnierz coraz nowsze porcje śniegu.
Szara chmura wisiała nad obwodem czelabińskim, a krocząca samotnie kobieta miała wrażenie, że nawałnica z radością obserwuje jej ból, niby sęp czekający na śmierć swojej ofiary, by móc się nią pożywić.
Nawiedzały ją wspomnienia chwil, które przeżywała ponownie każdej nocy.
Widok rozdartej spódniczki i zakrwawionych dziecięcych rajstop w kwiatki.
Widok ran i siniaków na malutkich nadgarstkach.
Widok szarych oczu pełnych cierpienia, dezorientacji i niemego błagania o pomoc. Nieświadomości, bo siedmiolatka nie rozumiała, co się stało.
Rubryka „ofiara" wypełniona imieniem jej dziecka.
Widząc pod tym słowem kogoś bliskiego, ma się wrażenie, że własne serce wolno odrywa się i upada gdzieś w głąb czarnej dziury, która całkowicie je trawi.
To potwierdzenie, które rozmywa ostatnie nadzieje. Jeden wyraz, które mówi, że nic już nie będzie takie samo.
Ludmila nigdy nie odzyska pełnej sprawności psychicznej.
Gdziekolwiek nie pójdzie, czegokolwiek nie zrobi, to zawsze będzie ją prześladować jak własny cień. Będzie z nią aż do końca. Być może nawet wkraczając do nieba, które należało jej się jak nikomu innemu, weźmie ze sobą upiorny, diabelski bagaż przeszłości.
Nigdy w pełni nie zaufa żadnemu mężczyźnie.
A Elizaveta tak bardzo chciałaby zrobić ciepły obiad i - ubrana w najlepszą sukienkę - czekać, by poznać wybranka córki. Tak bardzo chciałaby wymienić porozumiewawcze spojrzenie z mężem i zacząć obgadywać szczęściarza, gdy tylko zamknęłyby się za nim zielone drzwi. Poszukać wazonu na kwiaty, które by przyniósł.
Nawet jeśli jej córka znajdzie kogoś, kto szczerze ją pokocha, nie spojrzy na niego tak, jak powinno się patrzeć na swoją wielką miłość. Ogromna część jednego z fundamentów związku - zaufania - została ukruszona i obmyta grzechem.
Ludmila nigdy nie zrealizuje swoich największych pragnień i pasji.
Kobieta mogła tylko czuć, jak kolejny kawałek jej zepsutej duszy zrywa się i odlatuje na wietrze razem z płatkami śniegu.
Jej córka chciała zawodowo zająć się tańcem klasycznym. Spojrzeć na partnera, który wyciągnie do niej silną dłoń, by razem, złączeni, mogli wirować do eleganckiej muzyki wśród wiwatów publiczności.
Wszystko przepadło. W jednej chwili marzenia i nadzieje zamigotały niczym spadająca gwiazda, walcząc o życie, a potem zgasły po przegranej bitwie i zostawiły tylko czarną noc.
Wszystko przepadło dla spełnienia jednej chorej żądzy szaleńca.
Gdy Elizaveta mijała Sad Pobedy, przypomniało jej się, jak razem z mężem trzymali tam Ludmilę za obie ręce, a ona podskakiwała wesoło, obdarzając każdą mijaną osobę szczerym uśmiechem.
Jak Mila prosiła mamę o kawałek zakupionego dopiero chleba, by karmić gołębie w Parku Nikolskaya Roscha.
Kobieta wytarła łzy rękawem, ale on także był mokry, tyle że od zimnego śniegu.
Ludmila była takim miłym dzieckiem. Tylko dzieckiem, które wierzyło w ludzką bezinteresowną dobroć, choć ta jest równie prawdziwa, co leśne elfy, które żyją tylko w snach i ulubionych baśniach. Wierzyła tak bardzo, że zły los postanowił mocno nią potrząsnąć.
Każdy zresztą wierzy, póki ktoś lub coś mu tej wiary nie skradnie. A wiara pogodnej szatynki o krótkich loczkach została w jednej chwili wyrwana z jej małych piąstek.
Szczęście zniknęło jak przekłuty balon. Jak promyki słońca w burzowy dzień.
Nie znaleziono żadnych śladów genetycznych, które pomogłyby zidentyfikować sprawcę.
Pozostały więc tylko zeznania.
Elizaveta widziała siebie, stojącą pod drzwiami dziecięcego pokoju przesłuchań. Płacząc w ramię męża, obgryzła wtedy wszystkie paznokcie do krwi. Dokładnie rok temu zrobiła to ponownie. I dzisiaj też.
Bazując na portrecie pamięciowym wykonanym w czasie rozmowy z psychologiem, zatrzymano mieszkającego parę ulic dalej -
godzina drogi na piechotę - Portugalczyka.
