18.2


Okłamał ją. Mara ją okłamał i nawet nie mrugnął przy tym okiem, a potem uciekł z pokoju jak oparzony. Miała nadzieję, że wyjaśni jej związek Liliany, jej matki z Fundacją, ale on miał to gdzieś. Znowu wymykał jej się z rąk i sprawiał, że nie wiedziała, co o nim sądzić. Komu miała wierzyć, skoro jednego dnia bohatersko narażał dla niej życie, a drugiego wciskał jej kit, odmawiał prawdy o jej rodzinie i zostawiał ją, skołowaną i przestraszoną?

— Faceci są do bani — powiedziała głośno do Murka.

Kot, wyraźnie zadowolony z wyjścia rywala, znów pojawił się na łóżku. Gdyby był psem, teraz pewnie przekrzywiłby głowę i słuchał, a tak kocia natura nakazywała mu lizać sobie jaja... a przynajmniej te pozostałości po kastracji, które mu zostały. Bluszcz przyszło do głowy, że koty traktowały ich ludzkie problemy z równym poważaniem, jak dorośli traktowali dziecięce rozterki.

Postanowiła znaleźć sobie coś do roboty. Od pewnego czasu była tu odpowiedzialna za robienie prania. Pewnego dnia po prostu sama zaproponowała to Babuni, bo było jej głupio, że starsza kobieta zajmuje się niemal wszystkimi obowiązkami domowymi. Do kuchni Bluszcz nie miałaby odwagi się jej wtrącić, ale pralnię szybko opanowała. Miała naturalną zdolność do dobierania odpowiednich detergentów i temperatury. Nie musiała nawet patrzeć na metki — wystarczyło, że wzięła materiał do ręki i już wiedziała, jak go wyprać.

Uroki obcowania z włóczkami zrobionymi z przeróżnych, często dość fantazyjnych włókien. Od wełny owczej, poprzez angorę, aż po jedwab, pokrzywę czy trzcinę cukrową.

Wygarnęła stopą brudy spod łóżka. Krew i błoto zdążyły już przyschnąć, przez co jej stare ubrania zrobiły się sztywne, a do tego paskudnie śmierdziały. Przez chwilę zastanawiała się nawet, czy ich nie wyrzucić, ale w sumie były całe. Ostatni rok samodzielnego mieszkania nauczył ją szanować to, co miała, dlatego nie mogłaby tak po prostu pozbyć się rzeczy, na które całymi godzinami polowała w second-handach.

By dotrzeć do pralni, musiała zejść do piwnicy. Po drodze pozbierała jeszcze inne drobiazgi z kosza na pranie w łazience, a później wyjrzała na korytarz, by upewnić się, czy na kogoś nie wpadnie. W zasadzie nie miała teraz ochoty na czyjekolwiek towarzystwo, ale w szczególności nie chciała spotkać Mary, Silvany ani... Babuni. Chociaż ta ostatnia była jej jedyną przyjazną osobą w tym domu, to Bluszcz i tak wolała się z nią teraz nie konfrontować. Po pierwsze, nie chciała zebrać bury za wczorajsze popołudnie, a po drugie, bała się, jakie wieści zdążyły dotrzeć do jej uszu. I jak bardzo były one poprzekręcane.

Na szczęście klatka schodowa, jak i korytarz były puste. Przemknęła na paluszkach obok drzwi do kuchni, słysząc, jak ktoś się za nimi krzątał, aż wreszcie zeszła na schody prowadzące do piwnicy.

Kiedy pierwszy raz usłyszała, że to właśnie tam mieści się pralnia, jej zapał do pomocy trochę osłabł. Nikt nie lubi piwnic — są ciemne, klaustrofobiczne i zatęchłe. Ale nie ta. Jak na tak stare i rzekomo przerażające istoty, tutejsi mieszkańcy mieli zaskakująco dobry gust — a przynajmniej Mara, który podobno sam urządzał ten dom. Już schody do piwnicy podpowiadały, że miejsce to nie budzi grozy — owszem, były dość wąskie, ale zrobione z pięknego drewna z elementami zalanymi błękitną żywicą epoksydową. Każdy schodek wyglądał jak miniaturowa plaża z własnym kawałkiem oceanu. Na jasnożółtych ścianach po obu stronach wisiały lampki, otulone kokonem bawełnianego sznurka. Rzucały ciepłe, jasne światło, dzięki czemu już droga do piwnicy robiła przytulne wrażenie.

Prosto ze schodów schodziło się do czegoś na kształt podziemnej biblioteczki. Stały tam regały na książki — nie ciemne, upiorne półki, lecz smukłe, nowoczesne konstrukcje z jasnego drewna ze szklanymi półkami. Aż uginały się od książeczek, książek i opasłych tomów chyba we wszystkich językach europejskich. Na tych półkach literatura współczesna mieszała się z wiekowymi tomami, romanse z reportażami wojennymi, a tajemnicze grymuary z siedemnastowieczną komedią. To zdecydowanie nie był jeden z tych księgozbiorów, które umieszczało się w domu tylko po to, by ładnie wyglądały — za duży panował tu chaos. Mimo że pod poziomem gruntu, pomieszczenia były pozbawione wilgoci czy pleśni, które mogłyby zniszczyć liczne woluminy.

