21.
Chyba po raz pierwszy, od kiedy Bluszcz zaczęła się raczyć kuchnią Babuni, nie dokończyła posiłku. Szkoda jej było czasu, no i nie potrafiła nic przełknąć, kiedy Mara na nią czekał. Nawet jeśli kulturalnie siedział przy stole i nie wykonywał żadnych nerwowych ruchów, które świadczyłyby o jego zniecierpliwieniu. Po dwóch kęsach zrezygnowała, uznając, że to i tak nie ma sensu. Wstała gwałtownie, bez słowa zgarnęła zawartość talerza do wiaderka na resztki i ruszyła do swojego pokoju, czując za sobą obecność M.
Już się bała, że wejdzie za nią do pokoju i zobaczy jej żałosne starania o to, by ładnie wyglądać.
Nie była na randce od... Właściwie, to nigdy nie była na prawdziwej randce. Najpierw nie sprzyjały jej okoliczności, później nie miała czasu, bo musiała pracować, by się utrzymać, a następnie wydarzyło się TO, co odmieniło całe jej życie. Z nikim się nie spotykała i teraz, po początkowej euforii, stres kładł się jej kamieniem w żołądku.
Odetchnęła głęboko, zamknąwszy za sobą drzwi. Murek z zaciekawieniem podniósł na nią łeb, jednak zbyła go machnięciem ręki. Miał pełną miskę, wodę i wyczyszczoną kuwetę, na obecną chwilę musiało mu to wystarczyć. Bluszcz zastanawiała się, czy zmiana ubrań nie będzie wyglądała głupio z jej strony, ale to w końcu jej pierwsza randka! Nie wiadomo, dokąd M. zamierzał ją zabrać. Nie miała pojęcia, gdzie na randki chadzają nadnaturalne istoty, i to tysiąc kilometrów od jej rodzinnego kraju. Każdy wybór się wydawał jakiś "zbyt": zbyt elegancki do kręgielni, zbyt codzienny, by móc się odnaleźć w drogiej restauracji, zbyt kolorowy, by pójść do teatru na jakąś poważną sztukę... Gdyby tylko jej powiedział, gdzie mieli się udać!
Chyba powinna postawić na ponadczasową, niezobowiązującą elegancję, ale prawda była taka, że nie miała takich ciuchów w szafie. Elegancja kojarzyła się ze starannie dobranymi, wyważonymi kreacjami, tymczasem garderoba Bluszcz pękała od dzierganych bluzek i zwiewnych, kwiecistych spódnic, wzorzystych spodni i ażurowych swetrów. Nie zastanawiając się długo, postawiła na jasną spódnicę w stokrotki, pięknie plisowaną i sięgającą jej do połowy łydki. Zestawiła ją z białym podkoszulkiem i ażurową narzutką, którą wydziergała z jedwabiu kupionego w sarajewskiej pasmanterii. Szybko naniosła na twarz podkład i pokryła rzęsy odrobiną tuszu, a usta matową pomadką. Umyła ręce. Więcej nie zamierzała robić, nie miała ani kosmetyków, ani umiejętności na bardziej skomplikowany makijaż.
W końcu M. chciał umówić się z nią, a nie ze swoim wyobrażeniem o eleganckiej kobiecie, prawda?
Wreszcie wyszła na korytarz. M. stał parę kroków dalej, zapatrzony w krajobraz za oknem i była mu wdzięczna za tę przestrzeń. Przynajmniej nie miała poczucia, że marnuje jego czas.
— Dokąd jedziemy? — zapytała Bluszcz, nie mając nadziei na odpowiedź. Tak jak się spodziewała, Mara uśmiechnął się tajemniczo.
— Myślę, że samochód nie będzie dzisiaj potrzebny. — Przyjrzał się krytycznie jej butom. Na widok jasnych glanów pokiwał z uznaniem głową. — Jest w porządku. Chodźmy.
