O wędrowcach
Orfeusz leżał na ziemi, suchej i sczerniałej, czując jak powoli zakopuje się we wszechobecnym prochu podziemia. Leżał tak już od niewiadomo kiedy. Nie miał siły się podnieść. Ptak stracił wolę śpiewu. Przeciągnął się powoli, podparł się ręką, próbując unieść swoje osłabione podróżą oraz brakiem pożywienia ciało.
Jego umysł był otępiały. Jeden obraz powtarzał się w kółko. Ostatni obraz jego życia. Ostatni, zanim poczuł się zupełnie martwy; przeszklone zawodem oczy jego muzy i kochanki, cudownej Eurydyki, kiedy zapada się pod nią ziemia, kiedy zostaje wciągnięta głęboko w smoliste odmęty Hadesu, nie spuszczając z niego naznaczonych skruchą i błyszczących łzami oczu. I obraz Ściany z grubo ciosanych kamieni absolutu zasklepiającej się za nią na Wieki.
Podparł się ręką i wstał, z trudem rozprostowując nogi, ledwo unosząc ciężar swojego własnego kręgosłupa. Chciał płakać, chciał wyrazić tę całą skruchę i pustkę które panoszyły się w nim po odejściu Eurydyki, ale po raz pierwszy w życiu... nie był w stanie.
Przejechał językiem po swoich spękanych ustach i przełknął ślinę przez swoje palące suchotą gardło. Rozejrzał się. Wszechobecna pustynia - zaschnięta ziemia i popiół. Spod spękanej ziemii zaczęły wyrastać smutne, niskie gałązki, które składały nieśmiałą obietnicę życia; roślin i wody pitnej, pod warunkiem że się nie zatrzyma i dalej będzie poruszał się na zachód.
A więc szedł, szedł jakby jutro i każdy kolejny dzień nie miały być skąpane w morzach skruchy.
Szedł jakby miał po co iść i mimo, że życie w nim właśnie umarło, instynkt przetrwania pchał go dalej.
Szedł do krańca Piekła, gdzie metropolia hadestown stykała się ze światem żywych.
Jeśli przejście bokiem nie zostało zasklepione, tak jak wejście do tego piekielnego miasta za Eurydyką, wiedział jak tamtędy przejść - znał niepilnowane przejście - ślepy punkt na zaścianku Piekła.
Wszyscy przyjaciele zostali daleko za nim. Jego miłość została skazana na wieczne cierpienie. Jego samozwańczy opiekun, Hermes odleciał w nieznane. Po raz pierwszy w życiu - był całkiem sam.
Dopiero w obliczu tej mozolnej wędrówki i straty swojej kochanki i jednocześnie swojego daru wicia pieśni, które przełamywały ściany i pokrzepiały serca, zdał sobie sprawę, że poza nimi, nie wiedział kim jest. I to było przerażające.
A więc szedł, szedł ku życiu, którego nie znał i ku końcu krainy Lucyfera.
***
Morfeusz siedział w swojej niedawno odbudowanej, świecącej pradawnym pięknem sali tronowej, pogrążony w lekturze starej, zakrzonej księgi. Próbował znaleźć jakikolwiek zapis w zasadach, który pozwoliłby mu wygrać z Pożądaniem i Lucyferem. Samo pożądanie, jak przewrotne by ono nie było, nie było tak trudne do pokonania. Jednak od kiedy połączyło swoje siły z Gwiazdą Poranną, jego szanse na wygraną wydawały się znikome.
Westchnął ciężko, i oparł się o swój tron. Wiedział, że będzie musiał prosić rodzeństwo o pomoc, co napawało go całą gamą nieprzyjemnych uczuć.
Był z natury istotą jak samotną, tak niezależną. Nienawidził każdej sytuacji kiedy jego moc lub władza zostawały podważone. Był w końcu Snem z Nieskończonych, królem Snów i Koszmarów oraz księciem Historii. I mimo tego, że po jego uwięzieniu nauczył się w pewnym sensie kooperować z ludźmi i powoli zaczynał uczyć się słuchać, co ludzie oraz istoty w jego królestwie mają mu do powiedzenia, to nie zmieniało wagi jego funkcji.
Wiedział niestety że Lucienne miała rację i powinien prosić o pomoc. Znowu miała rację. Wiedział też dobrze, że powinien traktować jej opinię z większym szacunkiem.
Niczym przyzwana jego myślą, pojawiła się w jego sali tronowej.
- Witaj, Panie. - ukłoniła się lekko. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
- Witaj, Lucienne. - jego niski głos odbił się echem od katedralnych ścian. - Rozważałem twoje słowa. Poproszę Śmierć i Przeznaczenie o pomoc.
- To wspaniale, Panie. Jeśli mogę zapytać, co z Delirium? I ze Zniszczeniem?
- Wszyscy wiemy, że Zniszczenie woli nie mieszać się w utarczki innych Nieskończonych. Poza tym, nie jestem pewien czy potrafiłbym go znaleźć. A nawet jeśli, nie jestem pewien po której stanąłby stronie. Zresztą... nigdy nie był największym zwolennikiem moich działań.
- A Delirium? - Lucienne posłała mu wymowne spojrzenie.
Król snów westchnął ponownie.
- Moja siostra nie byłaby w stanie pomóc. - Morfeusz spojrzał na kolorowy obraz witrażu, który przemienił się w chaos, po czym ułożył się się w nie mniej chaotyczny obraz jego młodszej siostry. Spojrzał na niego z mieszanką troski i zmeczenia. - Martwię się o nią coraz bardziej z każdym dniem. Lepiej trzymać ją z daleka od tak poważnych spraw rodzinnych.
- Obawiam się, iż każda pomoc może okazać się niezbędna, Panie. To nie są już tylko sprawy rodzinne. To sprawa istnienia całej Ludzkości.
- To koniec tej rozmowy, Lucienne. Poślij po Matthew. Udaję się w odwiedziny do Śmierci.
Lucienne wyszła bez słowa.
Morfeusz wstał ze swego tronu i ruszył w dół schodów, jego szata ciągnąca się za nim niczym majestatyczne zwierzę, z ogonem stojącym w płomieniach. Jego oczy wydawały się równie rozpalone.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top