Nie, te książki były z pewnością często czytane. Świadczył o tym nie tylko nieporządek na półkach, ale też stosiki piętrzące się na niskim stoliku, przy którym ustawiono turkusową kanapę i dwa pasujące do niej fotele. Z jej oparcia zwisał nieposkładany aktualnie pled w szaro-żółtą kratę, którym czytający mógł okryć się, by zapewnić sobie odrobinę ciepła podczas wielogodzinnej lektury.

Za każdym razem, kiedy Bluszcz tu schodziła, obiecywała sobie, że musi zagościć tu na dłużej. Za każdym razem, kiedy wreszcie planowała to zrobić, oblewał ją strach: co pomyślą jej współlokatorzy? Czy nie uznają, że za bardzo się szarogęsi? A może wyśmieją jej czytelnicze wybory? Lęk, że spotka tu kogoś i dojdzie do nieprzyjemnej sytuacji, pozbawiał ją całych chęci do czytania. Tylko z tego powodu jeszcze nie przeprowadziła się do piwnicy.

Ale biblioteka była pomieszczeniem przechodnim. Drzwi dyskretnie schowano między regałami. Jedne prowadziły do spiżarni — jak wytłumaczyła Babunia, było tam na tyle dużo jedzenia, by w razie potrzeby przez kilkanaście miesięcy nikt z domowników nie musiał odwiedzać sklepu — inne do małego warsztatu z podstawowymi narzędziami, w sam raz, by naprawić zepsute AGD albo zreperować uszkodzone meble. Były też drzwi prowadzące do pralni i suszarni — i to właśnie do nich podążyła teraz Bluszcz.

To pomieszczenie urządzono znacznie skromniej od biblioteki. Zamiast paneli i miękkiego dywanu, podłogę pokrywały kafelki w ciepłym odcieniu jasnego brązu. Pomiędzy beżowymi ścianami zawieszono sznurek na ubrania, które musiały być suszone tradycyjnym sposobem. Poza nim, w pokoju był też gigantyczny kosz na pranie, do którego wszyscy domownicy wrzucali swoje brudy, a także pralka automatyczna mieszcząca kilkanaście kilogramów wsadu i równie wielka suszarka. W rogu, ukryty za regałem ze środkami do prania, stał zlew, w który można było wstępnie przeprać coś ręcznie.

To właśnie do niego Bluszcz wrzuciła teraz swoje najbrudniejsze rzeczy. Wiedziała, że krew dobrze jest spłukać zimną wodą, ale nie była pewna, czy nie jest już na to za późno. Zostawiła to sobie na koniec, na razie załadowała pralkę ubraniami podobnymi kolorystycznie. Dopiero wtedy postanowiła zająć się własnymi.

Nim odkręciła wodę, odruchowo przeszukała kieszenie. Jej raczej się to nie zdarzało, ale pozostali często zostawiali w nich papierki po cukierkach, śmieci i inne drobiazgi, które mogłyby albo zabrudzić świeżą bieliznę, albo uszkodzić pralkę, dlatego nauczyła się je wyciągać. Teraz w swojej kieszeni natrafiła na niewielki, sztywny kartonik.

Wyciągnęła go, nie bardzo pamiętając, co i dlaczego tam schowała. Użyto tam zarówno alfabetu łacińskiego, jak i cyrylicy serbskiej. "Eliel Delić" — przeczytała i poczuła, że ten niepozorny kawałek papieru zaczyna palić jej skórę. Nie, nie dosłownie, ale wyrzuty sumienia wypalały w Bluszcz dziurę. Rozejrzała się trwożnie, jakby obawiała się, że ktoś ją przyłapie. Inni jednak na szczęście skrupulatnie unikali tego miejsca i tylko chyłkiem, cichcem podrzucali swoje ubrania.

Stłumiła w sobie odruch, by wyrzucić wizytówkę. Może gdyby Mara jej tego dnia nie okłamał... Jeszcze wczoraj wieczorem zdawało jej się, że nastąpił przełom, że znacznie się do siebie zbliżyli, ale dzisiaj znów odbijali się od siebie. Nie miał jej nic do zaoferowania. Cokolwiek by powiedział, po tym, jak dziś zignorował jej pytania, i tak nie będzie potrafiła mu uwierzyć. Zawsze będzie zastanawiała się, czy aby mówi jej on całą prawdę.

A Eliel? Był z Fundacji, owszem, ale też się z tym nie krył. Wydawał się szczery i całkiem miły. Ale z drugiej strony — był z Fundacji, cholera. Z organizacji, która zabiła jej matkę, a samą Bluszcz wysłała przymusowo, bez ostrzeżenia do Zapleczy... Rzekomo. Nawet tego nie mogła być teraz pewna.

Nie zamierzała skorzystać z tej wizytówki, no, może nie w tej chwili, ale też nie chciała się z nią rozstawać. Ukryła ją tam, gdzie kobiety zwykle chowały swoje skarby, które miały pozostać nieodkryte — do miseczki stanika. Wizytówka wciąż wierciła jej w piersi wyrzutem sumienia, gdy Bluszcz nastawiała pranie i przemykała z powrotem do swojego pokoju. Tam ukryła ją w szufladzie z bielizną, tłumacząc sobie, że to tylko na wszelki wypadek.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top