Sam miał na sobie świetnie skrojone, dość wąskie, czarne spodnie, które równie dobrze mogły stanowić element niezobowiązującej stylizacji, jak i garnituru. Do tego założył błękitną koszulkę, pięknie podkreślającą jego mięśnie, i mięsisty, szary sweter. Nic nadzwyczajnego. Bluszcz przestała się bać, że zabierze ją do drogiej restauracji, a ona wyjdzie na jakąś zaściankową gęś, która nawet nie potrafi się ubrać.
Skrzywiła się, kiedy ujęła go pod ramię i akryl zaskrzypiał jej pod palcami.
— Przydałby ci się porządny, wełniany sweter — zauważyła i natychmiast ugryzła się w język. Nie ma to jak swoją pierwszą randkę zaczynać od krytykowania garderoby faceta.
— Mam kilka, ale szczerze mówiąc, jakoś nie przywiązywałem do tego wagi — odparł, niezrażony. Uśmiechnął się figlarnie. — Może chętniej nosiłbym wełnę, gdybyś ty coś dla mnie wydziergała.
Oczy zaświeciły jej się blaskiem pochodzącym wprost z wnętrza. Przez kolejne piętnaście minut opowiadała mu o splotach, włóczkach i rodzajach swetrów, a on nie wyglądał na znudzonego. Nie zwróciła nawet uwagi, że wyszli z domu, ani że zbliżyli się do granicy posesji. Gdy przekroczyli furtkę ukrytą pośród krzewów tak skrzętnie, że sama pewnie by jej nie zauważyła, poczuła znajome szarpnięcie, które powiedziało, że opuścili teren otoczony zaklęciami ochronnymi. Nic spektakularnego, ot, jakby bańka mydlana rozprysła się o jej duszę, jednak wiedziała, że tu, gdzie teraz się znaleźli, właściwie każdy może się do nich zbliżyć.
Zamilkła. Byli w lesie. Przypomniała sobie ostrzeżenia Mary o tym, że nie powinna tu chodzić. Przypomniała sobie też strzygonie i dojmujące uczucie zbliżającej się śmierci. Wczepiła się mocniej w ramię M., niepomna na skrzypiący akryl.
— Nic ci nie grozi — zapewnił, jakby wyczuł jej nastrój, ale przygarnął ją jeszcze bliżej siebie. Odruchowo oparła głowę na jego ramieniu, a ich kroki zrównały się. Nagle poczuła się zupełnie na miejscu, tak jakby ta wolna przestrzeń, pachnąca lasem i emanująca ciepłem umięśnionego, męskiego ciała, czekała tu na nią przez cały czas.
— Idziemy na randkę do lasu? — Uniosła brew, by nie dać poznać po sobie zdenerwowania. Nie miała złudzeń: M. i tak pewnie słyszał jej przyspieszony oddech i miotające się w piersi serce. Ewentualnie zawsze mogła to zwalić na ekscytację. — Jeśli tak, to zapomniałeś łopaty.
— Ha, ha, ha — parsknął, udając irytację. Nie zdołał jednak ukryć, że oczy mu się śmiały siateczką zmarszczek. — Nie bój się, łapię aluzję. Czytałem współczesne kryminały — dodał z dumą, na którą nie mogła się nie zaśmiać.
— Panie M., jeśli masz pan zamiar kogoś poderwać, to może nie opowiadaj mu pan o kryminałach w drodze do opustoszałego lasu?
Milczeli, jednak cisza nie ciążyła im w żaden sposób. Szli krok w krok, zrównując nie tylko tempo chodu, ale nawet oddechy. Kiedy musieli przekroczyć większą kłodę albo pokonać wzniesienie, M. kurtuazyjnie podtrzymywał jej dłoń, oferując oparcie, podczas gdy ona klęła na siebie w myślach, że jednak nie wzięła spodni.
