20. Benedict
Pov. Nathaniel
Znowu byłem w jakieś spelunie.
Bardzo nie chciałem tu być. Broniłem się jak mogłem. Ale... Moje ciało potrzebowało tego. Chociaż kilku gram tego białego gówna.
Odstawienie dopalaczy od razu nigdy nie jest dobre. Zawsze po długiej przygodnie z dragami, trzeba je odstawiać stopniowo. Inaczej może skończyć się to nieciekawie. Nie raz widziałem jak ludzie upadają po odstawieniu któregoś z narkotyków, nie ważne czy było to amfetamina, heroina czy inna mieszanka. Po kilku dniach nie tyle serce nie jest przyzwyczajone, a sama nasza psycha.
Większość przypadków, które ja widziałem wiązało się z brakiem kasy. Wtedy ludzie zazwyczaj po dwóch lub trzech dniach po prostu popełniali samobójstwo.
Dlatego ja tak bardzo boję się odstawić te białe świństwo tak od razu. Nie odczuwałem strachu od lat. A gdy jest się tutaj, powinno się go czuć. Robisz coś nielegalnego, policja może się złapać w każdej chwili, wykryć coś i w najlepszym wypadku wysłać na odwyk. Takie sytuacje też miałem. Sam uciekałem przez zarośnięty las czy zatłoczone ulice przed glinami.
Wtedy się nie bałem.
A teraz czuję strach przed tym, że zawiódłbym Mery, moją małą mądrą owieczkę.
Jestem zepsuty, przez to że tu trafiłem. Bóg postanowił się chyba jednak nade mną zlitować, może uznał że jednak jestem coś wart i moje istnienie jeszcze mu się przyda, i zesłał na moją drogę córkę mafiosa. Córkę pieprzonego Vincenta Russo.
Mery nie pasuje mi do tego świata. Jest dobra, pomocna i dotrzymuje danego słowa. Udowodniła mi to kilka razy. Więc czemu nadal tu jest? Zgodziła się mi pomóc? Czemu nie uciekła gdzie pieprz rośnie, gdy mnie poznała?
Jedno wiem na pewno. Jeśli komuś ma się udać wyciągnąć mnie z dna moje życia, to właśnie jej.
- Nathaniel! Jak miło się widzieć ! - przez gwar rozmów dociera do mnie zachrypnięty, męski głos. Odwracam się w jego kierunku.
I chyba chciałbym być teraz daleko pod ziemią, niż stać twarzą w twarz z tym człowiekiem.
- Benedict. Co tu robisz? - pytam na pozór obojętnie.
- Przyszedłem odwiedzić stare miejsca. Pamiętasz, gdy pierwszy raz razem tu byliśmy? - pyta z nostalgią.
Nie wiem co chce uzyskać, ale nie uda mu się to. Przywołuje obraz Mery przed oczami, by uspokoić zszargane nerwy i utrzymać je na wodzy.
Benedict Patrick był jedną z osób, które mnie wprowadziły w ten świat. Jest niebezpieczny, ale tylko gdy wcześniej coś brał lub pił. Co zdarza się nader często. Przez jakiś czas miał nawet miano mojego guru, bo podziwiałem w nim to jak się odnosił do innych ludzi, jak nimi rządził i rozdawał rozkazy. Miał władze, o wiele mniejszą niż Vincent Russo czy Marco Bolardo, ale jednak ją miał.
Wtedy o wiele bardziej bałem się go i wolałem mieć w nim przyjaciela, niż wroga.
A teraz?
Mógłbym publicznie go ośmieszyć, znieważyć jego osobę i nie bałbym się konsekwencji. Tak naprawdę jedynie może pocałować mnie w dupę z tą swoją mini armią.
Lata w tym mafijnym syfie udowodnił mi, że wiele pyszałkowate osoby mają najmniej do pokazania, a więcej do powiedzenia. Są mocni tylko w słowach.
A takim kimś był właśnie mój były przyjaciel, Benedict Patrick.
- Pamiętam. - odparłem niechętnie. Chociaż wolałbym wymazać sobie to z pamięci.
- Tutaj pierwszy raz wciągałeś mocniejszy towar i rżnąłeś pierwszą prawdziwą dziwkę. - przypomina z uśmiechem, lecz ja się krzywie. - Piękne czasy. - wzdycha ponownie.
Powstrzymuje przewrócenie oczami i decyduję się zmienić temat.
- Jakieś nowe interesy?