Jego nazwisko kobieta widziała w każdym podpisie, w każdym nagłówku i w każdej nazwie, jaką przeczytała.
Choć z powodu traumy trudno było ocenić prawdziwość zeznań, matka rozpoznała diabła, który skrzywdził jej aniołka, gdy tylko go zobaczyła.
Francisco Câmara.
Bezrobotny gówniarz żyjący za pieniądze wysyłane mu przez bogatych rodziców.
Kanalia. Kat uśmiechu i morderca dzieciństwa.
Gdy Ludmila miała odpowiedzieć na pytanie: „Czy to ten pan zrobił ci krzywdę?", skinęła tylko głową, nie mogąc znieść jego widoku.
Zaczepił ją, gdy wracała ze szkoły.
Zniszczył. Rozerwał jej niewinność i pogrzebał młodość. Splunął na jej życie.
Wyszedł z aresztu po kilku dniach, z powodu „braku dowodów", lub raczej braku kręgosłupa moralnego wszystkich... ludzi, którym ojciec oskarżonego zaproponował odpowiednią sumę pieniędzy.
Rodzina zgwałconego dziecka nie zasługiwała na sprawiedliwość, bo nie byli dostatecznie majętni, by wygrać z synem wpływowego biznesmena.
Na szóste urodziny, rok przed tragedią, Ludmila dostała od mamy pamiątkę po babci - ślicznego porcelanowego jednorożca, który miał strzec każdego, kto go trzymał. Dziewczynka go pokochała. Został powiernikiem jej sekretów i stróżem, najlepszym przyjacielem.
Po paskudnym wydarzeniu nie było chwili, by nie ściskała go w drżących dłoniach. Stał się jedynym towarzyszem dziecka, które musiało dorosnąć o wiele za wcześnie.
Ludmila bała się teraz zrobić krok bez swojego talizmanu, którego zapomniała zabrać do szkoły tego nieszczęsnego, śnieżnego dnia.
A w tej chwili jej matka była świadoma tylko dwóch rzeczy: poczucia niesprawiedliwości i ciężaru broni, którą w ostatniej chwili wpakowała do torebki
***
Dziewczynka uśmiechnęła się lekko. Stało się to po raz pierwszy od bardzo długiego czasu. Aniołek właśnie skończył opowiadać jej piękną bajkę o raju, w którym wszyscy tańczą i śpiewają, a nikomu nie dzieje się krzywda.
Z wdzięcznością złapała swojego przyjaciela za rękę, kładąc dłoń na jednorożcu.
Chyba nikt go nie widział — w sensie, aniołka, bo starą figurkę dostrzegał każdy, kto tylko na nią spojrzał. A była jedynie mieszkaniem, porcelanowymi ścianami. Nikt, nawet pani nauczycielka, która tak często powtarzała, że najważniejsze jest wnętrze, nie zwrócił uwagi na niebiański byt ukryty pod postacią rogatego konia. A był tam, piękny i dobry. Miał nawet prawdziwe skrzydła! Powiedział kiedyś, że widzą je tylko bardzo dobrzy ludzie.
— Byłeś kiedyś w niebie, Aniołku? — zapytała cicho, ale z ciekawością Ludmila.
Niezwykły stróż uśmiechnął się przyjaźnie.
— Nie. Pojawiłem się jako owoc największego bożego daru. Zrodziłem się z miłości, z którą twoja mama spojrzała na ciebie, gdy dawała ci tego jednorożca.
Dziecko przekrzywiło głowę z zainteresowaniem.
— A inni ludzie je mają? Takie aniołki, zrobione z miłości?
Skrzydlaty duszek nagle posmutniał.
— Nie wszyscy.
— Dlaczego?
— Niektórzy nawet ich nie szukają. Inni gubią z biegiem lat. A jeszcze inni nie mieli nikogo, kto mógłby im takiego podarować.
Dziewczynce także zrobiło się smutno.
— A człowiek, który zrobił mi krzywdę? Czy on miał swojego aniołka? Bo ja myślę, że nie. On nie pozwoliłby mu na tak zły uczynek.
— Też tak sądzę — przyznał jej rację Anioł Stróż. — I obawiam się, że ten pan nigdy takiego nie dostanie, bo sam nim był.
Mała Rosjanka spojrzała na niego zaskoczona.
— On? Aniołkiem? Mama powiedziała, że ten, kto robi coś takiego, może nazywać się tylko diabłem.
Przyjaciel uśmiechnął się do niej wyrozumiale.
— Bo widzisz, Mila... każdy diabeł był kiedyś aniołem, który znalazł powód do upadku.
***
Nie czuła już nic. Ani zimna, ani zmęczenia, ani wilgoci padającego coraz rzadziej śniegu.