Las był... specyficzny. Nigdy czegoś takiego nie widziała — jakby z nimi współpracował. Tam, dokąd zmierzali, poszycie było niemal niezauważalne. Krzewy nie plątały się jej w spódnicę, paprocie nie łaskotały po stopach, a przecież nie znajdowali się na ścieżce. Tymczasem, gdy spojrzała nieco w bok, zauważyła, że tam niskie krzaczki, ostrężyny i inna zielenina rozpanoszyły się na dobre. Co gorsza, gdy zerknęła za siebie, również zobaczyła normalną ścianę lasu, bez jakiegokolwiek wyłomu świadczącego o tym, jak przyjaźnie wyglądała ich droga.
Wkrótce drzewa liściaste, nasadzone przez ostatnie dziesięciolecia ludzką ręką, zaczęły ustępować iglakom, tak że nawet nieczuły nos Bluszcz wyczuł zmianę zapachu. Żywica oczyszczała nozdrza i umysł swoim odświeżającym aromatem, aż dziewczyna zapomniała o wszystkich strachach i troskach, i odetchnęła pełną piersią.
M. chyba źle zinterpretował jej westchnienie.
— Jesteś zmęczona? — zapytał z troską. Bluszcz pokręciła głową i zbeształa się w myślach za wzruszenie, które ścisnęło jej gardło na myśl, że wreszcie ktoś się o nią troszczył. — Może chcesz zawrócić? Zapewniam cię, że nic się nam nie stanie, uzgodniłem to z Igmanem, ale jeśli się boisz...
— M.? — przerwała mu. Przekrzywił głowę, oczekując na ciąg dalszy. Zgubili wspólny rytm, kiedy przystanął. — Jest w porządku. Po prostu delektuję się lasem, okej? Ty też to zrób. Odpręż się.
Zdusiła niepokój na myśl, o górskim bogu, na którego łaskę i niełaskę byli teraz zdani. To była jego świątynia — z pradawnymi sosnami zamiast ozdobnych kolumn, sklepieniem z igieł w miejsce kolorowych fresków i śpiewem ptaków tam, gdzie normalnie słyszałaby dzwoneczki. A każdy bóg ma w swojej świątyni władzę absolutną, zwłaszcza ten, który fizycznie może się w niej pojawić.
Lecz skoro M. zapewniał, że nic im nie grozi, to zapewne tak było.
W pewnym momencie zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Kiedy chciała go zapytać o powód nagłego niepokoju, przyłożył palec wskazujący do ust. Poruszając dłonią, uwidocznił sygnet, który błyszczał teraz w promieniach słońca wpadającego przez gęstwinę igieł. Niepokój Bluszcz jeszcze się pogłębił.
Twarz Mary rozciągnęła się w iście chłopięcym, szczerym uśmiechu. W policzku powstał dołeczek, kąciki oczu uniosły się, a w źrenicach zatańczyło światło, które bynajmniej nie pochodziło od słońca.
— Są — szepnął tak cicho, że bardziej czytała z ruchu jego warg, niż słyszała. — Cholera jasna, udało się, są! Teraz musimy być ostrożni, żeby ich nie spłoszyć.
Nie wiedziała, o co mu chodzi, i zaczęła się nerwowo rozglądać. Syknął, uciszając ją, gdy patyk trzasnął pod jej butem. Już miała się na niego wkurzyć, bo co to za randka, gdy nie można nawet swobodnie zrobić kroku? Ale wreszcie też to zobaczyła.
W prześwicie między drzewami błysnęło umięśnione, białe ciało i przez chwilę Bluszcz nie potrafiła sobie uświadomić, na co właściwie patrzy. Potem kształt poruszył się, oddalił nieco i widziała go wyraźnie — miała przed sobą konia. I to nie byle jakiego konia, ale takiego, który osiągnął przynajmniej ze dwa i pół metra w kłębie. Pokryty białym futrem i pięknym ogonem, wyglądał, jakby dopiero co uciekł z dobrej stadniny. Albo od księcia z bajki. Nie wyglądał na dzikie zwierzę — miał czyste nogi, niepoznaczone resztkami leśnego błota i kopyta o idealnym kształcie. Kiedy potrząsnął łbem, grzywa spłynęła zwierzęciu na grzbiet jak wodospad.