- U mnie mało się teraz dzieje. Przez ostatnie półtorej roku badałem tereny sąsiadów. No wiesz... Jaki mają towar, handel ludźmi, broń, poziom żołnierzy. Narzekać na dochody na pewno nie mogą. - opowiada ogólnikowo. Wokół nas jest za dużo osób, by mógł wyjawić jakieś szczegóły, ale może to i lepiej.
- Słabo. - decyduje się na taką odpowiedź. Nikt raczej nie chcę by sąsiednia mafia miała lepszy dochody i towar niż ty.
- Nawet nie wiesz jak. - pluje jadem. - Dowiedziałem się za to, co planują Amerykanie w Seattle. Chcą razem z Bostonem i Chicago przeprowadzić atak na tutejszą mafijną rodzinę. Nawiasem mówiąc jedną z najlepszych. - wyjawia z niezadowoloną miną.
- Która to? - pytam autentycznie zaciekawiony jego opowieścią.
W jednym mój stary kumpel był dobry, w zdobywaniu zaufania obcych. Tak samo mnie wplątał w używki, broń i zabawę w mafię.
Ta jego parszywa morda okraszona uśmiechem, zmiękcza niejedno twarde serce i chcąc nie chcąc człowiek takiemu zaczyna ufać. Szefowie najwyższych mafii nie są na tyle naiwni, ale świeżaki? Żołnierze niższych rang? Nieświadomie sprzedadzą całą historię swojego życia i jeszcze za to płacą.
- Mieli załatwić Bolardo, ale jest już starym skurwielem. A że jest mocno powiązany z młodym Russo, uderzą w jego rodzinę. - oznajmia spokojnie.
Zaciskam mimowolnie pięści, a żeby niemal kruszą się pod naporem uścisku. Gniew zalewa moje żyły.
Mery ma na nazwisko Russo, do cholery. Ona jest zagrożona! Kurwa! Pieprzona mafia.
- Chcą wprowadzić zamęt po wyeliminowaniu rodzinki, osłabić nasze kręgi i wziąć na koniec ich ziemię. Może być za jakiś czas gorąco, więc znowu chyba wyjadę. Nie chcę mieć kulki w głowie. - dodaje po chwili, połykając alkohol, który skądś zgarnął. - Tobie to samo radzę młody.
- Dzięki, do zobaczenia. - mamrocze, próbując zamaskować ślepą furię i strach.
Zostawiam zdezorientowanego Bendicta za moimi plecami i niemal biegnę do wyjścia z tej speluny, by ostrzec rodzinę Russo. Nie mogę pozwolić na to by moje owieczka, jedyny mój ratunek i osoba, przy której jakkolwiek lepiej się czuję odeszła za sprawą widzimisię jakiegoś gnoja z Seattle!
Może i Benedict blefował. Może to nie jest prawdą. Ale co jeśli tak? Oni nie będą mogli się bronić przed trzema potężnymi miastami, którzy są przeciwko nim!
Być może tą rozmową naraże i siebie, ale mam to w dupie! Mery ma żyć, do cholery!
Biegnę przez gąszcz lasu, aż do najbliższej drogi i dopiero po kilkunastu minutach z tego miejsca zamawiam taksówkę. Od razu podaje adres zamieszkania dziewczyny, która codziennie siedzi w moich myślach po kilka godzin i wygląd na to że za szybko ich nie opuści.
Nie wiem kiedy dokładnie mają przepuścić ten pieprzony atak, ale liczę, że zdążą się jakoś przygotować lub uciec.
Gdy tylko jesteśmy na właściwej ulicy, płacę moimi ostatnimi oszczędnościami taksówkarzowi, który i tak daje mi niezły rabat i wchodzę przez okno do pokoju Mery. Na szczęście jeszcze nie śpi.
Jedną nogę zahaczam o drabinkę dla kwiatów, drugą za to o ścianę budynku. Podciągam się na rękach na tyle ile dam radę. Powtarzam to jeszcze dwa razy, aż nie dostaje się na balkon brunetki. Pukam w okno, dostrzegając kontur jej ciała w środku.
- Nate? - pyta przez szkło. Pokazuje jej na migi by otworzyła drzwi balkonowe i wpuściła mnie, co z resztą robi. - Co tu robisz? Jest późno.
Lekka troska w jej głosie rozczula moje serce, które akurat jest na głodzie narkotykowym, bo nie wziąłem ani jednej maleńkiej dawki. Wpycham się do środka, stając na środku. Jej zaniepokojone tęczówki wędrują po moim ciele. Przeszywa mnie prąd, na myśl że może chcieć mnie w ten sposób, ale od razu wypiera to myśl o tym pierdolonym ataku.
- Mery, musisz mnie teraz uważnie posłuchać i nie przerywać. Na szali może być twoje życie...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top