7. Kruche życie
Pov. Mery
Stanęliśmy w miejscu, chociaż wokół nas ludzie wciąż tańczyli do rytmów spokojnej piosenki. Patrzyłam z konsternacją na bruneta. On bez wyrazu również wpatrywał się w moje oczy. I tak mijała minuta, dwie... Pięć.
- Ja .... Już chyba pójdę. - szepnełam przerywając nasze milczenie. Zdjęłam jego zimnawe dłonie z mojego ciała, nadal nie odwracając wzroku od jego twarzy, a dokładniej oczu. Jak można mieć tak ciemne tęczówki?
Nathaniel mnie nie zatrzymał, nic nie powiedział. Oddałam się z każdym kolejnym krokiem, czując coraz większą pustkę w sobie. Pierwszy raz to czuję, nie jest to przyjemne. Czy ja właśnie zostawiłam kawałek swojej duszy samemu diabłu, i to dobrowolnie?
Wreszcie tłum zasłonił mi jego postać, która także oddaliła się na drugi koniec sali. Postanowiłam poszukać kogoś znajomego, chociażby tatę czy Marco lub rodzeństwo. Nie lubię być w tłumie sama, czuję się osaczona. Moja druga aspołeczna połowa się wtedy włącza, alarmując gdy ktoś do mnie podchodzi.
Bo najbardziej samotnie czujemy się w tłumie..
Gdy w końcu chciałam zrezygnować z moich poszukiwać i po prostu udać się pod jakąś ścianę, pomiędzy nieznajomymi twarzami mignął mi wujek Marco. To będzie idealny czas naprawić moje niedopatrzenie i złożyć mu życzenia z okazji urodzin. W końcu po tu jesteśmy.
Podążyłam za mężczyzną, który był moim wujkiem. Przy małej scenie zdjął swoją maskę i chciał wejść, ale powstrzymałam go przywierając ciałem do jego ramienia.
- Cześć, Mery. - przywitał się radośnie, oddając mój uścisk. - Jak się masz, kruszyno?
- Dobrze. - odpowiedziałam z uśmiechem. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin i stu lat! - wykrzyknełam z entuzjazmem. Nie jestem zbyt kreatywna jeśli chodzi o szybkie wymyślanie czegoś na poczekaniu.
- Dziękuję ci, kruszyno - oznajmił, nachylając się bym mogła ucałować jego policzek. - A teraz przepraszam, ale ogłoszenie samo się nie wypowie - mrugnął do mnie okiem i wszedł na scenę. Ustałam tuż z boku, a chwilę później obok mnie pojawili się rodzice, rodzeństwo, dziadkowie którzy także przybyli i Beatrice.
- Dziękuję wszystkim za przybycie. To dla mnie wiele znaczy, w końcu sześćdziesiąte piąte urodziny kończy się tylko raz. - zaczął z lekkim uśmiechem na jego twarzy z pojawiającymi się zmarszczkami. Omiótł całe pomieszczenie wzrokiem i ciągnął dalej. - Liczę że wszyscy w tym dniu będziemy świetnie się bawić w swoim towarzystwie. Dziękuję też za wszystkie życzenia i prezenty, chociaż o nic nie prosiłem. Nie przedłużając... Zabawmy się, kochani! - krzyknął w tłum, po czym do sali wjechały trzy po kilku piętrowe torty.
- Ja też tak chcę... - mruknął w oszołomieniu Alex, patrząc z cieknącą silną na biało - niebieskie słodkości.
Z tradycją wszyscy zaczęli śpiewać głośno sto lat, a na pod koniec piosenki wujek zdmuchnął równo sześćdziesiąt pięć świeczek. Podzielono między powyżej dwustoma gośćmi torty. Przy jedzeniu zaczęły się rozmowy i śmiechy, a cicha muzyka pogrywała w tle.