Jednak ani piękno zwierzęcia, ani nawet jego imponująca wielkość nie zrobiły na niej takiego wrażenia, jak skrzydła, otulające jego boki. Kiedy zastanawiała się, czy mógłby ich używać do latania, jakby w odpowiedzi na ich pytanie jakiś cień przesłonił niebo. Bluszcz ledwie zdążyła zadrzeć głowę do góry, gdy M. szturchnął ją i pokazał jej źrebaka, który wylądował obok matki. Ostrożnie zbliżyli się w kierunku zwierząt, tak by mieć dobry widok na całą polanę. Poza klaczą z małym, Bluszcz dostrzegła jeszcze kilka osobników.
Nagle poczuła, jak energia przeskakuje jej między palcami. Ze zdumieniem zerknęła w dół, na swoje dłonie, otulone delikatną mgiełką magii. Ta zwykle pojawiała się wtedy, gdy Bluszcz znajdowała się w sytuacji zagrożenia, lub przynajmniej usiłowała sobie ją wyobrazić. Może w przypadku treningów z Silvaną nawet to na jedno wychodziło.
Dlaczego więc iskierki pojawiły się właśnie teraz, kiedy była wyluzowana, szczęśliwa... zakochana? Tak, zakochana jedną z tych pierwszych młodzieńczych miłostek, które potrafią zapłonąć w kilka godzin i chociaż równie szybko się wypalają, to jednak pozostawiają w sercu ślad i przygotowują podatny grunt pod prawdziwą miłość.
Mocniejsze wyładowanie w ciszy, która panowała w lesie, zabrzmiało jak wystrzał pistoletu. M. odwrócił się do niej, zaskoczony i nawet skrzydlate konie uniosły łby. Bluszcz była przekonana, że je spłoszyła, matka źrebaka zatrzepotała nawet skrzydłami, jakby miała odlecieć. Dziewczynie zrobiło się tak cholernie przykro, że zepsuła randkę, którą wymyślił dla nich Mara — a wtedy stało się coś dziwnego.
Największe ze zwierząt dumnym krokiem, przypominając o swych gabarytach wyprężoną postawą i lekko rozłożonymi skrzydłami, podeszło w ich kierunku. Ledwie mieściło się w prześwicie między drzewami.
— To istoty rozumne — szepnął Mara równie zszokowany, jak jego towarzyszka. — Nie mówią, ale myślą i mają świadomość. Podobno można je urazić, gdy traktuje się je jak zwierzęta.
Tylko tyle zdążył powiedzieć, nim ogier zbliżył się do nich na tyle, by ich zrozumieć. Jeśli rzeczywiście rozróżniał ludzkie słowa i potrafił złożyć z nich sens, wymienianie teraz podobnych uwag mogłoby się okazać cokolwiek niegrzeczne.
Koń, górujący nad M. wzrostem, parsknął na niego gniewnie, a Bluszcz wyrwała się ze stuporu. Czy byli w niebezpieczeństwie? Może właśnie to chciała przekazać jej magia? Niby M., znający się na magicznych istotach znacznie lepiej od niej, nie wspominał, by były niebezpieczne, ale najwyraźniej niewiele wiedział o pegazach... lub czymkolwiek były te zwierzęta.
Mężczyzna najwyraźniej pomyślał o tym samym, bo zaczął się bawić swoim sygnetem. Bluszcz zbladła na myśl, że znów się przemieni i będzie musiał stanąć do walki. Konie nie wyglądały groźnie, jednak — zerknęła na kopyto ich nowego kolegi — z powodzeniem mogłyby zmiażdżyć im czaszki jednym kopniakiem, a oni znajdowali się tak głęboko w głuszy, że nikt by ich nie odnalazł.