Nic prócz lodowatego ognia zemsty i spokojnej nawałnicy sprawiedliwości, które pozwalały jej brnąć do przodu.
Bicie jej serca przyspieszyło. Dotarła do białej ulicy Komarova.
Gdy mijała witrynę zamkniętego już salonu sukien ślubnych, przypomniała sobie, jak kiedyś - wydawało jej się, że całe wieki temu - szła tędy z córką, która nie mogła oderwać wzroku od pięknych, eleganckich kreacji, marząc, że pewnego dnia tu przyjdzie, by wybrać jedną z nich.
Jej biel została skalana, zabrudzona błotem. Jak czysta chusteczka rzucona na ziemię i podeptana.
Człowiek zwykle umiera ciałem, pozostawiając duszę wolną i nietkniętą.
Ale u niektórych ten proces przebiega odwrotnie.
Choć żyją, jedzą, piją i oddychają jak normalni ludzie, którymi kiedyś byli, ich dusza pokryta jest siatką pęknięć niczym zbita szyba, która w każdej chwili, przy najmniejszym podmuchu, może rozprysnąć się w drobny mak.
Najgorsze jest to, że inni dostrzegają ten stan, gdy jest już za późno.
Skręciła w prawo, w ulicę Zavalishina, która w taką pogodę świeciła pustkami.
Ludmila czuła wstyd.
Okropny, niesprawiedliwy wstyd, który trawił jej młody umysł, tak jak płomienie trawią owocowy sad.
Czuła wstyd, przebierając się w piżamkę. Czuła wstyd, myjąc pokryte wyblakłymi siniakami ręce.
Czy naprawdę zrobiła coś złego?
A może to Bóg niesprawiedliwie rozdaje szczęście?
Przecięła ulicę Vyazovaya.
Jej córka nie miała już przyjaciół.
Nie chciała rozmawiać. Nie chciała się bawić. Zamknęła się za drzwiami i wyrzuciła klucz, nie wpuszczając nikogo, kuląc się pod ciężarem żywiących się nią demonów.
Nie śmiała się. Nie żartowała. Wychodziła z domu tylko do szkoły i na spotkanie z psychologiem.
Z energicznego dziecka zmieniła się we własny cień, mglisty ślad oddechu na lustrze.
Elizaveta z całej siły przygryzła wargę, by powstrzymać nerwy napierające na łzy. Wkroczyła w ulicę Tankistov.
Jej mała dziewczynka bała się życia.
Kiedyś chętnie się uczyła, zawierała nowe znajomości i chciała zwiedzić całą Ziemię. A teraz?
Być może nigdy się nie zakocha. Być może w ostatnich chwilach życia, gdy ona i Ignatiy już odejdą, będzie siedzieć samotnie w zimnym mieszkaniu, patrząc przez okno na zamknięty dla niej świat.
Może o naszym życiu wcale nie decyduje Bóg? Może ludzkość od dawna leży w łasce Szatana, w którego szpony z natury grzeszny człowiek sam się wtrącił?
Elizaveta wiedziała, gdzie ten konkretny diabeł, który na powrót udawał teraz człowieka, uwił swoje gniazdo. Kilka miesięcy temu zobaczyła go w pobliżu hurtowni nabiału. Wszedł do domu naprzeciwko. Ulica Mamina, na której właśnie się znalazła, była opustoszała jak kościół w dzień powszedni.
W wyniku odniesionych obrażeń, jej córka nigdy nie będzie mieć własnych dzieci.
Diabeł pozbawił Ludmilę nie tylko jej własnego życia, ale także tego, które mogła kiedyś komuś podarować.
Odebrał jej wszystkie powody do życia: radość, przyjaźń, zdrowie, miłość, szczęście. Mimo to żyła... lub raczej egzystowała.
A niektórzy i tak powiedzą, że "to nie pierwszy i nie ostatni raz". Że to się zdarza. Że taka jest kolej rzeczy.
Kobieta zatrzymała się. Stała po kostki w śniegu, patrząc na światła migoczące w oknach jednopiętrowego budynku po drugiej stronie ulicy.
Jego dom. Niewielki, ale przestronny. Na podjeździe stał drogi samochód.
Zabawne, że za stertę złomu można zapłacić tyle samo, co za przepustkę z piekła dla grzesznika. Zabawne, że krzywda, wina i ból innej osoby to tylko puste słowa, gdy ma się pieniądze.
Elizaveta przeszła przez wąska ulicę i wkroczyła na ganek, nie przejmując się śliskimi od lodu schodkami. Załomotała w drzwi.
Przez chwilę nikt jej nie słyszał, więc zadzwoniła dzwonkiem kilkanaście razy.
Usłyszała kroki i przekleństwa w obcym języku, a po chwili otworzył jej niski, młody mężczyzna w grubym swetrze. Diabeł.