Z uśmiechem uniosłam do ust lampkę z nisko procentowym białym, musującym winem. Tylko na takie ojciec nam pozwolił. Z uśmiechem wysłuchiwałam drastycznej opowieści Gianny o ostatnim napadzie na ich ludzi.
Jakimś sposobem ich wróg przedarł się przez setki jak nie tysiące ich ludzi, docierając do schornu, gdzie była Gianna z dziećmi i kilkoma innymi kobietami. Prawie wymordowali ją i inne osoby, ale w ostatniej chwili do pomieszczenia weszli żołnierze, pozbawiając ich życia. Mówiła że nigdy tak się nie bała i płakała chyba trzy dni w postrzelone ramię Thomasa.
Ataki im zdarzały się coraz częściej, ale to tylko przez nowe, mniejsze gangi, które nie akceptują ich praw. Sam związek Thomasa i Gianny był już dużym skandalem, wiele kandydatów było na ich miejsce. Samo to wywołało duże skandale oraz protestu. Ale sam jej ojciec powiedział że pomału wszystko zaczyna się uspokajać.
Thomas porwał swoją dziewczynę na parkiet do jakieś szybszej piosenki, Alex zniknął już jakiś czas temu, idę o zakład że bajerują jakąś naiwną dziewczynę swoimi marnymi umiejętnościami podrywu, za to Vera ulotniła się dosłownie dwie minuty temu, mówiąc że musi siku.
Tak oto znowu podpierałam ścianę, by przypadkiem się nie zawaliła. Patrzyłam na tłum, znowu obserwowałam ludzi w tysiącach różnych masek. To przypomina mi jak bardzo ludzie mogą być fałszywi, nawet twój najlepszy przyjaciel może wbić ci nóż w plecy.
- Chodź - ktoś warknął cicho, ciągnąc mnie za sobą. Nie zdążyłam się nawet zaprzeć czy wyrwać, gdy mężczyzna pociągnął mnie w swoim kierunku.
Był zdenerwowany, co mogę wywnioskować z napiętych mięśni i mocnego uścisku na moim nadgarstku. Nie zwracał uwagi czy za nim nadążam, czy wręcz przeciwnie i ciągnie mnie po podłodze.
- Puszczaj, nigdzie z tobą nie idę! - syknełam próbując wyrwać się z jego żelaznego uścisku. - Puszczaj mnie kurwa!
- Mery... - westchnął zirytowany. Po jego barwie głosu, rozpoznaje Nathaniel'a. Jeszcze czego?! - Proszę cię, choć. - mamrotał cicho, przeciskając się ze mną przez tłum bawiących się ludzi.
- Nigdzie z tobą nie idę! - warknełam. Osoby w pobliżu kompletnie nie zwracały na nas uwagi, co mnie irytowało niemiłosiernie. Hello, on może chcieć mnie zabić lub porwać!
- Mery, tu nie jest teraz bezpiecznie. - szepnął gorączkowo, rozglądając się. - Zaraz zdarzy się coś, co może źle się dla ciebie skończyć. Proszę, wyjdźmy stąd...
- A co z moją rodziną? Z tymi ludźmi? Skoro jest tu niebezpieczne nie lepiej to gdzieś zgłosić? - zapytał cicho, dalej się zabierając jak mogłam.
- Jesteś uparta jak osioł. - mruknął do mnie. - Ty się teraz liczysz...
Przerwał mu głośny strzał z drugiego końca sali. Jeden z kelnerów tutaj złapał się z bok, upadając na kolana. Zwijał się z bólu i cicho jęcząc. Natychmiast do niego podbiegło kilku ludzi. Wystrzelił następny strzał, odruchowo zakryłam głowę dłońmi, broniąc się.
Trzeci i czwarty strzał tym razem gdzieś w górę. Panika rosła w ludziach, każdy chciał się wydostać z pomieszczenia, nie chcąc przepłacić życiem.