Ogier jakby wyczuł jej strach, bo posłał jej łagodne, uspokajające spojrzenie. Zaraz jednak stwardniało, wystarczyło, że zwrócił się w kierunku Mary. Parsknął jeszcze raz, a M. napiął ramiona niczym kot szykujący się do skoku. Mięśnie rysowały się pod jego ubraniem i Bluszcz uświadomiła sobie, że jej partner szykuje się do ataku.
Koń nie chciał zrobić im krzywdy — czuła to. Z jakiegoś powodu nie przepadał za Marą, ale nie miał złych intencji. Może wyczuł w nim drapieżnika, który zagrażał jego rodzinie? Nie namyślając się dłużej, dziewczyna wkroczyła między zwierzę a Marę, wymuszając na mężczyźnie krok w tył. Wyciągnęła rękę, szukając jego dłoni, a kiedy na nią natrafiła, ścisnęła jego palce w uspokajającym geście. Poczuła, że sygnet powstrzymujący M. przed przemianą znajdował się już w okolicach opuszka jego palca i na ślepo wsunęła go mocniej. Miała nadzieję, że zrozumie aluzję. Faceci nie byli w tym najlepsi.
Koń jakby się uspokoił, gdy choć częściowo stracił z oczu Marę. Spoglądał na dłoń Bluszcz, tę, która wciąż znajdowała się z jego strony. Ślady magii stały się na niej jeszcze wyraźniejsze i teraz między kłykciami Bluszcz tańczyły wesołe ogniki.
Ogier pochylił głowę i oparł grzbiet nosa o jej twarz. Ciepły, pachnący miętą i olejkiem sosnowym oddech otulił ją i uspokoił, aż odruchowo położyła obie dłonie na chrapach zwierzęcia, głaszcząc je w czułym geście. Za plecami czuła zdumienie Mary, wylewające się z niego kaskadą, gdy zrobił kilka kolejnych kroków do tyłu.
Koń przylgnął do niej na chwilę i pozwolił, by prąd przeskakujący jej dotychczas między palcami popłynął po jego grzywie. Przez chwilę bała się, że zrobi mu tym krzywdę, że zrani go i spłoszy, lecz najwyraźniej jej magia potrafiła nie tylko niszczyć. Zwierzę przylgnęło do niej jeszcze mocniej, a ona poczuła szarpnięcie, gdy na nią z kolei wpłynęła odrobina jego magii.
— Dziękuję. — Skłoniła się, gdy pegaz wreszcie się odsunął. Nie znała się na koniach, ale jeśli rzeczywiście był tak inteligentny, jak mówił M., to w jego oczach mogła dostrzec wesołe ogniki. Skłonił kurtuazyjnie głowę, zatrzepotał skrzydłami, jakby dawał do zrozumienia, kto tu ma przewagę fizyczną, i majestatycznie odszedł w kierunku przypatrującego się im stada.
— Co, do cholery? — mruknął cicho Mara, ale zaraz się zreflektował. — Przepraszam.
— Czasy, kiedy nie można było przeklinać przy kobiecie, już słusznie minęły — upomniała go i zachichotała. Była w dziwnym nastroju, rozedrgana, niepewna, i wciąż schodziło z niej napięcie. — Przyprowadziłeś mnie do lasu, żeby przedstawić mi pegaza?
— To nie pegaz — zaprzeczył w roztargnieniu Mara. Wciąż spoglądał na stado skrzydlatych koni, widocznych między drzewami. Ich białe włosy lśniły w nielicznych promieniach słońca, którym udało się przebić przez drzewa. — To tulpar. Mogłem się domyślić — dodał enigmatycznie.
— Domyślić czego?
Ale M. jej nie słuchał. Nasłuchiwał czegoś, co znajdowało się gdzieś dalej. Konie — tulpary, jak się okazało — też uniosły łby, a po chwili wzbiły się do lotu.
— M., czy to pułapka? — zapytała trwożnie.