— O co chodzi? — zapytał z irytacją, lustrując gościa wzrokiem. Nie rozpoznał jej.
Przyglądał się jak tamtego dnia, gdy stał w szarym pomieszczeniu za weneckim lustrem. A ona nienawidziła, nienawidziła go z całego serca.
Czy to ten pan zrobił ci krzywdę?
— Pan Câmara?
Zmrużył oczy. Nie rozumiał. Pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy z dzisiejszej rocznicy.
Zacisnęła zęby.
Diabły są tutaj. Kryją się w mrokach, zakładają ludzkie maski. Piekło nie mogło ich utrzymać, więc wypełzły na Ziemię. I tylko czekają na każdego słabego człowieka. Czekają, by go porwać. By stał się jednym z nich.
Gdy Portugalczyk spojrzał jej w oczy, na jego twarzy pojawił się cień rozpoznania.
Zanim zdążył się odezwać, Elizaveta wyciągnęła broń i rozległ się huk wystrzału.
***
Kredki zostawiały ciemne ślady na powierzchni kartki. Biały jednorożec o różowej grzywie pilnował jej jak rycerz, stojąc obok.
Ludmila wciąż siedziała przy biurku w pokoju, w którym spała, zanim Zły Człowiek zrobił jej krzywdę.
Mamusia wyjaśniała jej, że ten niski pan to diabeł, który zazdrościł jej anielskich skrzydeł. Że nie zrobiła nic złego. Zastanawiała się, czy to prawda.
Czy miała skrzydła jak jej Aniołek?
Narysowała kolejny element swojego rysunku. Nie podobał jej się. Był brzydki, ciemny i smutny.
Kochała mamę. Mama była dobra i mądra, ale czasem się myliła.
Bo dziewczynka wiedziała, że ten pan może i był niedobrym człowiekiem, ale na pewno nie zasługiwał na miano diabła.
Usłyszała jęk otwieranych drzwi. Zamarła, odruchowo kładąc rękę na jednorożcu.
— Mamusia? — zapytała cicho i odwróciła się.
W progu stał tatuś, patrząc na nią ze spokojnym uśmiechem. Bała się wszystkich panów. I tatusia też. Skuliła się; nie chciała, żeby tu był. Podszedł do krzesełka i spojrzał z góry na jej nieskończony obrazek.
Otworzył szeroko oczy, jakby czegoś się wystraszył, i podniósł rysunek. Ludmila spuściła głowę.
— Komu chciałaś go pokazać, Mila, dorogoy? — zapytał po chwili tatuś.
Dziewczynka siedziała cicho, ściskając w lewej dłoni swoją figurkę. Przyjaciel uśmiechnął się do niej smutno ponad ramieniem mężczyzny.
— No? Komu? Mamusi? — dopytywał Ignatiy.
Ludmila przełknęła ślinę i powoli skinęła głową.
Tatuś na początku się zdenerwował, ale zaraz odzyskał spokój i przypomniał łagodnie:
— To miała być tajemnica, pamiętasz?
Dziewczynka poczuła łzy cisnące się do oczu.
— Przepraszam.
— A mówiłem ci — z jego twarzy zniknęło całe ciepło — co się dzieje, gdy ktoś nie dotrzymuje sekretów?
Nie odpowiedziała. Jej dziecięcym, zbezczeszczonym ciałem wstrząsnął tłumiony płacz. Mokre strużki pokonały barierę słabych nerwów i zwycięsko spłynęły po policzkach. Potrząsnęła głową.
Nachylił się. Poczuła jego oddech na szyi. Wzdrygnęła się i chciała uciec, schować się, ale strach zacisnął na niej swoje szpony. Nie mogła się ruszyć.
— Umiera jednorożec — szepnął.
Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, tatuś wyszarpnął figurkę z jej zaciśniętej dłoni i cisnął nią o ziemię.
Jej Anioł Stróż roztrzaskał się na milion kawałeczków. Zniknął.
Z krzykiem zakrztusiła się powietrzem i zamknęła oczy. Uszy zatkała dłońmi, bo nie chciała już nic słyszeć.
Przyjaciel zginął. Została sama.
Gdy tatuś ruszył do drzwi, biorąc ze sobą rysunek, zastanawiała się, czy on też zazdrościł jej skrzydeł, które sam kiedyś miał.
Był w połowie drogi, ale zatrzymał się i spojrzał na córkę z uśmiechem.
To nie był ładny uśmiech. Ludmila z łatwością mogła zobaczyć rogi sterczące z jego łysej głowy. Zanim trzasnęły drzwi, wskazał palcem na śnieżycę za oknem i powiedział:
— I pamiętaj, Mila. Wtedy też padał śnieg.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top