Poczułam dłoń na plecach, która zaczęła pchać mnie przez uciekających ludzi do drzwi prowadzących na ogród. Po moich policzkach popłynęło kilka łez, nie z bólu czy przerażenia. Bałam się że wśród ofiar może być ktoś bliski memu sercu, nie napiszę tego uczucia pustki...
Kolejny, piąty strzał padł tym razem w naszą stronę. Spudłował, więc dalej się przeciskaliśmy tym razem już na czworaka. Szósty strzał...
Nathaniel rzucił się na mnie, przeturlając na drugi bok. Zamknęłam oczy nie chcąc nic widzieć, nic słyszeć, nic czuć. W tym momencie czarnooki uchronił moje życie, przed utratą życia. Zasłonił mnie, sam mógł dostać. A jednak to zrobił...
Zapominamy że życie ludzkie jest tak bardzo kruche, delikatne i nie trwa wiecznie...
Nathaniel w mgnieniu oka, wyniósł mnie z sali, chowając w altance. Czułam jak adrenalina wręcz bucha w moich żyłach, ręce trzęsły się jak galaretka, a strach łapał mnie za serce boleśnie ściskając.
Niespokojny wzrok bruneta podążał po moim rozdygotałym ciele szukając obrażeń. Szukał przestraszony, nadal trzymając mnie delikatnie w pasie bym nie zemdlała lub przewróciła.
- Coś cię boli? Masz jakieś obrażenia? Dostałaś? - pyta szybko, przez co ledwie mój przyćmiony umysł może go zrozumieć. Kręcę tylko głową. - Za chwilę przestanie...
- Boję się... - oznajmiam drżącym głosem.
- Jest dobrze - odpowiada Nathaniel, przytulając mnie do klatki. - Twoja rodzina będzie cała, twój tata na pewno o to zadbał. - wyszeptał cicho, chociaż widziałam w nim też nutkę strachu.
- Dziękuję. - wyjąkałam przez ściśnięte gardło.
Próbowałam odwrócić myśli od nie przyjemnych zdarzeń, ale kolejne strzały z środka wcale w tym mi nie pomagały. Nathaniel co jakiś czas wychylał się zza rogu, sprawdzając otoczenie, a ja bałam się że za którymś razem dostanie kulką pomiędzy oczami.
- Cii... - szepnął do mojego ucha. Takie sytuacje to powinna być u mnie codzienność, ale prawda jest taka że to jest chyba mój drugi atak w życiu. Poprzedni nie był aż tak groźny, byłam oddalona parę kilometrów od miejsca gdzie doszło do tego, a teraz byłam w samym centrum.
- Już? - zapytałam gdy przez dłuższy czas nie słyszałam już strzałów czy krzyków przerażenia.
- Chyba tak. - odpowiedział mi chłopak, wychylając się z kryjówki. Szybko omiótł teren wzrokiem. - Idź za mną i trzymaj się blisko. Jak zaatakują pójdzie na mnie... - polecił, na co przysunełam się bliżej jego pleców.
Weszliśmy powoli do środka. Widziałam wiele zniszczeń między innymi poplamione ściany, przewrócone krzesła, powybijane niektóre okna, zdefastowane dekoracje. Na podłodze walały się odłamki szkła.
Widziałam kątem oka jak medycy mafijni opatrywali rannych, podczas strzelaniny. Było ich kilka. Na szczęście nie było tam nikogo dla mnie bliskiego, na tyle bym mogła się tym przejąć. Martwych trupów nie dostrzegłam, więc to chyba dobrze...
- Tam są - zwrócił się do mnie czarnooki, wskazując jakiś kierunek. Powiodłam za nim wzrokiem, dostrzegając znajome cztery sylwetki.
Wyrwałam się do przodu wpadając prosto w bezpieczne ramiona taty. Czułam jak oddycha z wielką ulgą, przytulając mnie z całej siły do siebie. Obok niego stał wyraźnie uspokojony Marco, zmartwiony Alex i Thomas.
Nigdy więcej nie idę na żadne przyjęcie maskowe....
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top