— Nie. — Pokręcił głową, lecz i tak pociągnął ją za ramię w kierunku, z którego przyszli. — Igman zaoferował nam dziś nietykalność w zamian za to, że pozbyliśmy się trzech sługusów Leszego, strzygoni — wyjaśniał cierpliwie. Mówił spokojnie, ale czujnie rozglądał się na boki, jakby się upewniał, czy za drzewami nie czai się niebezpieczeństwo. Chociaż nie okazywał nerwowości, ta czaiła się gdzieś wewnątrz niego, aż w końcu udzieliła się też Bluszcz. — Opowiedziałem mu, że chciałbym ci pokazać las, takim, jaki jest naprawdę, dopóki jeszcze istnieje. Dopóki Fundacja nie zniszczyła jego i płynących w nim źródeł magii. — M. westchnął gorzko. — Ale Igman wspomniał, że w okolicy mieszka stado tulparów. Widziałem je może dwa, trzy razy w życiu, ale za każdym razem byłem pod takim samym wrażeniem. Pomyślałem, że ci się spodobają.
— Bo mi się spodobały. — Siliła się na uśmiech, lecz także strzelała oczyma na boki. Problem w tym, że jej ludzki wzrok brał wszystkie gry świateł i cieni za potencjalne śmiertelne zagrożenie. Czuła, jak serce waliło jej o klatkę piersiową, a po spokoju, który opanował ją podczas spotkania ze zwierzętami, nie pozostał nawet ślad.
— Nie sądziłem jednak, że będziemy mieli okazję oglądać je z tak bliska. — Błysnął zębami, które na szczęście wciąż wyglądały ludzko.
Puścił jej ramię i chwycił ją za dłoń, dokładnie tak, jak chłopak trzyma dziewczynę, którą zabiera na randkę... a przynajmniej tak to sobie wyobrażała Bluszcz. W tym geście było tyle naturalności, tyle opiekuńczości, że nagła fala emocji ścisnęła ją za gardło. Serce wciąż tłukło się jej w piersi, lecz teraz nie była pewna, czy to naprawdę przez poczucie zagrożenia. A może facet tuż obok tak na nią działał?
— Wygląda na to, że twoja magia im się spodobała, moja mała czarownico. — Pogłaskał ją kciukiem po dłoni. — Mogłem się domyślić. Według niektórych tatarskich podań tulpary nie tylko latają, ale żywią się mocą burzy.
— On... Chyba dał mi coś w zamian. — M. zerknął na nią przelotnie, lecz wzruszyła ramionami. — Tak, jakby ta wymiana działała w obie strony. Nie umiem ci tego wytłumaczyć.
— Cóż. W każdym razie Igman powiedział coś, co dało mi do myślenia: tulpary uda nam się odnaleźć tylko wtedy, gdy będą chciały być znalezione. Myślę, że twoje moce nam w tym pomogły.
— Jupi! Czyli to nie tylko ty odpowiadasz za udaną randkę? Ja też dołożyłam swoją cegiełkę? — zażartowała. Mężczyzna przelotnie pocałował ją w czoło, jednak nie przystanął, choć przecież całą postawą mówiła mu, że ma ochotę na więcej czułości. Zamiast tego, pociągnął ją za rękę w kierunku domu. Serce Bluszcz waliło jak młotem. — Mara?
— Tak? — Nawet gdy zwróciła się do niego po imieniu, nie zamierzał się zatrzymywać. To dało jej do myślenia. — Skoro Igman pozwolił nam tu pobuszować, to dlaczego uciekamy?
Zacisnął szczęki, a więc trafiła w sedno.
— Bo ciągle rywalizują z Leszym, a ja nie wykluczam, że ten chciałby zagrać na nosie Igmanowi i przy okazji odegrać się na nas za zabicie jego strzygoni — przyznał w końcu.
— Leszy nie jest twoim sojusznikiem? — zdziwiła się.
— Leszy jest... — Westchnął raz jeszcze. — Trudny. Od tysięcy lat rywalizują z Igmanem i chwytają się wszystkiego, żeby sprawić sobie nawzajem drobne złośliwostki. Do tej pory pozostawał wobec nas raczej neutralny, czasem upewniając się tylko, że nie zagrożę jego dominacji i że nie stanę po stronie Igmana. Ale spieprzyłem koncertowo, zabijając jego strzygonie.
— Przepraszam — szepnęła, bo naprawdę miała poczucie winy. Mara i jego stado mieszkali tu bogowie wiedzą ile, a ona przybyła i w ciągu paru miesięcy narobiła takiego zamieszania. Gdyby tego dnia wróciła przed burzą na czas, nie zachwiałaby kruchym statusem quo, jaki udało im się wypracować.
— Skąd mogłaś wiedzieć? — Przez jego twarz przebiegł cień i Bluszcz miała wrażenie, jakby uścisk jego dłoni zrobił się chłodniejszy, bardziej stalowy. — Będę jeszcze musiał porozmawiać na ten temat z Silvaną. Miałem nadzieję, że we wszystko cię wprowadzi, ale chyba się nie zrozumieliśmy.
Bluszcz wiedziała, że temat Silvany przypomina stąpanie po kruchym lodzie. Kiedy ułożyła to sobie w głowie, doszła do całkiem sensownych wniosków: ona się zauroczyła, on ją odrzucił. Ona z pozoru wydawała się niewzruszona, on nie dostrzegał, że ona dalej go kocha. Kiedy on przyprowadził do domu obcą dziewczynę, której poświęcał stanowczo za dużo uwagi, ona zrobiła się zazdrosna i postanowiła się odegrać.
Schemat stary jak świat, skoro znały go nawet tak wiekowe istoty, jak Mara i jego przyjaciółka. Na tę myśl Bluszcz aż uśmiechnęła się do siebie. Nie zamierzała dzielić się tymi wnioskami z mężczyzną, on i tak by zaprzeczył. Kolejna oczywista oczywistość: mężczyźni nie dostrzegali tego, co mieli przed nosem.
Szli w milczeniu, aż znaleźli się na skraju terytorium Mary. Chociaż przez cały czas usiłował przed nią grać, teraz wyrwało mu się westchnienie ulgi i wyraźnie się rozluźnił.
— Co zrobimy z tak pięknie rozpoczętym dniem? — zapytała Bluszcz zalotnie, gdy już znaleźli się na posesji. M. napiął się znów, jednak to był zupełnie inny rodzaj napięcia.
— Miasto? — zaproponował niemrawo. Chociaż wizja wspólnej przejażdżki była kusząca, Bluszcz pokręciła głową. Widziała, że nie miał ochoty już nigdzie wychodzić.
— Chyba mamy dość wrażeń na dziś — zaoponowała. — Ale z drugiej strony, nie chcę wracać do domu. — Zamyśliła się.
M. stał niepewnie na trawie, więc zbliżyła się do niego wystarczająco, by ich klatki piersiowe zetknęły się. Cóż, biorąc pod uwagę wzrost, bardziej jej klatka piersiowa stykała się z jego brzuchem. Dziewczyna z satysfakcją poczuła, jak jej towarzysz wstrzymał oddech. To zaciskał dłonie w pięści, to znów je rozluźniał, odruchowo obracając palcem platynową obrączkę na swoim palcu.
Sygnet przypomniał jej, kim jest Mara i ile wieków starszy musi od niej być. Prawdę mówiąc, w tej chwili gówno ją to obchodziło. Nie wyglądał na pradawną, łaknącą krwi istotę, na najgorszy koszmar, jak się przedstawiał. Wyglądał, jakby był... zagubiony. Czuła przez warstwy ubrań, że jego ciało wyrywało się do niej, ale on nie śmiał zrobić kroku. Bał się, że ją przerazi?
— Pocałujesz mnie wreszcie, czy nie? — sapnęła z irytacją i wspięła się na palce.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top